Drodzy Czytelnicy!
Zapraszamy na drugą część analizy “Ciotki Zgryzotki”, z której dowiemy się – jak uciekać ze straszliwego więzienia i jak uciszyć Ślubne Fatum, a także mnóstwa innych pożytecznych rzeczy.
Indżojcie!
Małgorzata Musierowicz: Ciotka Zgryzotka, Akapit Press 2018
Analizują: Kura, Królowa Matka, Sineira, Gaya i Dzidka
Nora zostawia Idzie informację, że “ma coś do załatwienia (dentystę), a później wraca do domu” (w lodówce, przypiętą do przywiezionego od Doroty kurczaka – żeby Ida na pewno nie przegapiła), po czym jedzie na Górkę, aby skonfrontować się z podglądaczem.
Nawiasem mówiąc, komórki wciąż nie znalazła i nie zaprząta to w ogóle jej myśli.
Dociera wreszcie na miejsce, chowa rower w krzakach i przekrada się do ogródka, przy okazji fachowym okiem oceniając stan domku “dentysty” – jest to zwykła wiejska chałupka, kryta eternitem, zawilgocona; obok niej stoi stodoła czy też szopa.
Dlaczego nagle Norę pociągnęło w tę stronę?
Z powodu odgłosu wystrzału.
I to spowodowało, że udała się “w tę stronę”? Aha.
Zaraz po wystrzale rozległ się przeciągły, podwójny wrzask oraz wściekłe ujadanie.
Co się tam stało?!
Gdyby to nie była Jeżycjada, spodziewałabym się trupów. Beztroskie tuptanie w stronę takich odgłosów można wytłumaczyć tym, że Nora doskonale wie, w jakim ksiopku się znajduje.
Szybko przemknęła ścieżką, schowała się za krótszym bokiem domu, chwilkę odczekała, po czym ostrożnie wyjrzała zza węgła.
W głębi rozpościerał się spory trawnik, także zaniedbany. Z trzech stron otaczał go walący się płot ze sztachet. Za nim był już las. Czwarty bok trawnika zajmował dom, z rozwartymi na oścież drzwiami i betonowym tarasikiem, spękanym i poprzerastanym chwastami.
Kto wrzeszczał? Ogród był pusty.
(…)
Przed samym płotem ustawiono trójnóg z wielką lunetą, skierowaną na jezioro.
Aaaa, a więc to nawet nie była lornetka!!! To było coś znacznie bardziej powiększającego!!!
Za jeziorem widniało wzgórze, a na jego zboczu, jak kupka śmieci rzuconych w zielsko pod sosną, szarzała z daleka Ruinka z jej białymi drzwiami i otwartymi oknami. I z żółtym prostokącikiem leżaka.
Trochę to dziwne, że stojąc po tej stronie jeziora Nora widzi niemalże detale, a patrząc od strony Ruinki nie widziała domu i kręcących się przed nim ludzi.
No, tam była wzmianka, że drzewa zasłaniały i dopiero w nocy zobaczyła światła w oknach, i zorientowała się, że tam w ogóle jest jakiś dom.
Ulokowanego dosłownie na wprost lunety, nieprawdaż.
No, cudnie, brawo. Wszystko jasne!
Na nowo wezbrała w Norze obraza oraz pragnienie zemsty. Czy jednakże starczyłoby jej determinacji, by utopić taki niewątpliwie kosztowny sprzęt?
Nie, nie starczyłoby. Bo w konsekwencji oczywiście zarobiłaby na kolejną pokutę.
Ach, gdyby tylko miała komórkę, mogłaby zrobić zdjęcie i pokazać ciotce, że ktoś ją podgląda!
A ciotka na to z perlistym śmiechem “Ach, moja Norciu, a więc masz jakiegoś absztyfikanta, na Jowisza, są jeszcze mężczyźni, którym te dwa trzy kilo odłożone w boczkach nie przeszkadzają!”, totalnie to widzę (bo że by się nie przejęła istnieniem podglądacza to więcej niż pewne).
„Ją” w sensie ciotkę ;> Przecież Ida nie wie o sms-ie…
A, fakt, pardon. Jak ciotkę to by się obyło bez komentarza :D.
Ale nie. Od samego początku reakcje Nory są takie, a nie inne, bo autorka – nie bohaterka! – wiedziała, że w sprawę zamieszany jest obiekt westchnień. Jak powszechnie wiadomo to, co byłoby wstrętne, przerażające lub chamskie w wykonaniu kogokolwiek innego, w wykonaniu obiektu westchnień jest po prostu romantyczne.
Wszystko na nic. Mogła w ogóle nie przyjeżdżać.
Tak pomyślała, aż tu nagle z krzaków wypadł Gaudenty we własnej osobie! Jakże, niestety, pociągający! Smukły, szczupły, ironiczny, z tą swoją wybitną powierzchownością, z oczami jak dwa węgle!
Od kiedy „ironiczny” to cecha wyglądu? Redakcja powinna chyba wyłapać taki szkolny błąd?
Na nosie miał oczywiście najmodniejsze okulary, a na śnieżnobiałych zębach swój zachwycający, purpurowy aparat korekcyjny.
A któż to ten drugi, co za nim wylazł, masywny i stateczny? Czy to ten, zaraz… – jak on się, u licha, nazywa? W szkole słyszała, jak zwracano się do niego po nazwisku. I było ono jakieś śmieszne. Coś w związku z chodzeniem… tak, rzeczownik na literę P. Podeszwa? Tak, Podeszwa! – jakże dziwnie pasuje do niego to nazwisko. Biedak, włosy ma jak siano, nos jak kluskę, oczka jak pestki i uśmiech jak żaba. Ktoś taki, na tle obdarzonego wybitną powierzchownością kolegi z klasy, musi chyba przejawiać duże onieśmielenie i kompleksy.
Trudno wyczuć, czy to są przemyślenia Nory, czy Narratora Wszechzgryźliwego.
Ale nie, jednak nie. Podeszwa raczej nie przejawiał. Był pogodny, stabilny, śmiał się żywiołowo i głośno gadał, wciąż czymś pracowicie i poczciwie zajęty.
Nie do pomyślenia, taki brzydki i nieciekawy, a ośmiela się chodzić z podniesionym czołem.
“Pracowicie i poczciwie zajęty”? Czy to są jakieś umoralniające bajeczki dla dziatwy autorstwa pana Jachowicza? Bo język podobny…
Konik polny – brunecik i blond mrówka, skądinąd tęgawa.
To dość… zaskakujące porównanie.
Stanęli obaj w kącie trawnika, wypięci, zbici w jedno i obaj naraz zaczęli się pilnie wpatrywać w mały jak pocztówka wyświetlacz, sterczący na szczycie dużej, raczej niezwykłej, profesjonalnej kamery, umocowanej na statywie. Byli tak zachwyceni tym, co widzą, że co chwila wybuchali śmiechem, walili się po kolanach, piali w ekstazie, łapali się za brzuchy, a słowa „stary” używali w nadmiarze.
