78. Anioły w Warszawie, czyli parada znajomków (Córka Wokulskiego, 2/5)

Drodzy Czytelnicy!

W komentarzach pod pierwszym odcinkiem nieraz powtarzało się pytanie “A co to ma wspólnego z Lalką?”. No to teraz zobaczymy, co. Akcja przenosi się do Warszawy, a tam… z każdego kąta wyskakuje jakiś znajomy z powieści, i nie tylko powieści, Prusa. Poza tym standardowo: autorowi wszystko kojarzy się z dupą, Rosjanie mówią w jakimś dziwnym narzeczu, a kiedy jesteś w potrzebie, zawsze pod ręką zjawi się jakiś anioł. 
Indżojcie!

Analizują: Kura, Kazik i Vaherem

VII.

W mieszkaniu Andrieja było siwo od papierosowego dymu.
  Zebrani w pokoju mężczyźni kurzyli skręty z machorki. Gorycz szczypała w oczy. Był Jurij, syn popa, ukochany Andrieja. Obok niego krępy Wołodia zwany Czarnym,
aaaaaaa*flashbacki z “365 dni”*AAAAAAA!!!
 a to ze względu na zarost i wygląd diabła.
Czerwona skóra, potężne rogi wyrastające z czoła, widły w łapie? 
Pffff, też masz wyobrażenia.
https://i.wpimg.pl/O/644×338/d.wpimg.pl/463763569-453604046/lucifer_foto.jpg

 Kiedyś student uniwersytetu, dziś wędrowny sprzedawca Biblii i agitator anarchizmu. Wysoki i wiecznie ponury Cyryl Nobel, specjalista od materiałów wybuchowych.
Nooo, panie, z takim nazwiskiem trudno by było, żeby nie. 
Subtelność tego nawiązania na jednym gifie: 
https://media1.tenor.com/images/3a716bbe0d3963dae0afd35d3af0efb7/tenor.gif

  Pierwszą bombę sklecił w dzieciństwie. Posłał z jej pomocą do diabła ziemianina, który przeleciał jego matkę, chłopkę.
Niezmiernie jestem ciekawa, jakimi to materiałami wybuchowymi i jaką wiedzą dysponował jako chłopskie dziecko na rosyjskiej wsi. 
Klasowy prymus z chemii. Wygrał “Zestaw Małego Anarchisty” na olimpiadzie. 

(…)
Dziś nadszedł dzień próby.
  – Bracia moi… – zaczął powoli. Głos miał cichy, ale dźwięczny. – Świat jest zły… świat trzeba zmienić.
  – Tak! – wrzasnął student Polak.
  – Gorąca krew. – Andriej pokiwał głową. – Rosja, nasza mateczka, cierpi i kona pod knutem barbarzyńcy. Woła o ratunek. Lecz znikąd pomocy. I tylko my, ludzie zdecydowani na wszystko, dusze przepełnione odwagą, serca ofiarne, możemy coś zrobić. Podpalić lont…
  W mieszkaniu na rogu Jamskiej i zaułka Kuzniecznego spiskowcy zabuczeli, podnosząc pięści w górę.
  – Tak, tak… na pohybel carowi! – rozległy się okrzyki.
Dlaczego mam wrażenie, że towarzystwo skończyło korespondencyjny kurs “spiskowcy, szpiedzy i agenci” autorstwa mistrza Tessiego z Ravillonu? Wiecie, tego geniusza z “Klątwy Przeznaczenia”.
“Zabić cara! Wepchnąć mu bombę w gardło! We wtorek, o czternastej pięć!”, niosło się po klatce schodowej. Stojącego z notatnikiem pod drzwiami stróża piekły uszy.

  Andriej z uśmiechem uciszył zebranych.
  – Ściany mają uszy, a już na pewno stróż domu, który bierze pensję od ochrany. Miejcie to na uwadze. Wezwałem was, bo czas się wypełnił. Mamy już wszystko, by zadać cios w samo serce systemu.
  Odwrócił się w stronę sypialni i zawołał:
  – Możesz wejść.
Klamka się poruszyła, drzwi skrzypnęły i w progu stanęła Natalia. Miała na sobie fioletową suknię z bufiastymi rękawami i dużym dekoltem, na głowie mały kapelusz z woalką. Przez łokieć przewiesiła torebkę z aksamitu na srebrnym łańcuszku.
  Mogła wrócić do ponętnej kobiecej postaci, bo u Andrieja trzymała swoje ubrania.
I dlatego w poprzedniej części analizy, tuż przed przebraniem się w męskie ciuchy na akcję w pociągu, mimo spędzenia miesięcy na treningu z Andriejem, ciągle miała na sobie strój cyrkówki? 
Nie no, moim zdaniem “miesiące treningu” były retrospekcją. 

  Weszła do salonu i zmrużyła oczy, bo szczypał ją dym. Z przyjemnością odnotowała zdumienie na męskich twarzach.
  – Kto to? – krzyknął ze złością Ormianin, który połowę życia spędził na zesłaniu. Wszędzie węszył agentów.
  Natalia czuła, że serce bije jej szybko. Poszukała wzroku Andrieja. Ten uśmiechem dodał jej odwagi.
  – To moja… siostra – wyjaśnił.
  Zdumiała się. Ale nie zaprotestowała. Czyż nie byli duchowym rodzeństwem?
To kim w końcu Andriej jest dla Natalii, khę? Ona sama myśli o nim jak o bracie, nie rodzonym, ale jednak, a tutaj taka zdumiona, że ten przedstawia ją jako siostrę? 

  Ktoś zagwizdał z uznaniem, ktoś chrząknął znacząco.
  Andriej uciszył zebranych wzrokiem.

Andriej robi wykład historyczno-fizyczny o tym, czym jest rakieta – i wreszcie przechodzi do sedna. 

  Jednak do tej pory konstrukcje były prymitywne. Raczej fajerwerki niż bomby. Kubalczycz to zmienił. Opracował wspaniałą broń przyszłości. Na miarę XX wieku. Można za jej pomocą przenosić wielkie ładunki wybuchowe na ogromne odległości.
  Można zbombardować odległe miasta. Obce państwa. Ale można też… – zawiesił głos, pewien efektu – zabić nią cara.
  Uśmiechnął się. W pokoju słychać było wstrzymywane oddechy. Wyobraźnia rewolucjonistów pracowała. Nikt nie śmiał przerywać pięknej wizji.
  – Można zabić nawet trzech carów… – dodał, powiększając oszołomienie. – Jesienią w Warszawie podczas spotkania Franciszka, Wilhelma i Aleksandra…
Obawiam się jednak, że do skonstruowania tej broni potrzeba… niech no się zastanowię: ośrodka przemysłowego, poligonu doświadczalnego, kilku tuzinów naukowców i całej góry forsy. A wy nie macie nawet garażu. 
Ale mają dobre chęci!

(…)

  – Bracia… – głos Andrieja był znów słodki jak migdały w miodzie. – Zmarł towarzysz naszej rewolucyjnej walki. Uczcijmy go chwilą milczenia.
  Wszyscy wstali i każdy pomodlił się w duchu do swojego boga. Dla wielu miał on na imię nienawiść.
A ja obstawiałem Darwina.  

(…)
  – Kubalczycz zdołał przed śmiercią dokończyć swoje wspaniałe dzieło – oznajmił triumfująco Andriej. – Imperialne psy ostrzyły sobie zęby na ten wynalazek. Lecz nie mogłem pozwolić, aby niszczycielska broń dostała się w ręce cara. 
I dlatego, deus ex machina wiedziałem o wszystkim co się dzieje w Warszawie. 
Może Kubalczycz siedząc w więzieniu wymyślił i Messengera. 

Dzisiejszej nocy Natalia wykradła plany oberpolicmajstrowi Warszawy Buturlinowi. I zapewniam was, panowie, dokonała tego w mistrzowski sposób. Żaden z nas nie dałby rady.
  – Ho, ho… – rozległy się słowa uznania.
Tak, pochwal, pokaż siostrę, dokładnie opisz całej bandzie, co kto gdzie i jak, przesłuchujący będą mieli mniej roboty.  

(…)

 Andriej opowiada swoją historię: 
 – Miałem kiedyś przyjaciela – mówił powoli, z rozmysłem.
– Mieszkał w kamienicy nad Newą, a tak nieszczęśliwie, że obok fałszerza pieniędzy. Gdy ochrana wtargnęła do domu, aby zaaresztować fałszerza, gdy rozległy się okrzyki, strzały, przyjaciel się przestraszył, że idą po niego. Wyskoczył przez okno.
  Tak nieszczęśliwie, że złamał nogę. Komisarz zainteresował się, czemu to zwykły człowiek skacze na bruk. Może ma coś na sumieniu? I wzięli go w obroty. A tak się nieszczęśliwie złożyło, że tamtego dnia szedłem z nożem na generał gubernatora. Jak zwykle miał przechodzić przez plac Admiralicji sam, bezbronny.
  Skoczyłem i jak spod ziemi wyrośli żandarmi. Pojmano mnie i skazano na śmierć. A dlaczego? Bo przyjaciel nieszczęśliwie lokum wybrał.
Raczej dlatego, że generał-gubernator mimo wszystko miał ochronę, tylko dyskretną, a Andriej nie rozpoznał wystarczająco terenu. 

(…)

  Natalia widziała, że Andriej jest wzruszony. To najważniejszy moment jego życia. Życia, które już raz stracił. Po ataku na generał gubernatora postawiono go przed plutonem egzekucyjnym. Gdy pop odmówił modlitwę, zapytano go o ostatnie życzenie. „Róbcie swoje” – odpowiedział ze złością. Założono mu worek na głowę.
  Żołnierze zarepetowali karabiny, usłyszał strzał. Wtedy osiwiał.
  Ale wciąż stał. Żołnierze mieli rozkaz strzelać w powietrze. Car darował mu życie. W drodze łaski został skazany na dożywocie.
I dlatego siedzi teraz w miłym i ciepłym pokoiku w Petersburgu, zamiast w lochach albo gdzieś na najdalszym cyplu Kamczatki. To ma sens. 
Patrząc na poziom rozgarnięcia strażników więziennych z poprzedniego rozdziału… “Tak, wiemy, że to więzień pod specjalnym nadzorem, ale nie było rozkazu, żeby go nie puścić do domu!”
W ogóle – owszem, zdarzały się ułaskawienia, czemu nie, ale Andriej nie był jakimś tam sobie byle spiskowcem, ale człowiekiem, który osobiście dokonał zamachu. Więc szczerze wątpię. No, chyba że car bardzo nie lubił generał-gubernatora. 

(…)
  Czuła się jak na linie. W samym jądrze tajfunu.
To się nazywa “oko”. “Oko cyklonu”. No, ale autorowi się wszystko kojarzy…

Podobał jej się Czarny, krępy chłopak o twarzy diabła. Było w jego ciele coś, co ją przyciągało. Jakaś dzikość, drżenie skóry.
Zapach siarki. 

  Miała ochotę dotknąć go, poczuć mięso, oszaleć. 
Pomyślała wegetarianka na dziale mięsnym. 

(…)
  – Bracia. – Andriej podniósł rękę by uciszyć emocje. – Przed nami wiele pracy. Do jesieni musimy zbudować w Warszawie siatkę. Przygotować się na godne powitanie tyranów.
Biorąc pod uwagę, że wiedziałeś co dzieje się w Cytadeli, kiedy Buturlin jedzie do Petersburga i w którym wagonie będzie siedział… to nie masz za dużo do budowy. Lepiej się skupić na budowie rakiety. 

  Cezary Nobel zaśmiał się rubasznie na te słowa. On najlepsze miał pojęcie, co może sprawić pocisk odpalony w kierunku karocy przewożącej monarchę.
  Wtedy zadzwonił dzwonek u drzwi.
Elektryczny!
Dobrze, że nie domofon. 

  Roześmiane twarze bojowników natychmiast stężały. Kilku odruchowo sięgnęło do kieszeni, w których mieli rewolwery.
  Reszta rozejrzała się bezradnie wkoło, szukając drogi ucieczki.
  Andriej skinął na Natalię.
  – Wracaj do pokoju – pokazał na sypialnię, skąd niedawno wyszła. – Panowie – powiedział do współtowarzyszy. – Bawimy się.
Zanosi się na to, że będzie wystrzałowo. 

  Na stole stała butelka wódki, półmisek ze śledziami. W razie czego wszyscy mieli udawać, że świętują dobry interes, jaki zrobił Ormianin handlujący naftą.
  – Chodź ze mną. – Andriej wskazał Jurija.
  Syn popa się zawahał. Przez twarz przebiegł mu skurcz.
  Oczy przywódcy ściemniały. Sięgnął po pistolet do kieszeni marynarki. Jurij zbladł. Posłusznie wyszedł do przedpokoju.  Andriej szedł z tyłu, mierząc w plecy kochanka.

Początkowo zza drzwi odzywa się tylko głos dozorcy, który jakoby przyszedł po czynsz, ale zaraz okazuje się, że to podstęp. 

(…)

  – Otwierać, policja! – rozległ się gardłowy krzyk.
  W drzwi załomotało wiele pięści.
  – A to co innego. – Głos Andriej a nie tracił nic z tonu rozochoconego młodzieńca. – Panowie dobrze trafili… zabawa na całego…
  – Otwierać, bo wyważymy drzwi!
  – Ależ oczywiście… – Andriej grał na zwłokę. – Gdzie ja te klucze podziałem?
  Odbezpieczył rewolwer. 
Przed chwilą miał pistolet. 
No, pistolet do jednej łapki, do drugiej rewolwer. Może narrator nie wspomniał jeszcze o jakimś karabinie i granacie. 

Uciekł z katorgi. Nie zamierzał tam wracać.
Sorry Andriej, ale tym razem plutonowi egzekucyjnemu się raczej nie wywiniesz. 😉

  Machnął do Jurija bronią żeby otworzył drzwi.
  Syn popa dotknął klamki ostrożnie, jakby paliła ogniem. Przekręcił klucz w zamku. W tym czasie Andriej przystawił mu lufę do głowy. Jurij się obejrzał. Zbladł. Poszukał wzrokiem oczu Andrieja.
  – Andriusza… – szepnął. – Co ty robisz?
  Andriej miał twarz kamienną jak zbocze Uralu. xD Ja za to mam z tych porównań radochę jak nazwę dzielnicy Sosnowca. 
  – Kocham cię…
  Pociągnął za spust.
  Głowa Jurija wybuchła jak kwiat nasturcji.
Nasturcja potrafi eksplodować?! Strach babci w ogrodzie pomagać… 

Szaroczerwona miazga spłynęła po ścianie. Jego ciało upadło na podłogę. Kopał  w drgawkach.
  Andriej czuł, jak pękają mu tętnice.
Biorąc pod uwagę jak blisko stał, to powinien raczej czuć krew i kawałki czaszki kochanka spływające mu po twarzy, ale ok. 

  Jestem trupem – pomyślał. – Niedługo się spotkamy.
  Zaczerpnął powietrza w płuca i wrzasnął:
  – Siostro, uciekaj!
  Po czym szarpnięciem otworzył drzwi i wypalił w mrok klatki schodowej. Natalia usłyszała okrzyk bólu i odgłosy walki. Ktoś zbiegł po schodach. Znów padł strzał. Jeden, drugi. W brzuchu czuła kamień.
  Uciekaj, ale jak? – pomyślała. – Pobożne życzenie.
  Skoczyła do okna. Trzy piętra w dół. Pionowa ściana. Żadnych balkonów. Na dole ubita ziemia. W mieszkaniu rozległy się wołania: „Strzelaj, strzelaj!”. Znów palba pistoletowa. „Moja noga, moja noga!” – wrzeszczał Ormianin. Ktoś wywrócił stół, pękła rozbijana szyba. Sapania, stękania walczących przepychających się mężczyzn. Wskoczyła na parapet. Arszyn niżej biegł gzyms szeroki na trzy cale. 
No, jakby już chcieć konsekwentnie używać miar rosyjskich, to trzeba by podać szerokość gzymsu w werszkach

Dla zwykłego śmiertelnika ostrze brzytwy.
  Lecz ona była podniebną baletnicą. Ściągnęła buty, złapała zębami za paseczki i wyszła w trzypiętrową przepaść z wolnymi rękami.
  Żandarm stojący w bramie zaalarmowany strzelaniną wbiegł na klatkę schodową. Podwórko było puste. Rozłożyła ręce i przykleiła się do muru. Szukała palcami zagłębień między cegłami.
Co za szczęście, że kamienica była nieotynkowana! 

  Kapelusz miał małe rondo, nie przeszkadzał, wystarczyło lekko  odchylić głowę do tyłu. Powoli sunęła w lewo. Podwórko oficyny nie było pułapką. W jedną stronę otwierało się na plac budowy.
  Szła tam. Odgłosy walki zwabiły ciekawskich.
  – Niezłe nogi masz, mała – usłyszała z dołu.
  Ktoś się zaśmiał. Ktoś wołał policję.
  Prawdziwa dama jest sobą w każdej sytuacji – w jej głowie pojawiły się słowa babci. 
Bardzo w czas, nieprawdaż. 

Pomyślała, że bardzo bolą ją stopy.
  Nie patrzyła w dół na gapiów. Sunęła w kierunku, gdzie był ratunek. Była już blisko węgła, gdy z okna, które opuściła, wyjrzała głowa agenta.
  – Stój – krzyknął.
  Nie zareagowała. Ostrożnie stąpała w lewo.
  – Ostanowkie, żenszczina – wołał mężczyzna o włosach zaczesanych do tyłu i przylepionych brylantyną. – Ja budu strielat’!
– [Na] Przystanku, kobieto! – wołał agent. 
“Super, zaraz złapię tramwaj!” – ucieszyła się Natalia. 

  Nie docenił dziewczyny. Sądził, że umiera ze strachu na wysokości. Dał jej czas. Gdy powtarzał swoje groźby, ona dotarła do rogu budynku. Widząc, że traci przewagę, agent wychylił się maksymalnie i pociągnął za spust. Musiał strzelić lewą ręką.
  Natalia właśnie przekładała nogę za narożnik. Zdążyła się schować. Jednak kula dopędziła ją. I przedziurawiła atłasową torebkę. Dziewczyna poczuła szarpnięcie. Pocisk zawadził o schowany wewnątrz nóż sprężynowy. Dar od Andrieja.
Te urywane zdania. Pana Praszyńskiego. Zaczynają mnie. Wkurwiać. 

  Czy ja naprawdę chciałam rewolucji? – przeleciało jej przez głowę. – I gdzie można się wypisać?
Well, trochę za późno na refleksje. 

  Za węgłem czekał anioł. Tym razem przybrał postać rynny.
Wciąż nie tak dziwne jak anioły w księdze Ezechiela. 
Ognistej rynny z pięćdziesięcioma oczami dzierżącej miecz.

  Natalia złapała się jej jedną ręką. Drugą wyjęła buty, których paski trzymała w zębach. Wypluła nagromadzoną ślinę, a buty rzuciła na dół, na pryzmę piachu. Złapała się rury dwoma rękami i zaczęła opuszczać się w dół. Syczała, kalecząc bose stopy na śrubach, którymi przykręcono rurę do muru. Na drugim piętrze minęła w oknie twarz kucharki. Mimo grozy sytuacji rozbawiły ją wytrzeszczone ze zdziwienia oczy kobiety.
  – Wpadnę na omlet później! – krzyknęła do odrętwiałej kuchty. To był jej sposób na strach.
  Zaraz krzyknęła drugi raz. Z przerażenia. Gdy poczuła, że odsuwa się od ściany. Śruby trzymające rurę nie były obliczone na taki ciężar. Zaczęły puszczać. Próbowała złapać się jakiegoś występu, aby przyciągnąć się z powrotem, ale paznokcie tylko rozorały cegłę.
Mieszkańcy do dziś pokazują z nabożną czcią głębokie na cal ślady pazurów. 

 Wtedy obrała inną taktykę. Gdy rura łamała się i odpadała od muru, odepchnęła się od niej. W ten sposób zyskała siłę potrzebną do obrotu. Pamiętała, że pod nią jest pryzma piasku, gdzie rzuciła buty. Spadała tam z zadartą i trzepoczącą suknią. Na szczęście nie było wysoko. Jakieś dziesięć arszynów. (Ok. 7 metrów) Upadła na pryzmę, mocno walnęła w piasek. Do oczu i ust dostały się jej drobne ziarenka. Szybko się poderwała, złapała buty i już biegła przez plac.
No nie wiem, skakać z siedmiu metrów… Mniej więcej jak z okna na drugim piętrze bloku. Zabić się raczej nie zabije, ale połamać nogi już może. 

  Archaniele Michale – błagała w duchu – ocal Andrieja.
– Nie za dużo byś chciała? – spytał archanioł, ciągle pod postacią urwanej rynny. – A może chociaż jakieś “dziękuję”, hmm?
(…)
Natalii udaje się uciec, na ulicy łapie dorożkę i każe się wieźć na Newski Prospekt. 

VIII

Natalia wraca do cyrku; prosi o pomoc siłacza Saszę i jego żonę Rachelkę.

(…)

  – Po pierwsze, w moich rzeczach jest list z Warszawy, muszę go mieć. I płaszcz, i parę ciuchów.
  – To chodźmy. – Rachelka wstała. Pokażę ci, gdzie Rublow rzucił worki.
Ja pierniczę, Rublow faktycznie wyrzucił ją tak jak stała! I co zamierzał zrobić z jej ciuchami, sprzedać? 
Nosić

Rachelka przynosi rzeczy Natalii, Sasza pożycza jej wszystkie posiadane pieniądze, a nawet zastawia zegarek, by zdobyć więcej. 
(…)

  – Mogę się u was przespać? – zapytała Natalia, gdy schowała przyniesione przez niego monety.
  – Oczywiście – zadysponowała żonglerka. – Sasza rozłoży sobie koc na podłodze, a ty przytulisz się do mnie.
  – Dziękuję, kochani. – Natalia się uśmiechnęła. Czuła wielką wdzięczność. Chciała powiedzieć, że skoro świt opuści ich gościnny wóz i zniknie bez śladu, ale spojrzała przez okno. Przez plac obok klatek z dzikimi zwierzętami szła wolno jakaś zgięta postać.
  Mocno zabiło jej serce. To mógł być tylko jeden człowiek.
  Zerwała się i zaskakując gospodarzy, przylgnęła nosem do szyby. On czy nie on? – pytała siebie gorączkowo. Skoczyła do drzwi, uchyliła je i zawołała w ciemność: – Andriej!
  Wlokący się przez podwórzec cień podniósł głowę. Księżyc zasrebrzył noc i teraz była już pewna. Stał tam! Zgięty wpół. Bez płaszcza mimo zimnej nocy. W surducie, w którym widziała go rano. Widocznie, jak ona, ukrywał się cały dzień, by po zmroku przyjść w jedyne miejsce, w którym mógł ją znaleźć.
  – Archaniele – szepnęła – dziękuję.
  Zarzuciła chustę Rachelki na głowę i zbiegła po kilku schodkach.
  – Kochany… – objęła zgiętą postać.
  Andriej syknął z bólu.
  – Co ci? – zapytała przestraszona.
  – W brzuch… trafili… – stęknął i oparł się na niej całym ciężarem. Zaskoczona upadłaby razem z nim w błoto, ale na szczęście pojawił się Sasza. Chwycił ich i jak piórko postawił do pionu.
–  Wezmę go – powiedział. Natalia weszła za jęczącym Andrzejem do wozu.
Hm. Z cyrku do mieszkania Andrieja musiał być spory kawałek, bo Natalia w obie strony jedzie dorożką; a jednak Andriej dał radę się tam przywlec – ranny w brzuch. 
Oj, to pewnie Anioł złapał chłopa pod pachy i przyfrunął.. bardziej zastanawia mnie jakim cudem Andriej uciekł z mieszkania. 
W mieszkaniu czekał anioł. Tym razem przybrał postać uzi.

  Sasza położył rannego na łóżku. Rozchylił surdut, który Andriej kurczowo przyciskał do ciała.
  – Boże… – jęknęła przerażona Rachelka.
  W migotaniu naftowej lampy koszula była czarna od krwi.
  – Ja tu na nic się nie zdam – ocenił Sasza. – Trzeba lekarza.
  – Nie – stęknął ranny. – Natalia!
  Dziewczyna nachyliła się do jego ust. Andriej cuchnął potem i krwią.
  – Nasz plan – powiedział, zaciskając zęby z bólu.
  Natalia położyła palec na jego ustach.
  – Nic nie mów. Wszystko będzie dobrze.
  – Musisz… – syknął zły na własną bezradność – Teraz tylko ty możesz… – przerwał i zakaszlał. Z jego ust popłynął strumyk krwi.
Ups, komuś się właśnie kończy subskrypcja na plot armor. 

  Natalia skamieniała. Poczuła, że kręci jej się w głowie. Widok krwi osłabiał.
  Andriej złapał jej nadgarstek. Zacisnął zakrwawione palce.
  Podniósł głowę.
  – Anielskie skrzydła – wycharczał. Chwilę oddychał, zbierając siły. – Dziwka…
  Bredzi – pomyślała z rozpaczą.
Ach, więc to włochata Inez jest informatorką. Spoko, ale skąd wiedziała o zeszycie Kubalczycza? Została wyrzucona z pokoju na długo przedtem, zanim Włassowski z Buturlinem zaczęli omawiać tę kwestię. 

  Opadł na poduszkę. Jego oczy zaszły mgłą. Twarz wykrzywił ból. Jakby założył maskę dzikiego bóstwa z serca Afryki. Natalia patrzyła na niego. I nie mogła go poznać.
  Archaniele – pertraktowała z duchami. – Weź mnie zamiast niego, proszę.
  Lecz anioły potrafią być nieskończenie niewzruszone. Himalaje granitu. 
Kordyliery księgowości. Jeden cud na osobę i nie ma więcej, bo się bilans nie będzie zgadzał! 

Przez ciasne wnętrze wozu przeleciał podmuch wiatru.
I z tym wiatrem Andriej przeminął.

(…)

Natalia złapała zębami koc. Bolało ją całe ciało. Ramiona drżały. Nie płakała. Ale szlochała sucho. Bez łez.
  – Dlaczego? – powtarzała. – Dlaczego?
  Rachelka wytarła oczy i sięgnęła po wiśniówkę. Podała Natalii, nie zważając na zdziwione spojrzenie męża.
  – Pij.
  Natalia puściła koc i uniosła głowę. Odgarnęła poplątaną grzywkę. Sięgnęła po flaszkę. Pociągnęła. Tak w Rosji rozprawia się z metafizyką.
Spirytualia, jak sama nazwa wskazuje, mają wiele wspólnego z duchowością. 

  – Dziękuję. – Oddała butelkę przyjaciółce, która też zdrowo łyknęła. Nawet Sasza dostał dyspensę.
  A potem mistrzyni chodzenia po linie wstała. Przez chwilę zakręciło jej się w głowie. Myślała, że zwymiotuje. Ale poczuła ziemię pod stopami. Twardy grunt. Stanęła prosto. I zrobiła to, za co Andriej byłby jej wdzięczny. Za co by ją podziwiał. I szanował.
  – Sasza, musimy pozbyć się ciała – powiedziała, jakby chodziło o wycieczkę za miasto.
(…)
  – Musimy wrzucić… go – poczuła, jak trudno mówić o Andriej u jak o przedmiocie – do Newy. On by tak chciał. Tak będzie najbezpieczniej.
  – Nie! – Rachelka krzyknęła przerażona. – Trzeba do ziemi, bo nie odrodzi się ciałem po Sądzie Ostatecznym.
  Natalia przytuliła przyjaciółkę. Pogłaskała ją po głowie.
  – Naprawdę w to wierzysz? – zapytała łagodnie. – Daj Andrzejowi odejść tak, jakby tego chciał. A on za nic miał bajania rabinów. Kochał wolność.
  Sasza podrapał się po głowie.
  – Przydałaby się chociaż modlitwa.
  Natalia wzruszyła ramionami.
  – Do kogo? Do Darwina? Do Bakunina? To byli jego bogowie.
  Rachelka poderwała się i wylała za okno herbatę, którą pili.
  Na zdziwiony wzrok męża wzruszyła ramionami.
–  On może nie wierzy. Ale ja tak. Trzeba wylać wodę, żeby nie dostała się do niej trucizna z miecza Anioła Śmierci, Malach ha-Maweta.
  Mała Żydówka krzątała się dalej. Ze skrzyni na ubrania zaczęła wyrzucać zawartość.
  – Gruby, zapakujesz ciało do środka i wyniesiesz na plecach – rozkazała. – Jest noc, nikt cię nie zobaczy.
  Natalia pokręciła z podziwem głową.
  Czyż Żydówki nie są natury mądre jak chachami*? – zapytała w duchu.
  – Poczekaj – powiedziała do Saszy, gdy ten podniósł zwłoki.
  Przeszukała kieszenie umarłego. Z prawej wyjęła zielony zeszyt Kubalczycza. Z lewej garść pieniędzy i paszport. Oddała siłaczowi jego ruble.
  – Odbierz jutro swój złoty zegarek – uśmiechnęła się. – I oby zawsze pokazywał ci dobry czas.
  Zamoczyła kciuk we krwi i wymalowała na czole zmarłego gwiazdę Dawida. Symbol połączenia ziemi i nieba. Przeżegnała go po chrześcijańsku, znakiem słońca, 
Czyli tak trochę po chrześcijańsku, ale jednak po pogańsku, a w ogóle, no cóż… znakiem słońca jest swastyka. 

i zamknęła mu powieki.
  – Będę pamiętać, Andriusza – rzekła cicho. – Zostań z aniołami.

  * chacham – hebr. hakham „mędrzec”, uczony w prawie żydowskim

CZĘŚĆ DRUGA
I.
Natalia przyjeżdża do Warszawy; jakiś poznany w pociągu młodzian koniecznie chce pomóc jej nieść torbę, ale spławia go. 