Zgrzybiała staruszka Nora obserwowała to wszystko z niesmakiem.
Oj, no przestań, nigdy nie patrzyłaś pobłażliwie na dziwaczne i niezrozumiałe (w twoim nastoletnim mniemaniu) zachowania przedstawicieli tego drugiego gatunku :)? Takie same rozważania prowadzi Cesia w “Szóstej klepce”, wydaje mi się, że po prostu pewne rzeczy są niezmienne :).
Pod płotem wyskakiwał i żarliwie szczekał młody wilczur. Widać było, że i on chciałby brać udział w zabawie, lecz mu to skutecznie uniemożliwiono przez przypięcie go smyczą do sztachety.
Aaaargh, smyczą do sztachety?!
Wolno mu było kibicować, ale tylko z daleka.
Wokół był bałagan, a wręcz śmietnik. Sporo tu było różnych urządzeń, jakaś butla metalowa z kurkiem, jakieś kable, rurki, przewody i druty, a nawet agregat prądotwórczy. Na trawie leżały gumowe strzępki w kolorze różowym, a wokół nich rozsypany był czerwony i fioletowy proszek. Pod starym kasztanowcem widniał odrapany stół, a wokół walały się reklamówki oraz puste puszki i upaćkane garnki. Gaudenty był odziany w czysty, biały kitel, nałożony z niedbałym wdziękiem wprost na kąpielówki i gołą (ach, jak pięknie opaloną!) klatę. Rumiany Podeszwa, który przy Gaudentym wypadał gorzej dosłownie pod każdym względem (malinowy odcień jego opalenizny należał do tych, które nigdy nie zbrązowieją), też był w kąpielówkach i też w kitlu, ale gorszym, mocno poplamionym farbami, nadpalonym i nieco podartym.
Narratorze, nie żałuj sobie, dodaj coś o pryszczach i tłustych włosach.
Teraz właśnie padł na wznak i przebierał w powietrzu wielkimi nogami, porykując.
– Ja cie! Ja cie!
Nie do wiary, ale u większości chłopaków takie właśnie są objawy świeżo doznanego zachwytu. Co za gatunek, doprawdy.
Coraz mocniej mnie drażni brak wyraźnego zróżnicowania stylu, w jakim opisywane są wydarzenia widziane oczyma poszczególnych postaci. Narratorze, zamknij się wreszcie i daj coś powiedzieć Norze jej własnymi słowami!
Z tym że Gaudenty na przykład tak się nie tarzał. To nie byłoby w jego stylu. Trzeba mu przyznać, że gość ma klasę.
O, tak trzymać.
Jak zwykle nonszalancki i z lekka wyniosły, wciąż badawczo wpatrywał się w ekranik, śmiejąc się i wystawiając przy tym w górę prawicę z V ułożonym z dwu palców.
Wyglądało na to, że coś sfilmowali, a teraz upajają się odtwarzaniem tego zdarzenia.
Ech, na co ja liczę…
Przez moment Nora obawiała się, że to ona w figach i skąpym staniczku, ufnie spoczywająca na leżaku wśród pokrzyw – została bohaterką tej filmowej etiudy. Ale nie, obiektyw kamery skierowany był nie na daleką Ruinkę, tylko w przeciwnym kierunku, w dodatku – w niebo ponad kasztanem. Widocznie przedtem filmowali ten pękający balon.
Tylko po co?!
Chłopcy robią następny eksperyment – nakładając na arbuz kolejne gumki-recepturki, doprowadzają do jego pęknięcia, co oczywiście zostaje sfilmowane.
Rozległ się triumfalny wrzask, a Gaudenty zaraz rzucił się do kamery, by zobaczyć zapisany cyfrowo efekt eksperymentu. Podeszwa, który oczywiście (oczywiście) oberwał mocniej, zgarnął z twarzy sok, miąższ oraz pestki, doskoczył za nim i obaj znów zaczęli wrzeszczeć w euforii, kiedy tylko obejrzeli nagranie. Ujęli się potem pod ręce i jęli skakać po trawie – śmieszne typy z gołymi nogami, wystającymi spod kusych białych kitelków! Nora nie mogła pohamować śmiechu, tak byli zabawni.
– Pójdź tu, Bobusiu, pan da ci serka – wyszeptał konspiracyjnie dziadek Borejko. Trzyletni gończy polski piszczał tu prosząco od pewnego już czasu, sygnalizując w ten sposób, że życzy sobie pójść na długi leśny spacer, uprzednio wrzuciwszy coś na ząb. – Żeby tylko nikt nas nie widział, mój biedaku. Żałują ci, bo dbają o twoją sylwetkę. Choroba naszych czasów, Bobusiu. Nie myśl, że są bez serca. Oni po prostu uważają, że dwa razy dziennie po kubeczku sztucznych granulek to jest dość dla silnego psa o zdrowym apetycie. Tylko ja cię rozumiem. Pamiętaj. No, proszę, masz tu, jedz! Pomału, bo się zakrztusisz.
Rzuciwszy na trawę niedużą kostkę twarogu pełnotłustego, Ignacy Borejko z prawdziwą satysfakcją obejrzał jej błyskawiczne zniknięcie
O boru, ten typ. Jest taki typ babci i dziadków, którzy nie rozumieją, lub udają że nie rozumieją, że kotek/piesek musi pilnować diety, że jest pula jedzonek, która szkodzi na żołądek i wywołuje alergie, że otyłość u zwierząt to nic fajnego. Będą chyłkiem ciągle skarmiać zwierzę “smakołykami”, głuchnąc i ślepnąc na konieczność kolejnych wizyt u weterynarza, gdy właściciele usiłują w panice ustalić, co tym razem zaszkodziło pupilowi. Ugh.
Zauważyłem, że najlepiej wpływa na ciebie greka. (…) Kiedyś – eheu, fugaces labuntur anni!* – byłem silnym młodzieńcem, pełnym niesłychanej wprost żywotności, Bobusiu.
Najlepiej działa na ciebie greka, więc będę ci nawijać po łacinie. Co za różnica.
(…)
Tak, mieli swoje codzienne rytuały i swoje przyzwyczajenia, zresztą nie tylko oni: zwykle o tej właśnie godzinie przebywała swą trasę biegową mocna a sprężysta dziewoja w sportowym odzieniu, z włosami obciętymi tuż przy skórze i z kłębami bicepsów wyzierającymi spod koszulki.
Te wysportowane kobiety są takie niekobiece, pfuj. Jak nie dwa metry ścięgien i nienawiść w oczach, to kłęby bicepsów i głowa wystrzyżona do skóry. Nawet Gabriela, w której przypadku wysportowanie jest cechą pozytywną, jest chłopczycą, wiecznie w dżinsach i koszuli w kratę.
Początkowo Ignacy Borejko przyglądał się jej z dystansem i lekką dezaprobatą (podziwiał bowiem w kobietach raczej uduchowioną subtelność niż fizyczną krzepę), gdy tak mijała go równym i zdeterminowanym biegiem, nie zwracając na niego absolutnie żadnej uwagi. Po pewnym czasie jednak nauczył się doceniać jej zajadłą sprawność – zawsze parła naprzód jak nakręcona, nie zatrzymując się ani na moment i nie okazując ani odrobiny zmęczenia, w dodatku – z całkowitym poświęceniem, którego przyczyny zgoła nie pojmował.
Ignacy Borejko został bowiem żywcem wyrwany z XIX wieku – raptem wczoraj! – i czuł się zagubiony w dziwnym, niezrozumiałym świecie, do którego znienacka trafił.
(…)
Na pewno trenowała przed jakimiś wielkimi zawodami. Lekkoatletka? Z pewnością. Takie krzepkie i muskularne Spartanki bywają dyskobolkami. Albo rzucają młotem. O, albo włócznią. To jest, oszczepem.
To doprawdy niesłychana zagadka – dlaczego kobieta miałaby uprawiać biegi? Musi być jakieś drugie dno! Powiedział Marsjanin obserwujący planetę Ziemia.
…albo Królowa Matka, która powinna mieć taki nadruczek na swojej (każdej) koszulce:
http://www.picturequotes.com/how-i-think-i-look-when-i-run-how-i-actually-look-just-kidding-i-never-actually-run-quote-507349
a gdy już, zmuszona brutalnymi okolicznościami, biegnie, to jej dzieci wrzeszczą jedno przez drugie: “Komórkę wyciągaj, wyciągaj, mówię, i filmuj, MAMA BIEGNIE!!!”.
Zwykle mijała go, kiedy szedł z Bobusiem ku jezioru. Nadbiegała od strony wsi. Ale dzisiaj widocznie i ona postanowiła zmienić trasę – ruszyła w knieję. W każdym razie, wspierając się tak o głaz i asystując rytuałom Bobusia, Ignacy Borejko ujrzał ją, nadbiegającą ku niemu z dala, mroczną jak Walkiria, skoncentrowaną, zasępioną jak zawsze z wysiłku, z zaciętymi ustami i zmarszczoną brwią.
Nie no, spoko. Nie można przecież biegać na luzaka i z radością. Bo nie.
Tym razem zwróciła na niego uwagę, gdyż odruchowo się jej ukłonił.
Spojrzała zdziwiona i minimalnie zwolniła.
Sam nie wiedział, dlaczego się odezwał. Chyba skłoniła go do tego ta jego nieugaszona, odwieczna, młodzieńcza w istocie rzeczy ciekawość.
– Pardon, zawsze chciałem panią o coś spytać… – zagadnął znienacka, lecz uprzejmie, gdy znalazła się już obok, zaś ona z wyraźnym niezadowoleniem przystanęła na chwilkę, przebierając wszelako nogami w miejscu i równomiernie dysząc.
– No? – spytała krótko.
– Czy pani rzuca oszczepem?
– Nie! Biegnę, nie widzi pan?! – prychnęła przez ramię i już jej nie było.
Oczywiście. Ostrzyżona, umięśniona, chamska baba. Pewnie jeszcze feministka, ha tfu!
Bobuś spojrzał za nią przeciągle, a następnie zwrócił kpiące spojrzenie na swego pana.
– Nic nie mów, przyjacielu – rzekł mu zakłopotany Ignacy Borejko i samokrytycznie cmoknął.
(…)
Gaudenty i Podeszwa dalej eksperymentują, Nora nadal obserwuje; nagrywają wszystko kamerą slow motion.
Wyszło przy okazji na jaw, dlaczego kitel Podeszwy był o tyle, tyle bardziej zniszczony, poplamiony i nadpalony, a także dlaczego miał częściowo oderwany jeden rękaw; otóż krzepki blondyn występował nie tylko w roli pracownika fizycznego. Podczas gdy przemądrzały Gaudenty był w tym duecie mózgiem i projektantem wszelkich działań, a przy tym także scenarzystą, operatorem, reżyserem i montażystą oraz wygadanym komentatorem, misja wiernego Podeszwy (jak zaobserwowała z ukrycia Nora) ograniczała się do ofiarnego występowania w roli żywego podnośnika, żywego celu lub, na odmianę, żywego statywu.
Dentysta był w tym duecie wampirem, Podeszwa robił za Igora.
Na przykład: przy kolejnym eksperymencie, odbywającym się przed włączoną kamerą, to nie kto inny jak Podeszwa trzymał, czujnie upozowany, rakietę tenisową, podczas gdy Gaudenty wydawał komendę i z rozsądnej odległości ciskał w jego kierunku galaretką. Tak jest, galaretką! (Doprawdy, niesłychane!) Wyrzucał sobie na dłoń zawartość miseczki (kilka ich stało na tacy pod drzewem) i taką roztrzęsioną żelatynową półkulę – kolejno: żółtą, niebieską, czerwoną i zieloną – posyłał, jak piłkę, w kierunku rakiety. Wtedy nie kto inny jak Podeszwa uderzał silnym backhandem w ową chwiejną bryłę, czym powodował gęsty deszcz kolorowych rozbryzgów, z których większość lądowała mu na twarzy i ręce oraz górnej części tułowia.
To Podeszwa również stał za chwilę w pozycji antycznej kariatydy, oburącz podtrzymując opartą o głowę torbę foliową pełną wody, zafarbowanej niebieskim atramentem, podczas gdy Gaudenty, z miną Wikinga, strzelał do niej z dziecięcego łuku, w momencie przebicia folii wywołując obfitą kaskadę.
Strzały dziecięcego łuku są zwykle zakończone ssawkami, żeby dzieciątka nie uszkodziły się przesadnie. Ciężko nimi przebić torebkę. Oczywiście ssawki można zdjąć, wtedy strzela się tępym patykiem, którym łatwo można trafić nie torbę a kolegę w oko.
I to Podeszwa wreszcie przyjmował na niebieską twarz uderzenia piłki futbolowej (celnie kopanej przez Gaudentego), co na pewno nie było ani przyjemne, ani bezbolesne.
Co tu się wyprawia znowu.
Ano wyprawia się to, że chłopcy naśladują eksperymenty “Slow Mo Guys” z YT. (Nie jest to żadne moje odkrycie, nieco później wyjaśnia to sam Podeszwa.)
Mam raczej na myśli to znęcanie się nad kolegą, a nie same eksperymenty 🙂
A oto filmiki Slow Mo Guys:
Piłką w twarz (zauważmy, że Gav nie kopie tej piłki!)
Przebijania balonu z zafarbowaną wodą nie znalazłam, ale za to mamy eksperyment z wypełnionym wodą kondomem, bitwę na balony wodne i strzelanie z kuszy do butelek coca-coli.