Z każdego rogu patrzyły skośne oczy. Szczurzy wzrok imperium. Starała się powstrzymać niepokój.
  – Jestem niewidzialna – szeptała. – Jestem niewidzialna.
 Mantra nie zadziałała.
  Stanął przed nią w fiołkowym mundurze. Morda syberyjskiego tygrysa. 
Dobry Boże, więc nie tylko wilkołaki są na carskiej służbie? 

Czarne, przekrwione oczy. Carski żandarm. W mieście zagarniętym jak uliczna dziewka (*westchnienie*) władca życia i śmierci.
  – Paszport u was jest?
  Uczuła tak dobrze znany skurcz w podbrzuszu. Silniejszy od miłosnych spazmów. Powoli sięgnęła do torby.
  – Nazwisko?
  – Pol. Natalia Pol.
  – Polka?
  Skinęła głową.
  Nic mi nie grozi – pocieszała się rozpaczliwie.
  Żandarm machnął na nią niedbale i poprowadził do komory celników. Podstawowa zasada systemu: kontrolować. I nie ustawać w kontroli.
Stanęła przed stołem w wąskim pokoju pomalowanym brązową farbą. Na ścianie portret Aleksandra III. Spojrzała mu przelotnie w oczy. Były martwe. Tego by brakowało, portretu cara z żywymi oczyma. 
Mówisz-masz!
https://media.tenor.co/images/5c1cc671e1c92354b2d0a4da4a363dca/raw

  – Wyciągajcie… – Ruski wskazał na bagaż.
  Ze wstydem, pocierając nos, wyjęła z sakwy dowody swojej biedy. Cerowana halka, podzelowane buty, sweter z owczej wełny. Wyświechtany kryminał Dostojewskiego. Kupiła go na dworcu w Sankt Petersburgu na chwilę przed wyjazdem. 
Czyżby “Zbrodnia i kara”? 
“Idiota”. 

Wojskowy skwapliwie podniósł go w dwóch palcach.
  – Wywrotową literaturę przewozicie? Zapiski człowieka, który miał czelność dybać na życie Samodzierżawcy?
Ale pan pamiętliwy! Rzucać się o twórczość typa, który nie żyje od lat trzech, spiskował przeciwko nieżyjącemu przedwcześniejszemu carowi ponad trzydzieści lat temu, został ułaskawiony, a potem zajmował się trąbieniem, jakim narodem wybranym są Rosjanie, aneksje terytorialne bardzo spoko, Polska rakiem słowiańczyzny, żadna książka nie mogła się obejść bez Polaka-cebulaka na trzecim planie i “a poza tym uważam, że Polskę należy zniszczyć”.      
(…)
  – Sami przyjechaliście? – Nadal grzebał w jej rzeczach.
  Wbiła paznokcie we wnętrze dłoni. Skuteczna metoda na strach. Koszmar – myślała – to tylko koszmar.
  – Chcę odwiedzić matkę – wyjaśniła. – Dawno się nie widziałyśmy…
  Szczerze mówiąc, nigdy. Ale tego nie zamierzała tłumaczyć sługusowi systemu.
  – Na długo tak?
  Natalia rozłożyła ręce.
  – Pracę mam w Sankt Petersburgu. Chcę szybko wrócić.
  – Guwernantka?
  Pokręciła przecząco głową.
  – Cyrkówka.
  Ożywił się na moment.
  – Baba z brodą? – zarechotał.
Jasne, NIE WIDAĆ?

  Dopóki się śmieje, jestem bezpieczna – pomyślała z ulgą.
  Wykrzywiła usta w zdawkowym uśmiechu.
  – Chodzę po linie.
  Strażnika Kolei Warszawsko-Petersburskiej zainteresował zeszyt o zielonych okładkach. Podniósł go do oczu. Serce dziewczyny stanęło.
  Już po mnie – pomyślała.
  Żandarm zajrzał do środka. Przerzucał wolno kartka za kartką.
  Dopóki strony były zapisane równym pismem kreślonym czarnym atramentem, nie reagował. Oczy zaświeciły mu się dopiero, gdy trafił na tajemnicze, matematyczne znaki, wykresy i tablice.
  – Instrukcja, jak bombę zrobić? – zapytał groźnie.
Mam rozumieć, że Kubalczycz w swoim tajnym zeszyciku nie zapisał nic nieprawomyślnego, nic, co zwróciłoby uwagę żandarma? 
Sądząc po reakcji na Dostojewskiego, żandarm nie umiał czytać 😛

Natalia wsunęła dłoń do kieszeni płaszcza. Dotyk kościanej rękojeści noża, który dostała od Andrieja uspokajał. Strażnik dostrzegł jej ruch. Poprawił karabin przewieszony przez ramię.
  Natalia powoli wyjęła rękę. Miała w niej chusteczkę. Wytarła nos.
  Wzięła głębszy oddech. Teraz wszystko zależy od jej wiarygodności.
  – Kuzyn matki był fascynatem. Wierzył, że można skonstruować statek powietrzny, który poleci na Księżyc.
Rany, dziewczyno, serio? Nie mogłaś wymyślić bardziej wiarygodnego tłumaczenia? 

(…)
  – Mamusia tak kochała kuzyna… wiozę jej zeszyt jako jedyną pamiątkę.
  Kostropaty żandarm patrzył ponuro. Jego azjatycka dusza nie znała luksusu współczucia.
Tak, tak, tam na wschodzie to jeno dzicz i barbarzyństwo. Kajzer Wilhelm dorzuciłby pewnie jeszcze “żółte niebezpieczeństwo”. 

 Wiedział jedno. Skoro za pijaństwo i kurewstwo zesłano go na to zadupie, musi mu się to opłacić.

Natalii nie stać na zadowalającą łapówkę, więc pozostaje jej wykupić się seksem – bo przecież nie może być tak, że pojawia się pretekst do opisania seksualnej przemocy, a autor jej nie wykorzystuje. To znaczy, konkretnie rzecz biorąc, Natalia robi strażnikowi dobrze ręką. 
(…)
  Scenę tę obserwował przez niedomknięte drzwi blady mężczyzna z pociągu, który dosiadł się w Wilnie. Stał w holu dworca niedbale oparty o kolumnę podtrzymującą dach.
  A to ziółko – pomyślał złośliwie. – Albo puszczalska z natury, albo coś wartościowego wiezie.
  Obserwator trudnił się złodziejskim fachem. Właśnie wracał  z Wilna z nieudanego tournee. Spodziewał się, że obrobi tam kilka bogatych mieszczek. A ledwo uszedł z życiem. Teraz łakomy kąsek sam mu wpadał w ręce.
  Gdy Natalia skończyła miłosną robotę [jaką, kuźwa…?!], na twarz strażnika wpełzł pogodny uśmieszek.
  – Widzę, że porządna z was dziewczyna. Takie chętnie witamy w Priwlinskim Kraju.
Z wrażenia połknął sylabę. 

  Zapiął pas, zgarnął monety do kieszeni. Odstąpił o krok. Natalia szybko schowała swoje rzeczy do sakwy.
  Uf… – ucieszyła się – dobrze, że się nie porzygałam.
  Kałmuk otworzył przed nią szeroko drzwi. Gdy wychodziła, klepnął w tyłek. Nie obejrzała się. Zagryzła wargi z upokorzenia.
  Szybko wyszła przed budynek dworca.
  Cholera z tymi Ruskimi – prawie płakała. – Żeby ich zaraza wybiła. Żeby każdy umierał w mękach na tryper, żeby im kuśka miesiącami odpadała. Padalce.
  Zatęskniła za Andriejem. Boleśnie, całym ciałem. Jakby ktoś ją dźgnął rozgrzanym prętem.
  Rozejrzała się za dorożką. Ale przypomniała sobie, że jest bez grosza. Sprawdziła portfel. Znalazła ałtynnik i piątaka. Razem osiem kopiejek.
  Prawdziwa bogaczka ze mnie – zaśmiała się w duchu.
  Wsiadła do tramwaju konnego, który jechał na drugi brzeg Wisły, do dworca Kolei Warszawsko – Wiedeńskiej. Stamtąd na piechotę do matki pójdzie. Trasę zna, wszystko ma w liście opisane, co go na piersi nosi.

Do Natalii przyczepia się poznany wcześniej bladolicy młodzieniec i pod pretekstem wskazania drogi czyha tylko, by wyrwać jej z rąk torbę. 

(…)

  Nie chciał się rozstawać. Obrócił Natalię twarzą do pobliskiego parkanu. Nad bramą wyblakła tablica głosiła, że to park zwierzęcy Ferdynanda Bartelsa.
  – A to nasze zoo – zagadał. – Założył je były cenzor. Kiedyś więził słowa, dziś trzyma faunę w klatkach.
Niestety, zwierzyniec Bartelsa, założony w roku 1873 i opisany przez Prusa w “Kronikach” istniał tylko dwa lata, po czym zbankrutował. Natomiast właśnie w 1884 powstał nowy ogród zoologiczny, ale w zupełnie innym miejscu. 

  Puściła mimo uszu śmiały politycznie kalambur. 
Może to i śmiałe politycznie, ale od kalamburu tak dalekie, jak Kamczatka od Krymu. 

Zajrzała przez szparę. Ujrzała wyliniałego wilka, który nerwowo biegał w kółko po małej klatce. Na błotnistej ziemi wydeptał szlak obłędu. W klatce obok leżał brunatny niedźwiedź. Smutny, osowiały więzień. Przynajmniej z całym kręgosłupem. RIP Misza. Natalię zakłuło serce. Wiele lat spędziła na arenie, pośród szkolonych do występów stworzeń. Widziała ich krzywdę i niezmierzone cierpienie. To była ta strona cyrku, z którą nie umiała się pogodzić. Odezwało się w niej współczucie. Chciała odwrócić się do Poniedzielskiego i opowiedzieć mu, jak boli ją więzienie zwierząt.
  Nie zdążyła. Ona ubolewała, on wykorzystał okazję. Wyrwał jej torbę. Popchnął dziewczynę na ziemię. Rzucił się w Kruczą.
  Przez następne sekundy Natalia działa jak w transie. Zrywa się na nogi. Ręka do kieszeni płaszcza. Chłód noża. Palce zaciśnięte na rękojeści. Lewa stopa do przodu. Ciężar ciała na prawej.
  Zamach oszczepnika. Rzut. Dodaje energii pociskowi całym ciałem. Ciężar na lewej.
  Za uciekającym zdrajcą mignął lecący nóż.
  Nie uwolniła ostrza. Nie chciała zabić. Chciała ogłuszyć. Wierzyła, że oszołomiony złodziej wypuści zdobycz z ręki. A ona odzyska swoją własność.
Zamiar ten powiódłby się niechybnie – gdyby trafiła. Niestety, metalowy trzonek minął głowę złodzieja o włos. Uderzył w rondo kapelusza. Nakrycie głowy spadło, ale oszust zwiał.
  Natalia podniosła nóż z ziemi. Nie goniła złodzieja. Nie miała szans go złapać.
  Cholerna ciężka spódnica – pomyślała zrozpaczona. – Dlaczego nie mogę nosić spodni?
Czasem anioły zachowują się jak zawodowi gracze w pokera.
  Blefują. Zabierają wszystko, by oddać więcej. Natalia szła błotnistym chodnikiem po przedmieściach Warszawy i czuła się jak skazaniec z pętlą na szyi.
  To koniec – myślała. – Moje życie to upadek kompletny. Za nic nie zdołam spełnić ostatniego życzenia Andrieja. Jego misja, nasza misja, to wszystko mrzonki. Skoro nie potrafię upilnować głupiego zeszytu, to jak mi robić rewolucję?

Natalia zachodzi na podwórko kamienicy przy ul. Kruczej 26, gdzie mieszka jej matka. Jest świadkiem sprzeczki pomiędzy studentem Emilem a baronową Krzeszowską, właścicielką kamienicy – poszło o kataryniarza, któremu jakoby ojciec Emila zabrania grać na podwórku, bo zakłóca mu spokój, zaś baronowa domaga się gry, bo podoba się ona jej kilkuletniej córeczce. W spór zostaje wciągnięty stróż Stanisław, któremu jedna strona płaci za to, żeby nie wpuszczał kataryniarzy na podwórze, a druga, żeby właśnie wpuszczał – całość scenki jest z grubsza zerżnięta z “Katarynki” Prusa. 

  Młodzian, spełniwszy obowiązek, zapomniał o stróżu. Teraz widział tylko Natalię. Stanął przed nią na baczność. Stuknął obcasami. Głowę skłonił po żołniersku.
– Pozwoli panna, że się przedstawię. Emil Głowacki… od razu uprzedzam pytania, syn tego Głowackiego.
Dobra dobra. Emil był bratankiem Oktawii z domu Trembińskiej, żony Prusa, którego ciotka wzięła na wychowanie po śmierci brata. Emil Trembiński Trembińskim pozostał i dość dziwna jest myśl, żeby miał się przedstawiać Głowacki, nawet w ramach żartoszpanu.  

(…)
  – Pan wybaczy – uśmiechnęła się. – Przysłuchiwałam się waszej… hm… rozmowie. Dałabym głowę, że ojciec pański nazywa się Prus.
  Emil roześmiał się w głos.
  – Panna pewnie w Warszawie rzadko bywa. A sądząc po melodii słów, kresowym akcencie, z daleka?
  Pokiwała głową. Nie powiedziała nic. Im mniej o niej świat wie, tym jest bezpieczniejsza.
  Przeszli się na półpiętro pod okno. Tam oczy młodzieńca błyszczały jak afrykańskie diamenty.
  – Zatem chętnie wyjaśnię zagadkę – chciał się popisać przed dziewczyną. – Papa mój, Głowacki, kształcił się na inżyniera, ale dopust losu*… zawierucha historii uniemożliwiły mu zrealizowanie tych planów. Dla chleba zaczął pisać do gazet. Lecz uważając to za liche zajęcie, przybrał pseudonim Bolesław Prus. A dziś, gdy jest najpopularniejszym felietonistą w mieście, dalej używa nazwiska Prus. I tak wszyscy wiedzą o kogo chodzi.
Czy on ją podrywa na sławę ojca? 

  Spojrzał bezczelnie w jej oczy.
  Co on sobie myśli – zmieszała się. – Gówniarz.
I to jaki! Przypominam, jesteśmy w 1884, Emil urodzi się dopiero za dwa lata… 
Aaaaa!!! Rozmawia z dzieckiem niepoczętym!
Bla, bla, Emil wyjaśnia, że tak naprawdę nie jest synem Głowackiego (to, co pisała Kazik powyżej). Za to baronowa Krzeszowska zrobiła się “do rany przyłóż”, odkąd urodziła córkę. 