Wreszcie pojawia się ojciec Gaudentego, wołając, żeby się zbierali, bo trzeba wracać; przestraszona Nora ukrywa się znajdującej się obok domu stodole. Pojawia się także wszędobylski pan Chrobot, najwyraźniej po to, by pomóc przewieźć dobytek.
– Jadymy! – komenderował tymczasem w oddali szorstki głos pana Chrobota. – Jo czasu na blubry ni mom!
Zauważyłam, że pan Chrobot jest tu jedyną postacią, która mówi gwarą. Inne osoby – czy mieszkają na wsi, w mieście, czy w małym miasteczku – posługują się czystą, ogólną polszczyzną. A przecież są takie gwarowe wyrażenia, które wchodzą do języka ogólnego w danym regionie i używa ich każdy, inteligent czy “prosty człowiek”. W Krakowie każdy powie, że idzie “na pole”, w Lublinie każdy powie “ciapy” albo “brejdak”. Tymczasem ci poznaniacy nie robią takich wtrętów, jedzą kanapki, a nie sznytki, mają stołeczek, a nie ryczkę itd.
Nie znaczy to, że się upominam u Musierowicz o więcej gwary, ale uderzyło mnie, że jedyną osobą, jaka jej używa, jest postać jednak dość szemrana.
A jednak należałoby się o to upomnieć. Poznaniacy, zwłaszcza ci wykształceni, traktują gwarę z sympatią i dość często jej używają, może nieco prześmiewczo, ale z czułością.
– Dobra, jedź pan, spotkamy się w zakładzie! Chłopaki, jazda! Wszystko pozamykane?
W tej samej chwili ktoś wszedł do stodoły i Nora zamieniła się w ciasny kłębuszek.
Dwie osoby wtaszczyły coś ciężkiego, co metalicznie rąbnęło przy stawianiu.
I nagle!!!
Łups! Łups! Zrobiło się ciemno. Wielkie wrota stodoły zatrzasnęły się, po czym zamknięto je z zewnątrz. Jak świadczyły odgłosy – na ciężką sztabę z kłódką.
Pulpecie,
pojechałam po Ziutka do naszych Przedślubnych, bo chciałam mieć pretekst do obejrzenia tego ich strychu – ach, jak tam pięknie, jak się mój synuś spisał, dumna jestem z niego! Z obu stron dał szklane ściany zamiast tych strychowych okienek, wygląda to wspaniale, jakby się mieszkało pomiędzy koronami drzew. Otacza człowieka cały szalony balet liści i gałęzi, ptaków i owadów!
Będzie im tam cudownie!
Dałam żywy wyraz swemu zachwytowi, tego im skąpić nie zamierzam.
Łaskawa pani.
Oczywiście natychmiast mnie uderzyło, że nie przewidziano żadnych zasłon na te wielkie szklane powierzchnie, a jedna z nich wystawiona jest wprost na południe. Ale, zgodnie z niezłomnym postanowieniem, jakie powzięłam, nie zrobiłam na ten temat żadnej uwagi, bo mam pewność, że i tak życie to zweryfikuje, jak tylko znów będzie upalne i słoneczne lato. Sami na to wpadną, że trzeba zamontować rolety.
Wychodzi na to, że Ida pierwszy raz widzi remontowany dom Józków, że syn ani synowa-in-spe nie rozmawiali z nią o tym nigdy wcześniej, nie dzielili się pomysłami ani nie pokazywali planów.
Jasne, że to wynika ze sposobu pisania Musierowicz, której zależy na tym, żeby czas akcji powieści był jak najmniej odległy od roku jej wydania, a że pomiędzy kolejnymi częściami cyklu są coraz dłuższe przerwy, tworzą się spore luki. I potem trzeba ustami któregoś z bohaterów opowiedzieć, co się działo w czasie, gdy nie mieliśmy z Borejkami kontaktu, i wychodzi jak wychodzi.
Trzeba też zauważyć, że chociaż jedna z bohaterek ma podobne wątpliwości co do tych szklanych ścian, co my.
Patrz i podziwiaj mą roztropność, a także ucz się ode mnie dyplomacji, bo nie wiadomo, czy i Tobie niebawem ktoś takiego numeru nie wywinie, to znaczy: sprawi, że z młodej i pięknej kobiety przeobrazisz się niespodziewanie w Teściową.
To nie jest przyjemne uczucie. Neutralizuję je jakoś, usiłując w żadnym punkcie nie stykać się ze stereotypem: nie zrzędzę, nie wtrącam się, nie judzę, nie krytykuję, nie przejmuję władzy, nie mam za złe i nie otaczam nadmierną opieką.
Odbijam sobie później to poświęcenie na siostrzenicy, ale o tym cicho sza.
Pamiętaj o tych wytycznych, dobrze Ci radzę. To w dodatku odmładza.
Trzeba autorce przyznać, że to jest naprawdę dobry, autentyczny fragment. Ida mierzy się z trudnym momentem w swoim życiu i fajnie, że wynika z tego jakaś autorefleksja.
Najedliśmy się tam jak zwykle po uszy i muszę bezstronnie przyznać, że to całkiem miłe uczucie. Zgłodniejemy zapewne dopiero jutro po południu.
Mam dziwne wrażenie, że obsesja Idy na punkcie dietetycznego żywienia nie wynika z żadnych przekonań, a z prostego skąpstwa. Nie pierwszy raz już obserwujemy, jak pomimo wygłaszanych tyrad o szkodliwości masła i cukru korzysta z każdej okazji, żeby się nażreć po uszy – gdy jest w gościach.
No właśnie ciekawa jestem bardzo, co zjadła. Czy jajecznicę na maśle i ciasto, czyli pokarm domowników, czy też specjalnie na jej przyjazd przyszykowano szejki jarmużowo-brokułowe.
A Norcia zostawiła nam tu jeszcze w lodówce jajka i nietkniętego kurczaka oraz wiadomość: pojechała do dentysty. Może się Zgryzotce wampiryczny aparat uszkodził. To kupcie jej zwykły bez kolorków, dobrze wam radzę.
Bo po co szanować wybory i autonomię drugiego człowieka. Szczególnie takiego wchodzącego w dorosłość. Wiadomo, że dzieci to przedmioty.
Ale ja nie w tej sprawie piszę. Otóż, jak tylko od Rumianków wyszedł ksiądz proboszcz (który przejazdem wpadł właśnie do młodych na ostatnią rozmowę przedślubną; bardzo ich polubił i cieszy się, że wesele będzie bezalkoholowe!),
Bór jeden wie, dlaczego. Rodzina nie jest bynajmniej abstynencka, ani do tego stopnia religijna, żeby tym się kierować przy podejmowaniu decyzji. Nie mają też na stanie żadnego trzeźwego alkoholika, żeby robić to ze względu na niego. Wydaje się, że to kolejna rzecz, która została im narzucona odgórnie przez autorkę, aby zrobić z nich jeszcze większy wzór do naśladowania.
O ile wiem, bezalkoholowe wesela są coraz popularniejsze, a tu nie tyle ważne jest czy rodzina niepijąca, co poglądy młodych. Józwa, jak wiemy, czokoglutem nie pogardzi, ale może Dorotka się brzydzi. Kto wie, nie my, bo chyba nie było dotąd ani pół wzmianki.
Nie było, abstynencja młodych też wyskakuje jak filip z konopi. A biorąc pod uwagę nasze, uhm, tradycyjne podejście do wesel, można by pomyśleć, że musieli tutaj forsować swoje zdanie, przezwyciężać jakiś opór, jakieś “co ludzie powiedzą”. Tymczasem nic.
(Choć właściwie, jak zobaczymy za chwilę, tu nikogo do tej pory nie obchodziło, jak to wesele właściwie ma wyglądać.)
odbyliśmy naradę na tematy zasadnicze – Józek, Dorota, babcie Doroty, pan Chrobot i ja, plus momentami Ziutek (tak, i on ma czasem niezłe pomysły).
Pan Chrobot? Ten nędzny zapijaczony robol, dopuszczony do pańskiego stołu i biorący udział w naradzie??? Niesłychane!
Doszliśmy do pewnych konkluzji, którymi zaraz się z Tobą podzielę.
Zaczęło się od tego, że przy placku (tak!) (z masłem i cukrem, tak!) i kawie spytałam grzecznościowo, ilu też gości weselnych się spodziewają. Grzecznościowo dlatego, że co to mnie w gruncie rzeczy obchodzi – babcie Doroty już dawno dały do zrozumienia, że wedle tradycji weselem zajmuje się rodzina panny młodej,
W sumie – wedle tradycji faktycznie wesele organizuje rodzina młodej, zaś rodzina młodego zapewnia alkohol. Może stąd ten pomysł…
To by pasowało do teorii skąpstwa!
zaś ja, jak już wspomniałam, się programowo nie wtrącam. Owszem, sporządziłam przed miesiącem szczegółową listę osób, które zaprosi nasza strona, ale było to na prośbę Józinka, który sam do tego nie miał głowy.
Aha. Lista gości to też jest kuriozum. Ale do tego jeszcze dojdziemy.
Powiesz, że na tym powinnam poprzestać, no, może. Ale coś mnie jednak korciło, możesz to nazwać wścibstwem, jeśli chcesz, lecz ja sądzę, że to raczej Przeczucie. Pomyślałam w nagłym jego błysku, że jeśli nasza rodzina wysłała zaproszenia do 35 osób, to babcie Doroty, tak szanowane i lubiane wśród sąsiadów na tym rozległym obszarze, zaprosiły co najmniej drugie tyle, jeśli w ogóle nie pół okolicy, a więc może to tu, w samym centrum ważkiego weselnego problemu, wije swe podejrzane a robaczywe gniazdko nasze Fatum S.
Borejcza niechęć do rozmów przybiera formy doprawdy patologiczne.
I miałam rację! Wiło aż miło.
Żadne Ślubne Fatum nic nie wije, Idusiu ty nasza kochana. Jakby tak ta twoja święta, idealna rodzina była normalna, rozmawiała ze sobą czy kontaktowała się w inny sposób, niech będzie mailowo, skoro tak to lubicie, zadawała pytania, uzyskiwała odpowiedzi, omawiała problemy albo sytuacje wymagające organizacji, zamiast dyskretnie milczeć i taktownie odwracać oczęta, to by to wasze Ślubne Fatum obumarło, zapomniane, w jakimś kąciku. Ale nie, wolimy zrzucać własną niekompetencję i, bądźmy szczerzy, głupotę na jakieś fatum, co, Iduś? To nie my, nie zachowaliśmy się jak banda półgłówków, nie olaliśmy sprawy mniemając, że “jakoś się załatwi”, nie woleliśmy zajmować się własnymi przyjemnościami, nie, to nie my, to ono, złe, złe fatum! Jasssssne.
Trzeba wierzyć w przeczucia. To nasza podświadomość, zawsze czujna, sygnalizuje nam za ich pomocą przewidywane zagrożenia.
A więc spytałam o ogólną liczbę zaproszonych biesiadników i co? I oto spotkałam się z zakłopotanym milczeniem.
Nikt jeszcze nie ustalił ogólnej liczby gości!
Aha. Cudnie.
Jest sobota 2 września. Wesele będzie za tydzień. IksDe
Wypadałoby chyba wiedzieć, ile będzie gąb do wykarmienia i napojenia, co z ewentualnym noclegiem czy dojazdem, ile trzeba mieć krzeseł, nakryć stołowych itp. Zamierzają ich posadzić na kocykach na trawie i wręczyć plastikowe kubeczki i talerzyki?
Poza tym, czy oni zapraszali wszystkich tylko ustnie? Bo gdyby zamawiali i drukowali zaproszenia, to chyba wiedzieliby, dla ilu osób?
No ja nie wiem, ale brak oficjalnego zaproszenia na wesele to jest jednak spory nietakt, a w wielu rodzinach powód do trwającej latami obrazy.
I zobacz, tyle osób, dwie babki, dwoje młodych, bliższa i dalsza rodzina, o magicznym Chrobocie nie wspominając – a dopiero Idy trzeba było, żeby ktoś zauważył problem. Przy ocenianiu opek opisywałyśmy ten problem jako robienie idiotów z enpeców, aby bohater mógł na ich tle błyszczeć.
Ach, i jeszcze co do początku września i Wiejskiego Wesela Ludzi Mieszkających Na Wsi – czy ktoś poświęcił pół myśli temu, jak ono się wpasuje w rolniczy kalendarz, i czy ktoś będzie mieć dla nich czas między pracami w polu?
Karygodna beztroska! – pomyślałam.
Delikatnie mówiąc.
Ale nic nie dałam poznać po sobie, tylko od niechcenia poprosiłam o jakiś papierek.
Po żmudnym podliczaniu (długopisem ostatecznie zawładnęłam ja) wyszło nam, że możemy się spodziewać 68 gości zaproszonych przez wszystkie osoby zainteresowane i pewnie tyluż życzliwych chętnych, którzy w tych gościnnych stronach zwykli pojawiać się na weselach bez zaproszenia, głównie na tańce.
Co???
No co, jak w “Nad Niemnem” będzie :D. Pół wsi zaproszone (ustnie), a drugie pół filujące zza płotka, czy uda się wejść, żeby potańcować :D.
xD xD xD xD xD
Czyli możemy oczekiwać około – załóżmy optymistycznie, że tylko tylu! – 100 głodnych biesiadników.
Nie no, tylko 68 oficjalnych. Reszta jak przyjdzie na tańce, to niech tańczy, a nie żre.
Sama rozumiesz, że ugięły mi się nogi, babciom też [a babcie to się wczoraj urodziły, w życiu nie dość, że na żadnym weselu nie były, to nawet na filmie żadnego nie widziały, że teraz dopiero im się ugięły?]. Młodzi zakochani tymczasem, nie bacząc na nogi, trzymali się za ręce. Byli tak sobą zajęci (mój pierworodny definitywnie stracił głowę, przysięgam! Jeszcze go takim nie widziałam! On się po prostu słania z miłości!), że nie zwracali specjalnej uwagi na to, co tam starzy mamroczą.