– Wygląda raczej na babkę swojego dziecka – złośliwie oceniła Krzeszowską.
  Emil zniżył głos.
  – Późne dziecko ma, prawda. Jej pierwsza córka zmarła. Co to za tragedia była. Baronowa od zmysłów odchodziła. Dewotką się stała. Codziennie do Świętej Anny latała. Nalewki do melisy dodała. I wymodliła sobie kolejną pociechę… Imię jej dała po starszej siostrze, nieboszczce.
  Pochylił się jeszcze bardziej, tak by z bliska w oczy nieznajomej zajrzeć.
  – Różnie ludzie mówią. Baron noce całe przesiaduje w Klubie Myśliwskim, hazarduje. Kiedy miałby on czas ojcem zostać? Ale jest jeden przyjaciel domu, Maruszewicz niejaki. Hulaka i letkiewicz. Za baronem lata. A i małżonce dogodzi.
Za baronem lata, baronowej dziecko zrobi, na baroniątko bierze alimenty. 
Emil to gorsza pleciuga niż stereotypowa baba na targu. 

(…)
  
Wyciągnęła rękę do chłopaka. Prosto, z biodra. Jak mężczyzna.
Osobliwości anatomicznych w tej książce jak naplute. 

  – Dziękuję panu.
  Rzucił się do całowania, jakby chciał zjeść rękę po łokieć. Siłą przytrzymała jego dłoń i uścisnęła po męsku.
  – Z daleka przyjechałam – uśmiechnęła się. – Tam już kobiet nie ślini się przy byle okazji.
  Emilek zbaraniał. Słyszał coś o takich dziwolągach. Ojciec mu opowiadał. Sufrażystki. Kobiety, które chcą być mężczyznami. Spodnie noszą, papierosy palą. A bywa, że i gorsety. Nieraz przed snem roił, co mogłyby zrobić z jego młodym, spragnionym ciałem.
Mogłyby temu młodemu, spragnionemu ciału wepchnać stertę pamfletów, żeby się doedukowało. Na przykład czytając przed snem, zamiast sobie coś roić.
Termin “sufrażystki” dotyczył początkowo członkiń Women’s Social and Political Union – ruchu, który powstanie za jakieś 20 lat, ale widać wujek Olek jest naprawdę dobrze poinformowany.  

(…)
Natalia zaśmiała się nerwowo i chwyciła za rączkę dzwonka.
  Archaniele Gabrielu – pomodliła się. – Ty, który pilnujesz raju, spraw, aby to była ona.
  Pociągnęła. Dzwonek zabrzmiał głucho. Przed dłuższą chwilę nic poza dzwonkiem nie było słychać. Stała, wahając się, czy uciec, czy walić butem. Lecz za drzwiami rozległo się szuranie.
  Ktoś szedł przez przedpokój. Serce Natalii podeszło do gardła.
  Musiała przełknąć ślinę, bo zatkało jej krtań. Nagle strach, który wiozła ze sobą od Sankt Petersburga, odżył. Niepewność jak mikrob wtłoczyła się w krwioobieg. Paliła kwasem.
  Mame… – zakwiliła jej dusza. – Moja mame…
  Drzwi otwierały się powoli. W coraz szerszej szparze ujrzała szary szlafrok i woskową dłoń. Po chwili trwającej tak długo jak przejście Żydów przez Morze Czerwone 
Tak na wypadek, gdybyście zapomnieli, że bohaterka to pół Żydówka. 

ukazała się twarz.
  Blada fizjonomia starej kobiety. Ciemne kiedyś oczy wyblakły, usta wabiące czerwienią były zaciśnięte i pozbawione szkarłatu.
  Rysy twarzy nosiły ślady wszelkich upokorzeń, jakich nie szczędzi życie, zanim zepchnie do szeolu. Postać, być może przed laty wysoka i szlachetna, teraz była pochylona, skarlała.
  Natalia krzyknęła. Ujrzała ducha. W drzwiach stała babcia Teodozja. Zmarła przed laty.
  – Witaj – odezwała się zjawa. – Czekałam.

Tymczasem Buturlin po powrocie do Warszawy zaszywa się w ulubionym burdelu i przez tydzień nie trzeźwieje, aż w końcu wkurzona burdelmama wzywa jego zastępcę, Włassowskiego, żeby go stamtąd zabrał. Włassowski trzeźwi szefa i każe mu się ogarnąć, bo wieczorem czeka ich bal. 
– Doprowadźcie się do ładu. Wieczorem musicie być na zamku. 
Buturlin złapał się za głowę. 
– O ku… ku… kurwa, ta stara bladź Hurkowa urządza bal. Tylko te… tego mi brakowało. 

Ubrany w galowy mundur generała, podzwaniając medalami i przepasany szarfą Buturlin w asyście kozaków zajechał pod zamek. Dawna siedziba polskich królów od frontu przypominała ratusz w jakimś wojewódzkim polskim mieście. Tylko jaskrawa pomarańczowoczerwona barwa ścian świadczyła o tym, że zawładnęła nim azjatycka dusza. 
Oberpolicmajster wszedł na salony. Kłaniał się rosyjskim i polskim znajomym. Cała warszawska śmietanka przybyła na zawołanie żony generała gubernatora Marii Andrejewnej Hurkowej, brzydkiej i wysuszonej Niemry. 
Hm, cała śmietanka? Uczestnictwo w balach wydawanych przez Rosjan było bardzo źle widziane i mogło stać się przyczyną towarzyskiego ostracyzmu. 
“Panie polskie nie bywały na Zamku, choć Hurkowa starała się, z całą swej grubiańskiej naturze właściwą skwapliwością, o utrzymanie towarzyskich stosunków z polską arystokracją. Częściej od swych żon bywali tam – z racji swej służby – mężczyźni. August Potocki, popularny hrabia Gucio, ulubieniec warszawskiej młodzieży, odmawiał udziału w przyjęciach u Marii Andriejewny. Wyraźnie stronił od Zamku za Hurki, nie piastował też nigdy żadnych dworskich urzędów, co jeszcze bardziej zjednywało mu sympatię warszawiaków.”
Agata Tuszyńska, Rosjanie w Warszawie, Gdańsk 2001, s. 16

(…)
Przy ozdobnych drzwiach zaanonsował go kamerdyner. Buturlin wkroczył zniechęcony do Sali Balowej. W dupie miał Hurkową i jej zabawę. Nic a nic nie obchodziły go zapierające dech w piersiach linie architektoniczne. Nie wzruszały złote kolumny na tle białych ścian. Nie podziwiał wnęk arkadowych luster zdobionych głowami lwów. Nie zważał na niezwykły plafon Bacciarellego i jarzące się żyrandole. 
No hej, jak ma go to zachwycić, skoro ostatnio sam car oprowadzał go po swoich “najintymniejszych zakamarkach?” 

Pozostał obojętny nawet na widok tłumu pięknych kobiet w tiulowych, aksamitnych i atłasowych sukniach z głębokimi dekoltami. O w mordę, to musi być naprawdę chory. Poruszających zmysłowo biodrami. Przyozdobionych oszałamiającą biżuterią. 
Z tacy niesionej przez lokaja wziął kieliszek szampana. Wypił duszkiem. Zamarzył o czapce niewidce. 
Na próżno. Już na celownik wzięła go Hurkowa. I dopadła jak chart kaczkę. 
– Kochany nasz Nikołaj Aleksandrowicz. – Jej żółtą męską twarz rozjaśnił radosny uśmiech. – Bez was nudno tu jak na zesłaniu. 
Miała na sobie suknię z falbankami z zadem wydatnym jak bryczka. Można by postawić tam samowar. 
– Pa… pani – ucałował dłoń w rękawiczce. – Pięknaś jak poranek. A sił w tobie tyle co w Mi… Minerwie. 
Kiwnął głową w kierunku posągu przy wejściu. Wykuty dłutem Le Bruna przedstawiał boginię wojny. Wszyscy wiedzieli, że rysy twarzy artysta zapożyczył od Katarzyny II. 
Hurkowa się roześmiała. Porównanie z carową która znalazła zaspokojenie w miłosnych igraszkach z ogierem jej zaimponowało. 
Ja jestem niezmiernie ciekawa, czy autor kiedykolwiek znajdzie jakieś porównanie, które nie będzie zahaczało o seks. 

(…)
Przy drugim kieliszku koniaku do stolika dosiadł się Jakub Wasserman. Grać nie umiał, ale to i dobrze, łatwiej szło mu przegrywanie do Buturlina. Miał interes. 
– Wasza Miłość – uśmiechnął się lizusowsko – mam kilka fabryczek w Warszawie. 
– Bra… brawo. 
– Tyle że kłopot z nimi ostatnio. 
– A co? – zapytał łaskawie szef ochrany, zgarniając pulę. 
– Robotnice mi się puszczają… 
Buturlin zaciekawiany podniósł głowę znad liczonych pieniędzy. Przyjrzał się bacznie swojemu rozmówcy. Głowa o ostrych semickich rysach ujęta w biały kołnierzyk koszuli. Frak od paryskich mistrzów. 
– A wy ka… kapitalista czy pop?
Wasserman uśmiechnął się z tysiącletnią chytrością swojej rasy.
Autorze, weź się już uspokój. 

 Zamachał rękami. 
– Ja nie o grzechu przecież. Gdy chęć u nich, niechby z samym biesem w łóżku się pokładały. Ale ja straty mam. Nocą wychodzą dziewczyny na miasto dorobić. Nie śpią, a w dzień przy maszynach sen je morzy. Z tego nieszczęście gotowe. Czy wiecie, że jedna ręka w trybach może juchą pobrudzić całą partię płótna? 
Wow, wow, jaki fabrykancki cynizm. 
– Tyle materiału na nic! – westchnął ze zrozumieniem siedzący obok łódzki chemik. 

Podnieciła go wizja roztoczona przez fabrykanta. Oczami wyobraźni zobaczył te młode Żydówki o miękkich ustach, twardych cyckach, mocnych udach. Wystające w ciemnych bramach, zaczepiające na skwerach, przysiadające się w tanich szynkach. Za kilka groszy, za błyskotkę, kieliszek wódki sięgające do męskich rozporków. 
– A one z chu… chuci tak czy z biedy? 
Czyżby w Buturlinie znienacka ocknęła się dusza wrażliwego społecznika?! Jak to nie można oceniać po pozorach!

Wasserman zrobił smutną minę. 
– Jedna z drugą złapane na niecnym procederze krzyczą, że stawki głodowe, dzieci piszczą, mężowie pijani, ot zwykła polska bieda, więc dupą dorabiać muszą. Ale ja im pensji nie podniosę. Interes mam, nie ochronkę. 
Buturlin pokiwał głową. 
– Moi ludzie mogą je za rozpustę do wieży wsadzić. Nauczą się tam, gdzie du… dupy miejsce. 
– Otóż to – potwierdził ochoczo przemysłowiec. – Mores być musi. Tyle że dla mnie to żaden zysk. Na ich miejsce będę musiał przyjąć nowe, przeszkolić. Strata czasu i atłasu. 
I postawił sto rubli, które zaraz stracił. 
Buturlin zgarnął pulę. Pełno w niej było białych papierków. 
– A gdyby tak zarządzić wśród robotnic rewizje sanitarne? – zapytał przymilnie Wasserman. – Takie jak w lecznicy u zbiegu Brzozowej i Mostowej wszystkie książniczki* co tydzień przejść 
muszą? I podać do publicznej wiadomości, która chora. Listy wywiesić na murach fabryk. Kobieta w mroku sypialni do wszystkiego skłonna. Ale gdy wywlec na światło dzienne jej grzeszki, zaraz wielka z niej świętoszka. 
Buturlin pokiwał głową z uznaniem. 

*Za cara każda prostytutka miała książeczkę zdrowia, z aktualnym wpisem lekarza. Od tego ulica ochrzciła je „książniczkami”. 
Ja się tylko zastanawiam, jakim cudem tego ulicznego kalamburu używa dwóch facetów rozmawiających przecież po rosyjsku. 

Autor nawiązuje tutaj do autentycznych wydarzeń, przypisując jednak chciwości żydowskiego fabrykanta to, czego przyczyną była raczej powszechna w drugiej połowie XIX wieku obawa przed syfilisem.
“W 1883 r. oberpolicmajster Warszawy, gen. Mikołaj Buturlin, opierając się na wymienionych uchwałach [Komisji Lekarsko-Policyjnej z 1864 i 1865 roku – przyp. Kury], wprowadził obowiązkową kontrolę sanitarną robotnic fabrycznych i usługujących w restauracjach itp., jeżeli za ich moralność nie zaręczą właściciele zakładów. Kobiety, które nie uzyskały poręczenia, miały się stawiać dwa razy w miesiącu w KL-P na badania. (…) Skojarzenie z nadzorem prostytutek było oczywiste, wywołało oburzenie robotnic i ich rodzin i głośny, ostry protest partii Proletariat. Odezwa, napisana przez Ludwika Waryńskiego, masowo kolportowana w mieście, wzywała robotnice do oporu i walki (“Śmierć lepsza od hańby”, “Chcą walki – będą ją mieli”). Zarządzenie zostało ostatecznie cofnięte po dziesięciu dniach od ukazania się, po interwencji MSW, jako niezgodne z obowiązującymi przepisami.”
Joanna Sikorska-Kulesza: Zło tolerowane. Prostytucja w Królestwie Polskim w XIX wieku, Warszawa 2004, s.160-161. 

(…)
Przy stoliku pojawiła się Hurkowa. U jej boku stała niepospolicie piękna dama. Buturlin poderwał się na równe nogi. Spojrzał i oniemiał. Wszystko w niej było oryginalne i doskonałe. Wzrost więcej niż średni, bardzo kształtna figura, bujne włosy blond z odcieniem 
popielatym, nosek prosty, uszy troszkę odstające, zęby perłowe, ręce i stopy modelowe.
– Ej, Prus, weź daj odpisać charakterystykę Izabeli!
– Masz, tylko zmień trochę, żeby się facetka nie zorientowała.
(“Wszystko w niej było oryginalne i doskonałe. Wzrost więcej niż średni, bardzo kształtna figura, bujne włosy blond z odcieniem popielatym, nosek prosty, usta trochę odchylone, zęby perłowe, ręce i stopy modelowe.”)

 Pełne linie ciała opinała prosta czarna suknia, szyję zdobił sznur pereł. 
Co dama w żałobie robi na balu?

Krasnaja bladzi – zachwycił się Rusek. 
Ten Rusek, widzę, mówi po rosyjsku jak ten gość ze starego kawału, który chciał powiedzieć komplement kobiecie z piękną różą przypiętą do sukni. Niestety, zamiast powiedzieć “Kakaja u was krasiwaja roza” (Jaką pani ma piękną różę) palnął “Kakaja u was krasnaja roża” (Jaką pani ma czerwoną mordę).

– Izabela Łęcka – przedstawiła zjawisko Hurkowa. 
Jakby poblask dziwny przemknął przez zadymiony salon. Gwałtownie zamilkła orkiestra. Za oknem załopotały skrzydła gołębi. Kilku hazardzistów odwróciło zaciekawione głowy. Nazwisko miało swój wydźwięk. Warszawa jeszcze pamiętała jej afery z Wokulskim. 
Rozumiem, że Hurkowa wzięła tubę i wywrzeszczała to nazwisko na całą salę, tak, żeby najdalsze kąty usłyszały?

Oberpolicmajster pochylił się do kształtnej dłoni w czarnej rękawiczce zapiętej na trzy guziczki. Złożył pocałunek. Ciut za długi. Gdy podnosił głowę, zahaczył o oczy damy. Było coś suczego w jej spojrzeniu. 
*wzdech*

(…)
– Zaszczyt to będzie dla mnie wielki, jeżeli zechce pani zatańczyć ze mną – ukłonił się dworsko. 
Sala Balowa dźwięczała rytmem na trzy. Skrzypkowie krzesali iskry. Roztańczony tłum sunął wzdłuż białych ścian, mnożąc się w wielkich lustrach. Buturlin porwał pannę w ramiona. 
Wirowali pośród rzeźb, obrazów, gazowych płomieni żyrandoli. 
Oberpolicmajster czuł, że bije mu serce. Pompuje krew do głowy. I podbrzusza. 
– Skąd bo… bo.. . bogi prowadzą? – zagaił rozmowę. 
– Zna pan Pireneje? – zapytała piękna panna Izabela, niegdysiejsza ozdoba warszawskich salonów. 
– Niestety nie, ale Alpy i owszem. 
– A ja na granicy francusko-hiszpańskiej trzy lata spędziłam… W zakonie. 
Spojrzał, czy nie żartuje. Nie, jej twarz jaśniała szczerością. Wspaniałą jak u Madonny. Na chwilę zwolnili wraz z muzyką. 
– Za… zawód miłosny czy iskra bo… boża? 
– Widać, że pan w mieście od niedawna – uśmiechnęła się. – Nie zna pan starych plotek. 
– Szybko nadrobię… mam od tego ludzi – zażartował. 
Łęcka wzruszyła kształtnymi ramionami. Polityki nie obejmowała rozumem. Szczerze mówiąc, oprócz kursu złota niewiele spraw na tej ziemi ją obchodziło 
(…)
Na parkiecie zrobiło się więcej miejsca. Pary znikały w sekretnych gabinetach. Zgwałcona Warszawa wciąż była w rui. 
(ノಠ ∩ಠ)ノ彡┻━┻ !!!
Ta lektura, cytując poetkę, “doesn’t spark joy (set it on fire)”.

Buturlin i Izabela wymieniają się rzewnymi opowieściami o złamanych sercach; on opowiada (zmyśloną) historię o swej zdradliwej narzeczonej, ona o Wokulskim, którego jakoby pokochała, kiedy już było za późno. 
(…)
Buturlin uśmiechnął się mile połechtany. Nie wierzył tej suce za grosz. Ale to nie było ważne. Liczył się tylko zapach jej piżmowej dziurki. 
*bierze spryskiwacz z wodą* Zły autor, zły! Zostaw klawiaturę! Zostaw!

(…)
Czuł ożywienie w całym ciele. Jego męskość wyrywała się do tego ciała toczonego jak greckie posągi. Chciał je ugniatać, ściskać, upadlać. Kręciło mu się w głowie. 

Spojrzał na sufit, gdzie Jowisz wymalowany przez Bacciarellego wyciągał świat z Chaosu. 
Zastanawiam się, czy cokolwiek zobaczył, bo dzieła sztuki znajdujące się na Zamku Królewskim w Warszawie zostały w sporej części rozgrabione i zniszczone już po Powstaniu Listopadowym, a sam zamek przerobiony na siedzibę generał-gubernatora oraz biura carskich urzędników. Ale być może akurat Sali Balowej i Bacciarellego to nie dotknęło. 

Ognisty rydwan Apollina odganiał precz Noc – kobietę o skrzydłach nietoperza. 
Oto stan mojej duszy – zawyrokował. – Z niebytu wracam do życia. Silny jak bóg. Niezwyciężony! 
Nie miał trzeciego oka, więc nie dojrzał Asmodeusza, demona luksusu i szaleństwa, który przysiadł na bogato zdobionym plafonie. Zły duch nachylił się do ucha oberpolicmajstra. 
Wyciągając się jak wąż, kilka metrów w dół. 

Co jest źródłem światła w imperium? – zapytał. 
Buturlin usłyszał go jako własną myśl. Zastanowił się głęboko. 
Do jego drugiego ucha zbliżył się Uriel, anioł znający przeznaczenia człowieka. 
Car, oczywiście – podszepnął odpowiedź. 
Car, oczywiście – ucieszył się Buturlin. Był głęboko przekonany, że sam jest źródłem tych konceptów. 
Jego dłonie pieściły niebiańskie kształty Izabeli. 
Ale tak przy ludziach?!

Skąd noc nadciąga? – pytał dalej Asmodeusz. Demon o kształtach byko-człowieka. 
Ze strony nihilistów – odpowiadał Uriel, piękny młodzieniec o złotych włosach. A oberpolicmajster zachwycał się własną przenikliwością. 
Ze strony nihilistów! 
Jeżeli wy, Nikołaju Aleksandrowiczu, wskoczycie na ognisty rydwan i zabójców władcy precz pogonicie – ciągnął włochaty demon, a Buturlin dałby się zabić, że prowadzi wewnętrzny dialog – wasza będzie nagroda! 
Musicie obronić cara przez zamachowcami, których sami na niego naślecie – dopowiedział młodzieńczy Uriel. 
Ale że anioł i diabeł tacy są zgodni? To jakiś podstęp!

Oberpolicmajster doznał olśnienia. Odzyskam serce cara! – prawie krzyknął. – Do łask wrócę! 
To odkrył już sam. Bez astralnej pomocy. 
– Co mówicie? – Izabela wtrąciła się w duchową rozmowę. Materialistka jak zawsze. Przerwać tak obcesowo tak wzniosłe rozważania! Naprawdę, nie ma nadziei dla tej przyziemnej egoistki. 
– Se… se… serce… – szepnął zarumieniony tancerz. – Odzyskać serce pragnę, które tu zgubiłem. 
Pokłonił się szarmancko. Dał do zrozumienia, że to u jej stóp pragnie złożyć organ pompujący krew w jego tłustym ciele. 
A ona wtedy…
Zobacz obraz źródłowy
https://i.ytimg.com/vi/Q54jtpxJ6fk/maxresdefault.jpg

Asmodeusz, uśmiechając się złośliwie, wrócił na swoje miejsce pod sufitem. Zastygł w nieskończoności. 
Uriel rozpostarł szkarłatne skrzydła i odleciał do lepszego świata. 
Uriel, bro, proszę, weź mnie ze sobą. 

Buturlin na pełnych obrotach obmyśla wystawienie fejkowego zamachowca, Łęcka próbuje grzecznie sprowadzić go na ziemię.
Buturlin uśmiechnął się radośnie, jakby okrągły milion na loterii premiowej rosyjskiej wygrał. Zapragnął powiedzieć ślicznej damie, że zauroczony nią srodze. Zamiast tego palnął: 
– Oj, już ja ci do… do.. . godzę! 
Kto mówi “pomyłka freudowska”? Powinno się mówić “buturlinowska”!

– Słucham? – Na jej twarzy niedowierzanie. Rozbawienie. 
– Pro… pro… prowadzę, już prowadzę – szybko się poprawił. 
Nie obraziła się. Przecież po to do niego przyszła. 
IV
Natalia rozmawia z matką i poznaje swoją historię – jej ojciec zginął w Powstaniu Styczniowym, a matka zostawiła ją na opiece babki i uciekła do Szwajcarii. 

V
Buturlin w rozmowie z Włassowskim zdradza swój plan – zorganizować zamach na cara, a potem ocalić go i w ten sposób odzyskać łaski. Pozostaje problem: jak znaleźć zamachowca, który oczywiście będzie musiał zostać kozłem ofiarnym? W dodatku Buturlin chce, by koniecznie była to kobieta. 

– Znam pewnego człowieka – powiedział. – Ma wiele twarzy, wiele nazwisk, niejeden wywiad chciałby mieć go w swoich szeregach… Lecz on zawsze na własny rachunek pracuje. 
Buturlin podrapał się po jajach. No bo gdzieżby indziej. Nie był przekonany. 
– As wywiadu taki che… chętny, żeby głowę pod topór położyć? 
Włassowski uśmiechnął się z triumfem. Lubił chwile, kiedy mógł zapędzić szefa w kozi róg. 
– Nie rozumiecie – podkręcił wąsa. – Ten człowiek wyjdzie z awantury bez szwanku. Do czasu przynajmniej, bo po cóż świadków przy życiu zostawiać. Ale to właśnie on znajdzie nam dziewczynę… nihilistkę, co życie gotowa oddać, aby świat satrapy pozbawić. Już on ją namówi, zbałamuci tak, że sama chętnie głowę pod topór położy. 
Buturlin padł na sofę. Wyciągnął nogi. Rozpiął pas munduru. 
– Kto zacz, ten wasz cu… cudotwórca? I gdzie on? 
– Tylko dlatego o nim mówię, że pod ręką jest. Ernest Walter ma w papierach. 
– Anglik? 
– Nie. Polak. Były szlachcic i szubrawiec. Kiedyś nazywał się Ludwik Stawski, mąż Heleny z Misiewiczów, ojciec dwunastoletniej Helenki. Uciekł stąd przed kilkoma laty, bo mu stryczek za zamordowanie starej lichwiarki groził. Później się okazało, że kto inny babinie gardło poderżnął. A on za granicą nazwisko zmienił. I takie rzeczy tam wyrabiał, że w całej Europie renomę zyskał. Nawet śmierć swoją w Afryce upozorował. Odkąd ostatnio przekroczył granicę w Aleksandrowie, mamy go na oku. Teraz w Europejskim siedzi. 
No to trochę słabo się kamufluje ten as wywiadu. 

Buturlin słuchał słów podwładnego jak niebiańskiej muzyki. Już widział ich triumf wielki jak wieże Kremla. Myślał też, że w Europejskim czeka na niego kobieta piękna jak górski kryształ. I chętna jak wygłodzona klacz. Przynieś owies.
– Chętnie poznam waszego pta… ptaszka. 
Włassowski kiwnął głową. 
– Zorganizuję spotkanie. Ale zamachowiec to nie wszystko. 
Buturlin spojrzał pytająco. 
– Polaczkowie teraz potulni jak barany u rzeźnika – wyjaśnił zastępca. – Nie w głowie im bunty. Pieniądze robią do pozytywizmu się wzięli. A trzeba, aby ferment na mieście był. Niech pyszczą awanturą grożą rządowi się stawiają. Żeby pan nasz miłościwy wiedział, że w gniazdo os jedzie. Żeby przez ramię się oglądał, niepewnie na otwarty plac wychodził. Żeby z każdego balkonu bomby się spodziewał. I odwołał spotkanie albo przeniósł je w jakieś bezpieczniejsze miejsce, np. do SkierniewicA dojdzie do zamachu i wy go wybronicie, tym większą wdzięczność zyskacie. Jednym słowem, musimy Polaczków sprowokować. Przymusić ich do walki, skoro sami głowy w piach pochowali. 
Buturlin zaśmiał się rubasznie.
– Wiem, jak im dopiec. Robotnice przymusowo na rewizje sa… sa… sanitarne wziąć. Potraktujemy ich narzeczone, matki, żony jak zwykłe dziewki. 
Łysol Włassowski walnął radośnie łapami po udach. 

VI
Natalia nadal rozmawia z matką.

Przy obiedzie Natalia dyskretnie odsunęła na brzeg talerza kawał usmażonego zwierzęcia. Nie zwykła jadać braci mniejszych. Gmerała w kapuście.
Wegetarianka? Pewnie jeszcze cyklistka! 

(…)

Poznajemy tajemnicę żydowskiego pochodzenia Natalii: 
– Wybacz, że naraziłam cię na tyle cierpienia. Moi dziadkowie byli frankistami. Porzucili wiarę przodków, wyrzekli się Jahwe, uwierzyli w proroka Jezusa, stali się Polakami. Ale nie tak łatwo skórę ojców precz rzucić. Nie tak prosto nowe szatki przyodziać. Wiesz o tym najlepiej. Twoją babkę zabito, bo złość stada jest wielka. A mnie tam nie było, nie umiałam cię ochronić. 
W sumie przydałoby się wyjaśnić, co to był za pogrom, w którym zginęła babka Natalii. Autor pisze, że stało się to, kiedy Natalia miała trzynaście lat; pogromy zaczęły się w 1881, trzy lata przed akcją powieści. Natalia, córka powstańca, z całą pewnością nie ma obecnie szesnastu lat. 

(…)

Elżbietę łapie ból, więc ona łapie za fajkę z ziołem. Panie palą, filozofują i generalnie mają ubaw po pachy.
(…)
– A co robi wolny człowiek? – zapytała Natalia. 
Matka podniosła lufkę jak proporzec. 
– Pali zioło! 
I znów ryk. Piszczały i skowyczały. Dławiły się wyciem. Natalia kucnęła obok matki. Kołysały się, przytulone do siebie. Sąsiedzi walili w ściany i lecieli na skargę do stróża.  
(…)
Wtedy ból targnął ciałem Elżbiety. Córka patrzyła zdziwiona, jak jej matka wije się na ciemnych deskach. I wyje. 
Do pokoju wpadła służąca. 
– Mateczko Przenajświętsza! 
Złapała za głowę leżącej. Starła ślinę z brody. 
– Szybko, na łóżko – rozkazała. 
Elżbieta leciała przez ręce. Charczała. 
– Zabijcie mnie – jęczała – zabijcie. 
Kręciła głową na ptasiej szyi, jej ciałem wstrząsały dreszcze. 

Zjawia się lekarz… oczywiście, kolejna postać znana z “Lalki”:

Szuman usiadł przy stole, by wypisać leki. Po chwili wstał. Dał Natalii receptę.
– Czy ona… – zaczęła. – Czy matka jest bardzo chora?
Szuman westchnął. To była ta strona zawodu, której nie cierpiał.
– Matka panny… nie ma co robić z tego tajemnicy, chora zna swój stan. Pani Pol ma raka mózgu.
Natalia zakryła usta dłonią. Usiadła.
– Czy… – przełknęła ślinę – czy…
Tak trudno zadać proste pytanie.
Szuman rozłożył ręce.
– Bóg jeden wie. Choroba postępuje. Dobrze będzie, jak jesieni doczeka.
Szuman w tym momencie wróży z fusów, bo przy poziomie techniki II połowy XIX wieku nie mógł za bardzo nawet zdiagnozować guza mózgu, a co dopiero ocenić szans. Mamy rok 1884, nie istnieje nawet rentgen, skąd miałby wiedzieć, co się dzieje u Elżbiety pod czaszką? Przy tych objawach najprawdopodobniej zdiagnozowałby u niej epilepsję i na to próbował leczyć. 

VII
(…)
Archaniele Michale – modliła się po swojemu. – Daj życie mojej matce. A zabierz do siebie cara. 
No bierz jak dają, drugiej takiej okazji nie będzie! 