Aha. Ci dwoje opisywani jako trzeźwi, rozsądni, praktyczni i realistyczni. Akurat oni.
Koleś studiujący architekturę. Koleś, który dopiero co zakończył skomplikowaną przebudowę starego domu.
Nie wiem, jak wy, ale ja bym się bała nawet podejść do tego budynku. Mam tylko nadzieję, że obliczenia statyczne zrobił ktoś bardziej przytomny.
Doprawdy, miłość według koncepcji Musierowicz to jakieś straszliwe zaćmienie umysłowe. Laura nieprzytomnie jęczy “Aaaaadammmm”, Józek i Dorota słaniają się i całkowicie zaniedbują kwestię własnego wesela…
Ale zobacz, jaką zgrozę wywołuje wesele na 68 gości – w sumie nie dziwota w rodzinie, która przywykła do zaślubin w gronie okrojonym ino do najbliższych krewnych panny młodej.
Najmłodszy mój syneczek natomiast, przytomny jak zawsze, powiedział z wrażenia brzydkie słowo i został boleśnie uszczypnięty (ja) oraz zawstydzony (babcia Andzia), zaś babcia Wikta nawet zagroziła, że jak jeszcze raz Ziutek coś takiego wypuści z ust, zostaną mu one wyszorowane od środka czarną pastą do butów. Pan Chrobot nic nie powiedział.
Brawo pan Chrobot. Gdyby ktoś tak „pedagogicznie” w mojej obecności potraktował moje dziecko to by się szybko przekonał, jak fajnie jest być wychowywanym przez obcą, nie proszoną o interwencję babę.
Taka pogróżka poskutkowała natychmiastową skruchą. Muszę sobie zapamiętać ten zgrabny argument, bo mam wrażenie, że się będzie przydawał, w miarę jak wrażeń w życiu mego beniaminka będzie przybywać.
Powodzenia. Jedną z podstawowych zasad wychowania dziecka jest absolutnie unikanie obietnic i gróźb bez pokrycia.
Ale ad rem: po podsumowaniu ilościowym obie babcie doznały nagłego załamania ducha w połączeniu z falą paniki. Nie muszę dodawać, że jest to pierwsze przyjęcie weselne, jakie urządzają, mama Doroty bowiem wesela nie miała. Stąd ich rażący brak doświadczenia.
Tak, a mieszkają na dzikiej pustyni i nie mają żadnych znajomych ani sąsiadek, które urządzały wesela własnym dzieciom (na tej wsi, na której były TAK POPULARNE i TAK LUBIANE, jak nam to pani MM napisała, a nie mamy powodów, by jej nie wierzyć). No w żaden sposób nie idzie się dowiedzieć, jak to się właściwie robi.
Bardziej podziwiam młodych. Trzeba mieć naprawdę niesamowity poziom nie dawania faka, żeby do tego stopnia nie interesować się własnym weselem.
Ale, z drugiej strony, ja też jeszcze nie urządzałam uczty weselnej, a przecież nie popełniłabym ich błędów. Hej, patrzcie na mnie, jestem taka fajna, najmądrzejsza, najbystrzejsza! Owszem, babcie Doroty, żywiąc uzasadnioną być może nieufność wobec tzw. cateringu (rok temu u leśniczego zdecydowano się na takie rozwiązanie i całe wesele się struło salmonellą w majonezie), zamówiły już u wyspecjalizowanych a zaufanych sąsiadek pasztety, pieczyste i inne frykasy,
Tak, mieliśmy to w poprzednim odcinku: chleb, pasztety i szynki jałowcowe. Bo skąd biedaczki miały wiedzieć, że na weselach podaje się również dania ciepłe, c’nie? Nigdy przecież na żadnym nie były…
Bardzo mnie bawi to przekonanie, że w cateringu (objętym nadzorem sanitarnym) na pewno będzie salmonella, ale u sąsiadów, którzy mogą do tego pasztetu napluć, a szynki macać niemytymi dłońmi, na pewno wszystko będzie sterylne.
z dań słodkich zaś przewidziały tylko tort i zamówiły go już u cukiernika, ale choć zdawało im się, że ruszyły z wydatkami szczodrze i szeroko, to przecież w obliczu bezlitosnych liczb musiały przyznać, że bynajmniej nigdzie nie ruszyły, a przeciwnie – stoją, i to w obliczu katastrofy towarzyskiej, my zaś – w obliczu Ślubnego Fatum najgorszego z możliwych.
Swoją drogą, co to za jakiś recykling motywów, niemalże identyczną sytuację mieliśmy w McDusi, kiedy to na tydzień przed weselem Laury Gaba wyciągała notesik i ogłaszała, że może się zabrać za organizację.
I paczpani, nikt z tego nie wyciągnął wniosków. Nawet napawająca się własną zajebistością Ida – bo to, że ogarnęła temat na tydzień przed weselem, bynajmniej dobrze o niej nie świadczy.
Jednak Laura była przynajmniej na tyle przytomna, żeby zlecić to komu innemu i na ten tydzień przed ślubem wszystko już miała ogarnięte. (Oprócz sukni, którą miała odbierać od krawcowej dopiero w dniu ślubu). A Józworotki… szkoda gadać.
Co to znaczy “ruszyły z wydatkami szczodrze i szeroko, ale nie na 68 osób”? Wciąż mam gdzieś rozpiskę z własnego wesela z 2016 roku, chciałabym porównać… 😉
Zapewne oznacza to, że zamówiły tort i za niego zapłaciły, po czym odkryły, że 68 osób się nim nie naje :D.
No nie, przesadziłam. Najgorsze by było, gdyby Józinek doznał napadu tremy i czmychnął sprzed ołtarza, lecz tego na pewno nie ujrzymy, raczej się należy obawiać, że będzie w jego kierunku biegł z gorszącym zapałem, wlokąc Dorotę za rękę, całkiem tak, jak pan Rochester wlókł Jane Eyre (rudy Toby Stephens w serialu BBC robił to zdecydowanie najlepiej, zresztą w ogóle był Rochesterem wszech czasów. Uwielbiam pana Rochestera, i to od dziecka!).
Takie fajne te obiekty westchnień literackich, tu Rochester więżący na strychu chorą psychicznie małżonkę i planujący bigamię, w poprzednich tomach Heathcliff, toksyczny oszołom. Kmicic, ten rozkoszniaczek palący wieś wraz z mieszkańcami…
Dobrze widzę, że Józinek się już nie może doczekać tego ślubu. Takie same mgliste oczy miał, kiedy czekał na wyniki egzaminu na prawo jazdy.
A Ida co, jechała z nim wtedy, żeby trzymać za rączkę i dodawać otuchy? Wyniki praktycznego masz od razu, albo wjeżdżasz z powrotem na plac przy ośrodku, albo przepraszam, proszę zjechać na pobocze, nie zdał pan.
Upadek ducha minął nam zaraz po tym, jak wymyśliłam rozwiązanie. Kooperacja! Tylko ona!
A cóż w tej myśli takiego odkrywczego?
Wszyscy przyklasnęli mi z zapałem, nawet młodzi ocknęli się z rozkochanego milczenia i z rosnącą energią włączyli się w obrady.
Nawet młodzi! Tak jakby wykazanie zainteresowania własnym weselem było czymś zgoła niespodziewanym i dziwacznym.
Oto wnioski:
Ponieważ moją pierwszą koncepcję (cocktail party na stojąco, ze słonymi paluszkami) (Hehehe. I czipsy z Biedry.) babcie odrzuciły z oburzeniem, pytając, czy chcę Dorotę i jej rodzinę okryć hańbą na zawsze (wszak ugoszczenie 68 osób jednym tortem i kilkoma pasztetami nie okryłoby jej rodziny hańbą na zawsze, elementarne), stało się oczywiste, że do najprostszej choćby uczty weselnej potrzeba nam co najmniej dwudziestu zestawionych razem stołów, a krzeseł kosmiczne wręcz ilości.
A nie, no wiecie, 68+2? Czy 70 krzeseł to kosmiczna ilość? Na weselu? I do tego dwadzieścia stołów? Chcą sadzać po 3.5 osoby przy każdym?? Co u licha? 😀
Może ona ma na myśli szkolne ławki?
Babcie mają tylko dwa stoły, pan Chrobot ma też dwa, a właściwie półtora.
Jak się ma półtora stołu?
Będzie jak znalazł, jeśli wśród gości trafią się fani Kryształów Czasu. Na półstole będzie można postawić półtalerze.
Dorota wymyśliła, że pozostałych szesnaście trzeba pożyczyć po sąsiadach i ofiarowała się, że w tym celu objedzie pobliskie gospodarstwa bryczką zaprzężoną w Kobyłkę.
Totalnie widzę jak wraca ze stosem stołów na bryczce. Jak ci Wietnamczycy na motorach.
Albo jeździ szesnaście razy w tę i nazad.
Potrzeba też będzie szesnastu białych obrusów. Ja zapewnię trzy.
Płaczę xD
Jakby co, to w Oszołomie są takie papierowe.
Oczywiście wysunęłam palącą kwestię zastawy. Okazuje się jednak, że to nie jest żadna kwestia, bowiem w pobliżu istnieje od 60 lat użyteczny relikt PRL-u, czyli wypożyczalnia porcelany i sztućców.
Po pierwsze: to nie jest żaden relikt, tylko kwitnący biznes, a po drugie: na takie atrakcje trzeba się zapisać z wyprzedzeniem.
Kto by pomyślał, że to aż tak długo przetrwa! Ale wiesz, jak to jest z reliktami: mocniejsze od chwastów. Sprawę dostarczenia zastawy wziął na swe odpowiedzialne barki pan Chrobot (zrobi to z kolegą).
Aż sprawdziłam, i pierwszy lepszy link z gugla informuje, że takie wypożyczalnie mają w ofercie nie tylko zastawę i porcelanę, ale też krzesła, stoły, namioty, obrusy, dywany, parasolki, sztalugi…
Oczywiście. I usługi w stylu rozstawianie, dekorowanie itp.
Pod nóż pójdzie dodatkowych 20 kurczaków i 8 gęsi. Brrrr. Krwawa rzeź.
Gęsi to się zarzyna na Świętego Marcina, a nie we wrześniu. Niby Poznanianka, a nie wie tak podstawowej rzeczy! 😉
Nagle cała reszta uczty zaczęła mi się zdawać absolutnie przerażającą górą wszelakiego jedzenia, które należy najpierw zdobyć, potem przyrządzić, a wreszcie podać,
Żadna z zainteresowanych osób nigdy nie widziała wesela w filmie, nie czytała jego opisu w żadnej książce, nie słyszała relacji z ust znajomych.
Więc popadłam w prostrację, ale na szczęście Józek rzucił bardzo praktyczny pomysł, że każdy z gości powinien przybyć:
– z własnym krzesłem, najlepiej składanym,
– z jakąś potrawą, w ramach składki.
Zaniemówiłam.
https://thumbs.gfycat.com/UnnaturalBareBarb-max-1mb.gif
To mi pasuje do Józinka, tego prostackiego cepa. Ale reszta…
Ziutek natychmiast obliczył w pamięci, że to by dało 100 potraw, wobec tego powściągnęliśmy nasz rozmach i ustaliliśmy, że można wyznaczyć składkę [tępo: SKŁADKĘ] na jedną potrawę lub jedno ciasto od rodziny. To wystarczy. Tę wiadomość można by puścić pocztą pantoflową.
DKJP…
Excusez moi, mais jprdl. Jprdl. JPRDL.
Niestety, obie babcie nadal miały kwaśne oraz powątpiewające miny, natomiast Dorota wybuchnęła żywiołowym śmiechem i oznajmiła, że najlepiej dać temu wszystkiemu spokój, bo jej mama zaraz przyleci z Oslo i, tak jak zapowiedziała, wszystko załatwi.
Skoro jeszcze jej nie ma na miejscu, to na to załatwianie będzie miała jakieś… pięć dni?
Chyba że ogarnia to już teraz, z tej Norwegii, przez internet. Ale w musieroversum to mało prawdopodobne. W tydzień??! Przecież zanim znajdzie termin, zanim ktoś to przygotuje, szczególnie że jest lato/wczesna jesień, a więc gorący sezon weselny i wszyscy mają terminy poblokowane na wiele tygodni naprzód. This!!! Jakby mnie tak dzieciomtko załatwiło, to bym chyba wyszła z siebie.
Hm. Powątpiewam, czy sobie poradzi, no ale cóż. Ja się, jak już wspomniałam, programowo nie wtrącam.
Nie twój cyrk, nie twoje małpy? Wygodne, ale obawiam się, Ida, że ta małpa Józek to jednak jest twoja.
Ale po cichu i na stronie liczę na Twoje pomysły i Twoje światłe kierownictwo. Nikt lepiej się nie zna na urządzaniu wielkich posiłków niż Ty!
Odpisz mi zaraz, natychmiast, bo jestem w stanie silnego podenerwowania i mam nagle dziką tremę. Fatum, fatum, fatum wisi w powietrzu!
Ida
Galopująca głupota i nieodpowiedzialność całej rodziny. Nie zwalaj tego na fatum.
Iduś, na Jowisza, po pierwsze się uspokój, bo Cię znowu ponosi. Powiedz im, żeby w tej panice nie wyrzynały sobie całego drobiu, ja obliczę, ile czego trzeba.
Po drugie, nie uruchamiaj przypadkiem żadnej poczty pantoflowej. Składkowe przyjęcie weselne?!! Co za wstyd, zwłaszcza na wsi. Nie, nie.