Strach przed niewiadomym ją przygniatał. Musiała coś zrobić. Jak zwykle. Jak w B., gdy zajmowała się pijaną babką. Jak w Sankt Petersburgu, gdy poszła za Andriejem. Teraz też musi stanąć do walki. Z Bogiem, losem, chorobą. Jak uratować matkę? 
Na pewno jest jakiś sposób. Szuman mówi, że kuracja szpitalna może odwlec nieuniknione. Ale potrzeba pieniędzy. Dużo pieniędzy. 
No cóż, jeśli Szuman ma świadomość, że to guz mózgu, hm… to mi to wygląda raczej na próbę wyciągnięcia kasy od Natalii. W jaki sposób niby chciał leczyć Elżbietę? Operacji jej przecież nie zrobią, radio- ani chemioterapii też… No, chyba że chodzi po prostu o lepszą opiekę i skuteczniejsze łagodzenie bólu – morfiną. 
Albo stare, dobre okładanie pacjenta krokodylim łajnem, którego import przecież kosztuje. W wersji delux łajno jest homeopatyczne i wypluskane w witaminie C. 

Wiedziała, jak je zdobyć. Czytała o tym w broszurach anarchistycznych. Sam Bakunin uważał urków za kwiat przyszłego społeczeństwa. Ale do takich metod potrzebowała Marysi. 
Urka – kryminalista, recydywista. Hm, czyżby Marysia była jakąś królową warszawskiego podziemia? 

Natalia odnajduje Marysię – przyjaciółkę jeszcze z czasów szkolnych, obecnie pracującą jako aktorka w teatrzykach ogródkowych. Pożycza od niej piękną suknię i leci realizować swój plan. 

Ucałowała jasnowłosą siostrę i wyszła z mieszkania. Na Krakowskim Przedmieściu złapała dorożkę. Kazała się wieść pod Europejski. 
Zawiodę cię… pod Europejski! 

Wypatrzyła ten hotel, wędrując do Marysi. Wielką kamienicę. Na pewno zamieszkiwaną przez bogaczy. Dorożkarz zajechał z fantazją. Boy ubrany w zielony mundur z czerwonymi wyłogami podskoczył usłużnie. Natalia dała się wyprowadzić na chodnik. Zasłaniała się różową parasolką którą na odchodne wcisnęła jej Marysia. 
– Proszę tu poczekać – rozkazała woźnicy. 
Po czym krokiem francuskiej królowej weszła do holu. Jej buty zastukały na żyłkowanym marmurze. Głowę trzymała dumnie, lecz w brzuchu miała gulę. Za kontuarem z mahoniu siedział recepcjonista. Włosy przylizane brylantyną ostry wąsik. Patrzył na nią z uwagą. 
– Bonjour – zgiął ciało w ukłonie. – Can I help you? Wilkommen! Ça va? Kalimera! Chúng tôi chấp nhận thẻ tín dụng.
Prawdziwy syn Wieży Babel i Google Translatora. 

– Niczewo – machnęła dłonią. – U mienia wstriecza*. 
Rosyjski. Odezwała się w języku zaborcy. Rosjanom więcej wolno. 
Recepcjonistę natychmiast zamurowało i nie śmiał już nawet pisnąć. 
Kurde, rosyjski?! Znowu? Może faktycznie trzeba byłoby się nauczyć paru zwrotów…

Spokojnie weszła na drugie piętro. 
A tymczasem w prawdziwym życiu scenariusz wyglądałby tak: Natalia – w jaskrawej, tandetnej sukni (pożyczonej od koleżanki – aktorki z biedateatrzyku, więc nie było to raczej nic eleganckiego), sama, bez przyzwoitki czy nawet służącej, zaraz po wejściu zostałaby wywalona na zbity pysk – “Tu jest porządny hotel, prostytutek tu nie przyjmujemy!”.
Tym bardziej, że to nie jakiś tam trzygwiazdkowiec na uboczu, tylko swego czasu jeden z najbardziej luksusowych hoteli w Europie, co na parterze miał sklepy z horrendalnymi cenami i wypaśną cukiernię obleganą przez inteligencję, tam naprawdę nie właził byle kto z ulicy.

Przed nią otwierał się długi korytarz oświetlony gazowymi lampami. Na ścianach złocone stiuki, obrazy, aksamitne zasłony. I drzwi do numerów. Ruszyła wolno, rozglądając się. Zajrzała w pierwszą szparę. W środku pokojówka słała łóżko. Cofnęła głowę. Serce waliło jej mocno. Miała wrażenie, że echo szło po całym korytarzu. 
Najważniejsze to pewność siebie. – Przypomniała sobie słowa Andrieja. – I luz. To wzbudza zaufanie. 
Westchnęła, łatwo powiedzieć. 

Bonjour (fr.) – Dzień dobry. Can I help you? (ang.) – Czym mogę służyć? 
Ktoś mi wyjaśni, dlaczego właściwie recepcjonista tak znienacka przeszedł na angielski? Mam złośliwe podejrzenie, że po prostu autor nie wiedział, jak będzie “Czym mogę służyć” po francusku… 

Niczewo. U mienia wstriecza (ros.) – Nic, nic. Mam spotkanie. 

Sięgnęła do klamki kolejnego numeru po lewej stronie. Chłodny metal ustąpił. Zatrzymując oddech, weszła. Pokój był bogato urządzony. Meble, bibeloty, dywany. Dobrze – ucieszyła się. – Będzie połów. 
No chyba nie przypuszczała, że wbije do pokoju najdroższego hotelu w Warszawie, a tam jeden zydel, puste szafki i goła podłoga?

Wtedy spostrzegła, że nie jest sama. Wstrzymała oddech. Dłonie jej zwilgotniały. W drugim pokoju, do którego drzwi były otwarte, ktoś siedział na łóżku. Mężczyzna w szlafmycy. Widziała tylko jego plecy. 
NO A CZEGO SIĘ, KUŹWA, SPODZIEWAŁA?! No przecież to chyba oczywiste, że skoro drzwi do pokoju są otwarte, to albo ktoś tam sprząta, albo goście jeszcze nie wyszli! Gdyby choć była mowa, że otwiera drzwi wytrychem, ale nie, ona tak normalnie za klamkę… 

(…)
Kolejne drzwi były zamknięte. Zmieniła stronę. Odczytała złote cyfry: 212. Klamka swobodnie opadła.. Weszła do środka. 
Wstrzymała oddech. Nikogo. Stanęła na czerwonym dywanie. 
Apartament na pewno był zamieszkany przez kobietę. W rogu pokoju stała toaletka, wielkie lustro opatrzone mnogością flakoników perfum, tubek z mazidłami, grzebieniami. 
Grzebień w tubce? Jak się tego używało? 

Obok stał chiński parawan. Papierowe ściany wymalowano w latające smoki. Na poręczy sofy dostrzegła długie, kobiece rękawiczki. Czarne, zapinane na trzy guziczki. Przy oknie nagi posąg mężczyzny. Czyjaś dłoń ozdobiła go rozsznurowanym gorsetem. 
Ma fantazję – pomyślała o lokatorce. – Na pewno kocha klejnoty. 
To najoczywistszy wniosek, gdy widzisz, że ktoś rozrzuca swoją garderobę, gdzie popadnie. 

Zajrzała do szafy, gdzie wisiało kilka sukien. Zerknęła pod łóżko. Nic. Pod ścianą przyozdobioną ciemnym, zielonym suknem stał podróżny kufer. Otworzyła go. W środku, pomiędzy białą bielizną, leżała niewielka skrzynka. Sandałowe drewno inkrustowane laką. Piękna robota dalekowschodnich rak. 
Och. – Poczuła skurcz w żołądku. – Wiem, że robię źle. 
Siadła na łóżku, szarpnęła za pokrywkę. Nic. Zamknięte. 
Szkoda, takie piękne – westchnęła i sięgnęła do swojej fioletowej torebki. Sprężynowiec błysnął ostrzem. Podważyła zamek. 
Sandałowe drewno chrupnęło. A w środku prawdziwe skarby. 
Kolia błyszcząca białym złotem, kolczyki mieniące się rubinami, pierścionki wielkie jak talerze. 
Ostatni krzyk mody – może i diablo niewygodne, ale można było na nich kłaść przekąski. 

– Dziękuję, archaniele – szepnęła cicho. 
Nie zajrzała za chiński parawan. Dlatego nie dostrzegła kąpiącej się w mosiężnej wannie Izabeli Łęckiej. 
Hm, wypasiony apartament nie miał osobnej łazienki? 

Kobieta o ciele dumnym jak Afrodyta Botticellego drzemała, gdy odwiedziła ją włamywaczka. Obudzona ruchem w pokoju, powoli otworzyła oczy. W lustrze dostrzegła odbicie Natalii. 
Podstawowa zasada – jeśli ty możesz dostrzec kogoś, on również może zobaczyć ciebie. Ale najwyraźniej Natalia była zbyt zaaferowana, żeby zauważyć lustro i odbicie Izabeli. 

Cóż to za czekoladka w różowej bombonierce? – pomyślała leniwie, senna. Ale nawet gdy całkiem odzyskała przytomność, nie zareagowała. Nie zerwała się z krzykiem, aby przywołać służbę. I nie wstyd nagości ją powstrzymał. Doceniła bezczelność gościa. 
Złodziejka okrada złodziejkę – pomyślała rozbawiona. 
Klejnoty zdobyła w Berlinie. Z tajnego sejfu barona W. Sam podał jej kod do zamka. No to co to była za kradzież? Zaufania ;_; Nie potrzebowała teraz policji. Ani hotelowych detektywów. 
Leżała spokojnie w wodzie. Zaniepokoił ją nóż w ręce dziewczyny. 
Zła osa może użądlić – pomyślała. 
Dlatego nie przeszkodziła Natalii, gdy ta złapała biżuterię w garść i wepchnęła do torebki. Wstała, dopiero gdy za niespodziewanym gościem zamknęły się drzwi. Podeszła naga, ociekająca wodą do łóżka. Spojrzała na rozbitą skrzynkę. Pokręciła głową. 
– Buturlinie, strzeż się – mruknęła. – Muszę odrobić straty. 
Biorąc na haczyk zadłużonego po uszy kawalera przewalającego fortunę w okolicznych burdelach? Który zawodowo zajmuje się bezpieczeństwem i trzymaniem Warszawy za mordę? Izabelo, strzeż się. 

VIII 
Natalia czuła się lekko, jakby wyszła z bani. Siedziała w powozie, który jechał Królewską. W sercu wiozła radość. (…)
Teraz musiała znaleźć kupca na swą zdobycz. 
“Cholera jasna, nikogo nie znam w tej Warszawie, gdzie ja znajdę pasera?” 

Dorożkarz zatrzymał się na placu Bankowym. Rzuciła mu pięćdziesiąt kopiejek, które dostała od Marysi. Kręciła się chwilę po uliczkach wokół gmachu wielkiego banku. Mijali ją brzuchaci bankierzy w płaszczach zarzuconych na ramiona. Skromni czynownicy w lichych paltotach i wytartych cylindrach. 
Czynownicy, czyli rosyjscy urzędnicy, byli podzieleni na rangi i umundurowani; mundur z cylindrem…? No, z pewnością wyglądałoby to ciekawie…
Mamy końcówkę wiosny, tuż za chwilę na początku rozdziału “lato dmuchnęło upałem”, a ci w paltach.

Żydzi w chałatach przemykali pod ścianami. Wszyscy oglądali się za różową laleczką wędrującą samotnie przez dżunglę finansów. 
“Blondynka w dżungli finansów”, nowy bestseller Beaty Pawlikowskiej, już od jutra w sprzedaży! 

Stanęła w wąskiej uliczce przed niepozornymi drzwiami. 
No, i to wszystko tak trzy kroki od Placu Bankowego z jego reprezentacyjnymi budowlami. Całkiem jak u Marcela, u którego też dwa kroki od Senatorskiej zaczynały się ciemne zaułki, doskonałe do porwań.
Może pan S. przeniósł lombard na Grimmauld Place 12.

Niewielka tabliczka głosiła w trzech językach, że znajduje się tu lombard Schlagbauma. Nazwisko się jej spodobało. 
Już myślałam, że to kolejny znajomy z “Lalki”, ale nie, tamten nazywał się Szlangbaum. 

– Co ja mogę zrobić dla piękna dama? – Dostrzegł w niej krew swojej rasy. 
Wysypała biżuterię na ladę. 
– Potrzebuję pieniędzy. 
W oczach Schlagbauma na chwilę zabłysły złote precjozja. 
Precjozja – precjoza, które tknęła korozja. 

– Oj, tak, tak – zaświergotał. – Ja wiem, że dama chce pieniądz. Każdy, kto puka do Schlagbauma chce pieniądz. Ale co ja mam? Ile ja mogę dać? Bieda w tym kraju, trudno koniec z końcem związać. A dama chce pieniądz? 
Widzę, że Szlangbaum (przepraszam: Schlagbaum) jak już postanowił wrócić do korzeni, to z przytupem i na 200%, nawet mówić zaczął z akcentem. 

Natalia zrozumiała, że lekko nie będzie. Żyd dla Żyda wszystko. Chyba że chodzi o kasę. Schlagbaum brał po kolei błyskotki do ręki. Przybliżał do oczu i oglądał w słabym świetle kantoru. Gdy skończył, westchnął ciężko, rozłożył dłonie i z miną zbawcy rzekł. 
– Dam sto rubli… a niech stracę, sto dwadzieścia. 
Natalia zaśmiała się wzgardliwie. 
– Za tyle, to z domu bym nie wyszła! Nie chcę zastawu. Sprzedać muszę. Ale widzę, że wpierw poszukam jakiejś uczciwego kupca. 
I zamarkowała, że zabiera cudeńka. 
Chciwy Żyd złapał ją za dłonie. 
– Chwileczkę W panience krew gorąca jak piec, do którego parszywi Babilończycy wrzucili naszego proroka Daniela. 
Nie chciał stracić tak wspaniałego interesu. Leżały przed nim grube tysiące. Wiedział, że pochodzenie klejnotów nie jest pewne. Ale to go nie wstrzymywało. Odkąd od tego goja Wokulskiego kupił sklep, sprawy szły źle. Pogrom w 1881 roku pozbawił go wszystkiego. Cud, że uszedł z życiem. Rozbity i rozkradziony magazyn na Krakowskim Przedmieściu odsprzedał za grosze. Wrócił do lichwy. Na tym się znał. Ale kokosów z tego nie było. Góra klejnotów może przywrócić go życiu. 
– Oczy mam już słabe – powiedział pojednawczo. – Teraz widzę, jak te błyskotki świecą, dam dwieście. 
Stanęło na tysiącu. 
Czyli ⅔ pensji, którą Szlangbaum zarabiał ROCZNIE jako subiekt u Wokulskiego; chyba jednak z tej lichwy były kokosy. 
Natalia wraca do mieszkania matki, gdzie otwiera jej służąca, cerująca akurat kurtkę swojego chłopaka. 

Natalia poczuła ukłucie zazdrości. 
Zwykła służąca, a chłopa ma – pomyślała. 
I zaraz zawstydziła się słowa: „zwykła”. Nie lubiła tej części siebie, która gotowa była się wywyższać. W czym jestem lepsza od sługi? 
🙂
Cipki mamy takie same. 
-_-

– Daj mi, kochana, piwa – poprosiła i nacisnęła klamkę do pokoju Elżbiety. 
Weszła. W pokoju panował półmrok. Story były zaciągnięte. 
Matka pół siedziała, pół leżała na łóżku, podparta dwoma poduszkami. Oczy miała zamknięte, ale głowę uniesioną. Nie spała. 
Natalia podeszła i jak to sobie w Ogrodzie Saskim wymyśliła, usiadła na łóżku. 
– Mamo – szepnęła. 
Elżbieta otworzyła oczy i uśmiechnęła się słabo.
– Córeczko… 
Podniosła słabą dłoń i odgarnęła kręcone włosy z czoła Natalii. Przelatujący górą archanioł Gabriel błysnął białymi jak oczy Boga skrzydłami. I pomyślał, na co mu przyszło, kiedyś zwiastował przyjście Mesjasza, teraz musi pilnować jakiejś młodocianej złodziejki. Natalia wyciągnęła banknoty i wyłożyła na ciemną kapę. 
Serce jej biło. Była dumna, jakby przeszła na linie ponad wieżami Kremla. 
– Tysiąc rubli… Pójdziesz do szpitala. Tam ci pomogą. Uratują. Już zawsze będziemy razem. 
Nawet jeśli traktować obietnice Szumana poważnie, to “zawsze” oznaczałoby ile…? Pół roku, rok? 

Elżbieta zamarła. Twarz miała jak szlifowany przez morskie fale kawałek drewna. Można było liczyć słoje. 
Pokręciła przecząco głową. 
– Ja do szpitala nigdy. Nie mam już sił. Nie chcę walczyć. 
Natalia poczuła, jak zimna łapa demona zagłębia się w jej ciało. Czuła, jak szpony zaciskają się na jej bijącym sercu. 
Elżbieta z kamienną twarzą ogłaszała wyrok. 
– Nie będę się leczyć teraz, gdy cię odnalazłam. Chcę już tylko umrzeć w spokoju. 
Natalia zamknęła oczy. Demon szarpnął ramieniem. 
I wyrwał jej serce. 
I zeżarł. 

IX 
Lato dmuchnęło upałem. Znad rozgrzanych stepów Ukrainy jak z hutniczego pieca przyleciał palący wiatr. (…)
Na drugim piętrze Hotelu Europejskiego przed lustrem apartamentu stał Ernest Walter vel Ludwik Stawski. Gruba tafla szkła ujęta w ramę z mahoniu odbijała smukłą sylwetkę w purpurowym szlafroku. Widział przed sobą pociągłą twarz czterdziestolatka. Ujętą w owal szpakowatych bokobrodów. Pod gęstą, węgierską brwią drżała powieka lewego oka. 
Pociągnął palcem po bliźnie za uchem. Pamiątka po taugerskich szamanach. Taugerskich? 
Sahara dała mu nową twarz. 
A skąd wiedziała, jak wyglądają węgierskie brwi? 

– Czego byś chciał? – zapytał siebie w lustrze. 
Sięgnął po cygaro leżące na etażerce. 
– Kobiety? Majątku? Władzy? 
Nie odpowiedział. W życiu miał to wszystko. W dużych ilościach. Ale kobiety nudziły, majątek topniał, a władza była jak pustynne słońce. Wypalała do cna. 
Nie był pewien, do czego dąży. Jeżeli chodzi o własne życie, nigdy nie był pewien. Intuicja, chwilowe nastroje zastępowały mu rozsądek. 
Dlatego uciekł od rodziny. Porzucił przewidywalne życie zubożałego szlachcica. Opuścił żonę i małe dziecko. 
Wrobiono cię w morderstwo? Potraktuj to jak szansę! Możesz uciec i spełnić swoje marzenia! 
Paolo Kołczello, Dobre rady, tom XVIII

Wybrał szaleństwo. W Afryce tańczył z demonami. Handlował winem i bronią. 
Co na to Anglia, Francja i inne mocarstwa kolonialne? 

Żył za dwóch, trzech, może nawet czterech ludzi. Ale przecież nie można uciec od siebie. 
Dlatego znowu był w Polsce. Żeby odszukać córkę. Córka była poza władzą, majątkiem i pożądaniem. (No mam nadzieję!) Poza nudą. 
Była jego prywatną oazą. Zakątkiem serca, gdzie nie wpuszczał nikogo. 
Ubrał się w czarny smoking. I lakierowane buty. 
Czyli ubrał się jak na wieczorne przyjęcie albo bal, nie przejażdżkę po mieście w biały dzień. 
Jest bogaty, ekstrawagancki i zblazowany, niech wszyscy widzą!

Zapiął koszulę pod szyją i lekko uchylił drzwi na korytarz. Właśnie korytarzem zbliżał się grubas w rosyjskim mundurze. Zwalista postura rzucała na ściany niepokojące cienie w świetle gazowych lamp. Był to Nikołaj Buturlin, oberpolicmajster we własnej osobie. Napalony amator wdzięków Izabeli Łęckiej. 
Gruby Rusek zatrzymał się przed jej numerem. 212. Obciągnął kurtkę. Klepnął w łysinę. Zastukał. 
– Płyń, rybeńko… – mruknął Ernest Walter, obserwując go dyskretnie. – Panna Izabela już szykuje dla ciebie swoją wilgotną jamkę. 
Mobilne akwarium z krokodylem w sztucznej grocie?
Zamknął drzwi zadowolony, że ich plan rozwija się pomyślnie. Czuł ekscytację. Tylko to wzmagało w nim resztki uczuć. 
Manipulowanie ludźmi. 
Ludwik/Ernest bierze dorożkę i jedzie na miasto. 

Wszedł do kawiarni U Heleny. Ściany w brązach. Bukowa boazeria. Nad nią delikatne pastele. Urocze dziecięce twarzyczki. Wszystkie bardzo podobne. 
Wydały mu się znajome. 
Zwrócił uwagę na kółko młodych ludzi nachylonych nad stolikiem. Wytarte mundury studenckie, wyświechtane surduty. Szeptali coś konspiracyjnie. Jeden z nich był chudy i czarny. W oczach żar. Usta wykrzywione złością. Żywe wcielenie nihilisty. 
– Klejn, żądasz za wiele… – Ktoś z grupy zwrócił się do czarnego po nazwisku. Umilkł, widząc nadchodzącego Waltera. 
Znajdźcie sobie jakieś pseudonimy – poradziła życzliwie Kura. – Byle nie “Czarny”! 

Ten nie podsłuchiwał. Poszedł w głąb sali. W kącie spostrzegł chudą starą na szaro ubraną kobietę. 
– Pani Meliton? 
Kiwnęła mu głową. 
Siadł obok. Zdjął cylinder, położył na marmurowym blacie stolika. Spojrzał w cyniczne oczy staruchy, która zhardziała w samotnym przedzieraniu się przez gąszcz życia. Spodobała mu się. 
– Przyjechałem z daleka i szukam kogoś – zaczął powoli. – Bez rozgłosu. Bez niepotrzebnego zamieszania. Polecono mi panią w hotelu. Podobno pani zna wszystkich w tym mieście. 
Kobieta uśmiechnęła się chytrze. 
– I wszyscy mnie znają. 
Przerwała im kelnerka. Melitonowa zażądała kawy, koniaku oraz dużej porcji czekoladowego tortu. Walter wziął szklaneczkę dżinu. 
– Kim jest kobieta, której pan szuka? – zapytała pani Meliton. 
Walter się uśmiechnął. 
Ma baba nosa – musiał przyznać. 
– Stawska – odrzekł. – Helena Stawska. Ma trzydzieści cztery lata, jedną córkę, Helenkę. To znaczy przynajmniej dziesięć lat temu miała jedną. Teraz kto wie, może tuzin. 
Pani Meliton złapała kościstymi, mocnymi dłońmi za blat stolika. Kapelusz przekrzywił się jej na siwych włosach. 
– Jeżeli to żart, to w marnym gatunku… – wycedziła. – Sie­dzimy wszak w lokalu Heleny Stawskiej. Od imienia jej i córki nazwanym U Heleny
Pustynnemu wagabundzie pobladła twarz. Zastygła jak drewniany totem. Serce stanęło.  
Melitonowa rozsiadła się wygodnie. Upiła koniaku. 
Cóż to za pajac? – szydziła w duchu. 
Walter trawił usłyszaną nowinę. Patrzył na dziecięce twarze wymalowane pastelą na ścianach. Nagle doszło do niego, że je zna. Przecież to Helenka! Jego córka, jak urosła! 
– Proszę mi o nich opowiedzieć. 
Melitonowa wzruszyła ramionami. Właśnie zarobek przeszedł jej koło nosa. Musi gadać za darmo. 
Przeciwnie, powinna zażądać podwójnej stawki za swą niebywałą skuteczność. 

Melitonowa opowiada całą historię o Stawskiej, Wokulskim i Łęckiej, znamy to, nie będziemy czytać ponownie 😉 Aż tu wtem! w kawiarni zjawia się dziewczynka w wieku szkolnym, która jest tak roztrzepana, że nie zauważa kelnerki z tacą, wpada na nią i mamy katastrofę. 

(…)
Na odgłos tłuczonych naczyń z zaplecza wyjrzała postawna szatynka. O doskonale znanej Ernestowi zacnej piersi (first things first), obfitych biodrach przepasanych fartuchem. A rączki i nóżki – sam smak. 
Zdobywca pustyni usiadł. 
Helena – jęknął w duchu. – Pozna mnie. 
Właścicielka lokalu minęła go obojętnie. 
Zaraz zaraz, właścicielka kawiarni z marmurowymi stolikami uwija się w fartuchu na zapleczu?

Postarzała się – zauważył ze smutkiem. – Trzydzieści cztery lata, toż to do grobu może się już kłaść. Ale pięknie dojrzała, jak dorodna jabłoń. Jędrna i smakowita. 
Dziewczynka, widząc zbliżającą się matkę, zawołała przestraszona. 
– Mamusiu droga, przepraszam najmocniej! Nie chciałam! 
Pani Stawska stanęła nad lodami w kałuży likieru. Pokiwała ze smutkiem głową. Ale nie potrafiła gniewać się na jedynaczkę. 
– Helenko – pogroziła palcem. – Wszystko odpracujesz! Potrącę ci z kieszonkowego!
– Oczywiście, maman! 
I w tej chwili rzuciła się do zbierania resztek z podłogi. 
Wtedy Helena Stawska spojrzała na niego. Ujrzał dwa pięknie obramowane kasztanowe migdały. Przez chwilę miał uczucie, że zajrzała na samo dno jego parszywej duszy. 
Jednak poznała mnie – wstrząsnął się. – Zaraz zacznie krzyczeć. 
– Czy pan życzy sobie czegoś? – zapytała uprzejmie. 
Kiwnął głową. Uspokojony. 
– Jeszcze dżinu. 
Uśmiechnęła się i poszła za bar spełnić jego prośbę. 
Właścicielka kawiarni z marmurowymi stolikami uwija się w fartuchu na zapleczu, a potem zbiera zamówienia i idzie serwować alkohol??? 

Tauregowie 
No, dawaj, dawaj, autorze, za trzecim razem na pewno ci się uda! 

dobrze wykonali swoją robotę. Był niewidzialny.
Ależ się zdziwi Niewidzialny Człowiek, jeśli za chwilę z zaplecza wychynie aktualny mąż Heleny, pan Mraczewski. 
Odwrócił się do Melitonowej z uśmiechem. Wtedy w drzwiach stanęło trzech mężczyzn. Jeden cywil, dwóch żandarmów. Spięte miny, czujne oczy świadczyły, że nie gorącej czekolady szukają. 
Kątem oka dostrzegł, że chłopcy przy stoliku Klejna zamarli. Ale zaraz rozpoczęli dyskusję. Głosy mieli podniesione. Sztuczne. 
Doigrali się – pomyślał i rozglądnął się za drogą ucieczki. 
Cywil w płaszczu zapiętym pod szyję zatrzymał się przy stoliku młodych spiskowców. 
– Który z was to Klejn? – zapytał po rosyjsku. 
– J a . – odpowiedział Klejn po niemiecku. 
Klejn nie wstał. Ręce trzymał pod stołem. Na wąskich ustach błąkał się uśmiech melancholika. 
– Pójdziecie z nami – rozkazał tajniak. 
– Chyba do piekła – szczeknął były subiekt i wyszarpnął dłoń spod blatu. Ściskał w niej rewolwer. Poderwał się na równe nogi i wypalił w pierś agenta. Ten trafiony kulą obrócił się w bok i zatoczył. 
– Gawno – jęknął 
Ach, famous last words. Świetne operowanie rosyjskim, bardzo naturalne. 

Klejn rzucił się ku wyjściu. Młodzi spiskowcy rozpierzchli się jak stado kurczaków. Biegli, tratując po drodze stoliki i przerażonych pożeraczy ciastek. Żandarmi poderwali w górę karabiny. Jeden walnął uciekiniera kolbą. Drugi wypalił z biodra. Ktoś krzyknął, ktoś zwinął się z bólu. Stróże carskiego porządku szarpali się ze spiskowcami. 
– Matko Przenajświętsza! – szepnęła pani Meliton. 
W powietrzu zapachniało kwaśno spalonym prochem. Panie piszczały. Panowie klęli. 
Walter zobaczył, że jego córka stoi jak skamieniała. A żandarm reperuje broń. 
Znów się, zaraza, zepsuła! 

Zaraz strzeli. Pustynny łazik zareagował instynktownie. 
Z rykiem silnika ruszył do przodu. 
https://militarymachine.com/wp-content/uploads/2016/11/seals-dpv-fast-buggy-920-8.jpg
Poderwał się od stolika i runął na dziewczynkę. Spadając, zobaczył ogień karabinu. Przygniótł Helenkę do ziemi. Kula przeleciała górą, rozbijając szybę wystawową. Klienci rzucili się do drzwi. Tumult zapanował nieopisany. Walter vel Stawski nieomal wyrwał rękę córki, ciągnąc ją w kierunku baru. Za kontuarem zderzył się ze Stawską. 
Twarz miała bladą. Chwyciła Helenkę w objęcia. 
– Dziękuję – szepnęła. 
Patrzyła, jakby wiedziała wszystko. A może to tylko oszołomienie? 
Nie chciał tego sprawdzać. 
Uśmiechnął się. 
Uciekł. 
Nie. Jeszcze zawrócił. Dopił dżin. Zapłacone, nie może się zmarnować! 
Wybiegł. 
Polska odpowiedź na Margarita Guya.
Z Hotelu Europejskiego pozdrawiają zażywający wywczasów Analizatorzy,
a Maskotek wziął nóż sprężynowy i poszedł po zakupy do Biedronki. 

16 komentarzy do posta “78. Anioły w Warszawie, czyli parada znajomków (Córka Wokulskiego, 2/5)

  1. Oł jeee, więcej wspaniałych porównań i ciąg dalszy obsesji aŁtora na punkcie Żydów. Podziwiam Was, że macie siły i chęci przez to brnąć 🙂

    "Andriej czuł, jak pękają mu tętnice."
    Początkowo przeczytałam, że Jurij, i zaczęłam się zastanawiać, jak on to czuje z rozdyźdaną głową. A nie, przepraszam, z wybuchającą nasturcją zamiast głowy.

    "- Ostanowkie, żenszczina – wołał mężczyzna o włosach zaczesanych do tyłu i przylepionych brylantyną. – Ja budu strielat'!

    – [Na] Przystanku, kobieto! – wołał agent.
    “Super, zaraz złapię tramwaj!” – ucieszyła się Natalia."
    XDD
    A tak poważnie, myślę że aŁtorowi albo przypomniało się, w przypadkowej formie gramatycznej, słowo, które kojarzyło się z zatrzymaniem się/staniem (biorąc pod uwagę co zwykle mogłoby mu się skojarzyć ze staniem, to jest postęp) i go tu użył. Albo – bardziej prawdopodobna opcja – wklepał do google tłumacza np. "stop" i załapało to jako "przystanek" po angielsku. A że angielski nie odmienia rzeczowników, to po rosyjsku wyszło jeszcze w miejscowniku. Cholera wie.

    "Twarz wykrzywił ból. Jakby założył maskę dzikiego bóstwa z serca Afryki."
    Mmm, kolejne poetyckie porównanka.

    "- Bonjour – zgiął ciało w ukłonie. – Can I help you?
    Wilkommen! Ça va? Kalimera! Chúng tôi chấp nhận thẻ tín dụng."
    Mano az injâ bebarid, lotfan.

    Ogólnie to przez te wszystkie dyrdymały o rewolucjach, prostytutkach i głowach wybuchających jak nasturcje zapomniałam, że ta ksiunszka ma mieć cokolwiek wspólnego z "Lalką". Tak więc nagłe pojawienie się Izabeli mnie z lekka ogłuszyło. Dzięki, panie aŁtorze.

  2. " Archaniele Michale – modliła się po swojemu. – Daj życie mojej matce. A zabierz do siebie cara.
    No bierz jak dają, drugiej takiej okazji nie będzie!"

    Mój faworyt z tej części. Ale to wzywanie archanioła co kilka linijek zaczyna być męczące. Archaniele zrób to, archaniele zrób tamto, archaniele tu lista sprawunków, o dziewiątej rano mają leżeć pod drzwiami.
    W dużo dziwnie powiązanych ze sobą wydarzeń obfituje ta ksiunżka. Ten Andriej z dziurą w brzuchu człapiący przez miasto za Natalią w dorożce tylko po to, żeby jej parę słów przed śmiercią rzec, to już w ogóle wyższa szkoła jazdy.
    A scena kradzieży klejnotów Izabeli przez Natalię jest prawdopodobna do wystąpienia w jakiejkolwiek rzeczywistości jak jasny gwint. Weszła ni z gruszki, ni z pietruszki do luksusowego hotelu, złapała za któreś tam drzwi i bum! Są klejnoty warte tysiące rubli. Ot tak, bo czemuż by nie. Fakt, iż Izabela to widziała na własne oczy nawet ciekawy, dał jakąś dramaturgię temu epizodowi i pewnie na coś wpłynie w przyszłości (rozumiem, że później będą jakieś konsekwencje tego wydarzenia? Izabela ją gdzieś spotka i pozna?). Aż dziw bierze, że Izabela tak oszczędnie wyraziła swój podziw dla głównej bohaterki, skoro nawet gapie w scenie ucieczki z budynku oceniali jej niezłe nogi.
    Przez te dziwnie splecione losy poszczególnych bohaterów mam problem z ciągiem przyczynowo-skutkowym i kto, gdzie, a przede wszystkim KIEDY co zrobił. To przez fakt, iż mamy w analizie fragmenty tej powieści, czy to tak po prostu wygląda?
    Bea

  3. Ja jeszcze w sprawie "czemu Andriej strzelił ukochanemu Jurijowi w łeb" (na FB padło pytanie, ale nie posiadam konta, więc nie mogę tam odpowiedzieć) – są dwie opcje:
    – Jurij zdradził, stąd ten skurcz na twarzy, gdy Andriej kazał mu iść ze sobą i kamienna jak Ural twarz Andrieja, gdy ten skurcz zobaczył, ale też mógł się Jurij zwyczajnie przestraszyć, jeśli słusznie przewidział, iż ani dzwonek, ani zachowanie Andrieja nie zwiastują niczego dobrego. Za tą opcją przemawia fakt, iż początkowo towarzystwo miało zamiar udawać, że siedzą towarzysko przy wódce i śledziach, nikt się nie szykował na strzelaninę;
    – chodziło o to, by ukochany nie wpadł w ręce służb. Oni nie przyszli ich wystrzelać (a przynajmniej – nie powinni przyjść z takim założeniem), tylko wyłapać i pozyskać od nich dalsze informacje (kto jeszcze jest w spisku, gdzie teczka, jakie były ich plany, itp. Przecież nie są pewni, czy w jednym miejscu mają wszystkich biorących udział w planach zamachu i czy na pewno się ten zamach nie odbędzie, jeśli zginą wszyscy tam obecni), a takie informacje się na ogół pozyskuje poprzez tortury. Może więc Andriej najpierw chciał się upewnić, że Jurij na pewno uniknie tego losu, a potem wziąć udział w nierównej walce.
    To jest akurat taki moment, że pasowałoby to jakoś bardziej jednoznacznie pokazać, a nie poprzez Ural i kamienną twarz nie do końca wiadomo co zwiastującą. Autor opisuje ze szczegółami dużo mniej ważne dla fabuły rzeczy (typu: potrzeby fizjologiczne) i to takimi szczegółami, że od razu muszą walić czytelnika po głowie, żeby przypadkiem nie przeoczył, a tu nagle się okazało, że jednak autor ma w repertuarze niedomówienia i teraz właśnie będzie je stosował.
    I faktem jest, że pominięto zupełnie informację jak ledwo powłóczący nogami, postrzelony Andriej w ogóle się wydostał z budynku. W ucieczkę Natalii (pod pewnymi warunkami) uwierzyć można, ale że Andriej spod samiuśkich drzwi i zwłok Jurija jakoś umknął, to nie wiem. Widocznie autor sam w to nie wierzył, skoro nam takie deux ex machina (archanioł ex machina) zafundował.
    Bea

  4. Boru szumiący! Jakie to-to głupie. Nawet w “Achaji” nie było tyle faptazji. Bleh. To już jest level Wszystkich odcieni czerni. Albo Lipińskiej.

    Ela TBG

  5. Względem zamiany egzekucji na dożywocie – aŁtorze, to tak nie działało. Widać to choćby na przykładzie Bronisława Piłsudskiego. Jeden wyrok zamieniono mu na drugi, bo w organizację zamachu zamieszany był raczej peryferyjnie, nie skakał na nikogo z nożem, osobiście bomb nie rzucał. I wysłano go tak daleko, jak tylko się dało w tamtym momencie,w miejsce tak dzikie, że czasem był problem z dostarczeniem tam skazańców, czyli na Sachalin.

    Fragment "jedna reka w maszynie może zepsuć całą partię materiału" zalatuje mi natomiast filmową "Ziemią obiecaną". Jest tam niemal identyczna scena, ale (optymistycznie) założę, że szukam nawiązań tam, gdzie ich nie ma. Podobnie zrobię z tekstem o lichwiarce, mającym chyba być nawiązaniem do "Zbrodni i kary". Ogólnie, wszelkie próby powiązania tego wykwitu (bo tekstem tego nie nazwę) z jakimkolwiek dziełem literackim, to ujma dla literatury.

    Serio, to wszystko tak bardzo nie ma sensu, tak usilnie pozoruje, że niby jakiś research był (20 lat wcześniej, w niezbyt ogarnianym języku, bez możliwości robienia notatek, ale był)… Chyba potrzebuję tej wspomnianej nalewki w melisie.

    Ejżja

  6. Oj,fajne,zrobiliście mi wieczór! Super,ze ktoś robi coś fajnego, a nie histeryzuje z powodu wirusa.
    Podobały mi się historyczne wstawki Kury-bardzo pouczające.
    No właśnie,dlaczego on zastrzelił kochanka?
    Te wszystkie teksty o Żydach i nawiązania do Lalki są żenujące.Nie wiem w jakim kierunku to zmierza,ale chyba w niedobrym.
    Chyba żaden dobrze wychowany (pozujący na takiego ?)facet by tak nie myślała i nie mówił o Izabeli..

    Chomik

  7. Ja w zasadzie chciałabym po prostu wiedzieć, o co, cholera, chodzi ałtorowi i co chłop chciał osiągnąć, jak się zabierał za pisanie. Nic a nic nie rozumiem z tego bełkotu i sadzenia obcych słów w przypadkowych miejscach, can you help me? Spasiba, bonne nuit.

  8. Ja, szczerze mówiąc, nadal nie wiem, jak to-to się ma do "Lalki"; niby przewijają się w końcu znane nazwiska, tu Łęcka, tam Stawski, ale serio – jaki w tym sens? Co to ma wspólnego z dziełem Prusa? Czy pan autor nie mógł po prostu stworzyć odrębnej historii osadzonej w danym miejscu i czasie?

    Maryboo

  9. Analiza palce lizać! A merytoryczne obnażenie lichej wiedzy i lenistwa autora- cud miód i orzeszki. Chylę głowę przed tak rzetelną pracą Analizatorów. Niestety nadal nie wiem, o co chodzi z tą córką Wokulskiego. I na Bora Liściastego, dlaczego ałtor wziął na cel jednego z moich ulubionych bohaterów literackich?! Poza tym, pan ałtor to mizogin pierwszej wody. Dawno już nie czytałam takiego obraźliwego tekstu o kobietach. Równać się z tym może jedynie ałtorBlanka i jej złote myśli na temat marzeń kobiet. Pozdrawiam wszystkich czytających.

    • Mi się wydaje,że miało wyjść feministycznie. Silne kobiety walczące z tymi brutalnymi i zboczonymi mężczyznami

  10. Ej, czy Nobel zmienił imię na przestrzeni kilku kartek w oryginale, czy to Wam się coś omsło przy przepisywaniu?

    Masza

  11. Rany, ale to wszystko jest takie oślizgłe i obrzydliwe.

    Autorowi chyba wydawało się, że jest taki nowoczesny i pozbawiony przesądów, opisuje silne (fizycznie i psychicznie) kobiety, mniejszości seksualne, jak to się mówi "śmiało pokazuje nawet te rzadziej opisywane aspekty ówczesnego życia", tylko że… no właśnie, wydawało mu się.

    Jakiś risercz chyba był, ale strasznei po łebkach. Bo autor chyba naprawdę nie rozumie, jakim absurdem z punktu widzenia realiów historycznych jest Natalia paradująca w _różowej_ "eleganckiej" sukni pożyczonej od aktorki podrzędnego teatrzyku po ulicach miasta, wmaszerowująca do eleganckiego hotelu, informująca recepcjonistę, że ma spotkanie i spokojnie wchodząca na piętro, po czym beztrosko łażąca po pokojach w poszukiwaniu walających się luzem precjozów, oraz Izabela obserwująca ją z wanny za parawanem.
    Tak po łebkach:
    – jeżeli dama (a taką Natalia chyba udaje) chodziła już sama po ulicach, co było rzadkością (powinna mieć przy sobie co najmniej służącą), robiłą to ubrana w kostium spacerowy
    – kostiumy spacerowe rzadko bywały różowe, bo to mało praktyczny kolor, chociaż nie jest to całkiem niemożliwe. Aktorka podrzędnego teatrzyku, która naprawdę pensję miała głodową i musiała najprawdopodobniej dorabiać prostytucją, raczej miałaby szary/brązowy/granatowy jako najmniej brudzące się. Poza tym jeżeli miała cokolwiek elegantszego, to raczej suknię wieczorową, która… no, bardziej by się w jej zawodzie przydawała. Osoba chodząca po ulicach w sukni wieczorowej w dzień nie zostałaby uznana za damę ani wpuszczona do eleganckiego hotelu.
    – stroje były dopasowywane do figury nosicielki, więc duża szansa, że ta suknia dodatkowo kiepsko leżała.
    – samotna kobieta nie tylko nie zostałaby wpuszczona na piętro eleganckiego hotelu. ale pewnie recepcjonista wezwałby policję. Jeżeli ktokolwiek z gości musiał się z kimś rozmówić towarzysko albo w interesach, prędzej zaprosiłby gościa do hotelowej kawiarni albo pogadał z nim w lobby. (A jeżeli zapraszał sobie jakieś panie, czynił to zapewne dyskretniej i pewnie w koordynacji z recepcją lub wręcz za jej pośrednictwem).
    – damy nie tylko samotnie nie poruszały się po ulicach, ale również samotnie nie mieszkały w najlepszych hotelach. Pozująca na światową damę Izabela przyjechałaby co najmniej z pokojówką. A ta pokojówka na pewno byłaby pod ręką w czasie, gdy pani bierze kąpiel. Albo byłaby tam hotelowa pokojówka.

    A to, że na balu wydawanym przez generał-gubernatora Warszawy były do dyspozycji gabinety dla rozochoconych (walcem?) par usiłowałam ogarnąć przez dwa dni.

  12. Ja z tych milczących, nieudzielających się czytelniczek, z tych, co są zawsze z drugiej strony ekranu i tam zostają, kochając i doceniając, ale w cichości. Pewna byłam właściwie, że tak już będzie. Ale coś w tym nad wszelki wyraz paskudnym, lepkim, ordynarnym i ciężkim od bredni dziele tkwiło takiego, co zniweczyło, a nawet posłało w diabły moją doprawdy archanielską cierpliwość, i wskutek tego mówię, co następuje: z głębi serca podziwiam władze umysłu, ducha i serca właśnie, które Wam dały przetrwać taką lekturę.
    Analizy jeszcze nie dokończyłam. Na gorąco wypowiem dwa spostrzeżenia. Pierwsze: Emil Trembiński, którego pojawienie się w tym wykwicie niewyżytej fantazji było nonsensem z dwóch co najmniej powodów, dokładnie takich, jakie Najdrożsi Analizatorzy wyżej podali, zmarł tragicznie w wieku lat osiemnastu. Prus nie był jego ojcem, czuł się nim jednak, to samobójstwo było jednym z najcięższych przejść jego życia. Nie muszę mówić, do jakiego stopnia… niestosowne, powiedzmy sobie, że to właściwy wyraz, było posłużenie się tą postacią w celu nie wiedzieć jakim, w koszmarnej „książce”, której twórca bezkarnie używa sobie na „Lalce” i jej autorze.
    Druga uwaga: numer z „czerwoną mordą” i „piękną różą” został wzięty z „Przedwiośnia”, mówi tak Jadwiga Barykowa, która, nieszczęsna, chciała się uroczo przypodobać córce wszechwładnego gubernatora i tym sposobem wykołatać mężowi lepszą posadę.
    I jeszcze jeden drobiazg zupełnie drobny: imię autorki „Zła tolerowanego” brzmi Jolanta.
    Mimo aniołów wszelkiego autoramentu, którymi każdy gębę sobie wyciera w tym powieścidle, prezentowane tu dzieło to płód szejtana. My o tym wiemy po lekturze fragmentów, Wy znacie całość, a raz przeczytanego nie odczytacie. Mogę tylko zapewnić, że mój gorący podziw zostaje z Wami.
    Wasza oddana, łamiąca śluby milczenia
    Margiela

Skomentuj Anonimowy Anuluj pisanie odpowiedzi