Podoba mi się, że rodzima poznanianka Pulpa musi to (pośrednio) tłumaczyć rodzonej w Nienazwanej Wsi Dorocie.
Prawda? Mamy tu rodzinę żyjącą od zawsze na wsi, która zamiast z miejsca ukrócić głupie pomysły “miastowej”, z entuzjazmem się na nie zgadza, mając totalnie wywalone na to, co ludzie powiedzą. Mało prawdopodobne, delikatnie mówiąc.
Pożyczenie stołów – w porządku, aprobuję. To można załatwić wcześnie rano w dniu ślubu (bo nikt się nie pozbywa stołu na dłużej niż jeden dzień!), ale nie każcie tym się zajmować pannie młodej! Dorota ma wypocząć, ładnie wyglądać i się nie potargać, a nie ujeżdżać po polach i wioskach, dźwigając cudze stoły.
Ale co to za pomysł obłąkany, żeby goście przyjeżdżali z własnymi krzesłami na przyjęcie?! Jak to widzisz? Że niby z krzesłami pójdą do kościoła i dopiero stamtąd je na wesele przyniosą?
Boru, jedyna trzeźwa i zdrowa na umyśle osoba w tym ksiopku!
Florek patrzy mi przez ramię, puka się głowę i mówi, że o wiele prościej jest poprosić proboszcza o pożyczenie dziesięciu długich ławek z kaplicy. Załatwienie tego bierze na siebie!
*przypomina sobie godziny spędzone za dzieciaka w kościele i fantastyczna wygodę kościelnych ław* Fajne te pomysły, co jeden to lepszy. Proponuję iść o krok dalej i kazać każdemu z gości klęczeć na grochu 😀
Bo to żeby goście za długo nie siedzieli 🙂
Jak te długie ławy postawią na nierównym trawniku, to może być wesoło. Już widzę ten slapstickowy obrazek: przewrócona ława i rządek majtających nóg!
A te ławy to z kościoła kiedy wyniosą [zainteresowała się Królowa Matka], przed ślubną mszą czy po niej? [oczyma duszy ogląda ministrantów, wynoszących przez zakrystię ławy z kościoła po mszy i kurcgalopkiem zmierzających w stronę gospodarstwa Rumianków].
Goście wyniosą. Wyobraź sobie, jak po mszy wychodzi z kościoła taka piękna, malownicza procesja z ławami. A na jej czele państwo młodzi, też z ławą. I wszyscy idą, idą przez pola i lasy, postękując i sapiąc.
Dobrze, że idzie wielki wyż i pogoda ma być jak złoto (śledzę prognozy), bo sto osób chroniących się przed deszczem w chałupce Rumianków to byłaby po prostu organizacyjna, a i towarzyska, klęska.
Namioty imprezowe, rzecz nieznana w Wielkopolsce. Ale abstrahując, w czasach przedpandemicznych można by 70 osób w razie deszczu zmieścić w stodole, moja sąsiadka tak obchodziła urodziny i wyszło całkiem przyjemnie.
Na tych bagnistych terenach najliczniejszą (i najszczęśliwszą) grupę gości będą stanowiły głodne komary.
Nie szalejcie z ilością jedzenia, bo się mnóstwo zmarnuje! No ile można zjeść, to nie są czasy baroku, żołądki mamy mniejsze i znerwicowane, a wątroby przeżarte chemikaliami i promieniowaniem radioaktywnym.
Co.
No jakie „co”, nie rozumiesz, bo ci promieniuje!
xD Nie wiem, na tym etapie to już tylko kwilę cicho kiwając się w kątku. Ale trochę też, nie wiem po co, pragnę zauważyć, że jeśli to ma być takie całkiem tradycyjne wesele, to zwykle na drugi dzień są tzw poprawiny, i tam też trzeba czymś ludziom te gęby zapchać…
Usiądę spokojnie i obliczę, ile czego trzeba. Jak obliczę, to Ci napiszę.
Uwaga: po solidnym obiedzie nikt nie będzie chciał jeść ciast w wielkich ilościach. Każdy zje – szczodrze licząc – dwa kawałki tortu i dwa, góra trzy, kawałki innych ciast i już będzie pełny jak bańka.
Niech mi ktoś powie, czy to ma być Typowe Polskie Wesele™, trwające do białego rana, czy też nowoczesny bankiet, od trzynastej do piętnastej.
Ona może mieć rację. Bez tradycyjnej wódeczki na poprawienie trawienia goście faktycznie mogą się zapchać.
Trzeba przewidzieć dużo zielonych warzyw, sałat i sałatek, dużo owoców.
A teraz torty i placki: ja sama mogę upiec pięć, zaczynając od tortu orzechowego, który najlepszy jest jak postoi 3 dni. Ty lepiej nie piecz żadnych ciast, bo znów będą zdrowotne. A ten ich zamówiony tort! – o, nie! Zobaczysz, że go sporo zostanie! Zawsze zostaje, nikt nie lubi starego tortu od cukiernika, zwłaszcza pieczonego na tak zwanym tłuszczu cukierniczym, nie na maśle!
Czemu starego. Dlaczego cukiernik z miasteczka nie może upiec tortu świeżutko na imprezę?
Stary to był tort, który wykonał Bernard na wesele Laury, za wcześnie, przez co przestał on pięć dni na balkonie, przy zmiennej pogodzie, zamarzając i tając na przemian.
Nikt nie lubi! ŻODYN!!! Ta cholerna mafia cukiernicza, same świństwa pieką po złośliwości, nie znają się na swoim fachu tak, jak się zna gospodyni domowa.
Gdzie jak gdzie, ale w okolicach Poznania można kupić naprawdę znakomite, pyszne, lekkie ciasta wszelkiej maści, zwłaszcza w lokalnych cukierniach. Co więcej, na życzenie upieką na maśle, żaden problem.
(…)
Uwięziona w cudzej stodole! Na jak długo?!…
Niezależnie od tego, co wpajał jej ten autorytarny ojciec (mianowicie, że płacz jest zbędny, bo niekonstruktywny) (przerwa na wywracanie oczami), Nora chyba była za twarda z natury, by beczeć o byle co, a nadto osobiście pogardzała zarówno płaksami, jak i płaczkami, beksami, mazgajami oraz sentymentalnymi dzieweczkami, do których ani myślała się zaliczać.
O, Józwa w spódnicy.
Teraz też nie roniła zbędnych łez, tylko dzielnie walczyła z – jakże zrozumiałą – paniką. Zdawała sobie doskonale – i trzeźwo – sprawę, że jeśli paniki nie pokona, jeśli sama się nie uspokoi i nie opanuje, nikt i nic jej w tej sytuacji nie pomoże.
Siedziała przez dłuższy czas bez ruchu, wciśnięta za stos opon pod ścianą, i zbierała się w sobie.
I nagle stał się cud: autorka przypomniała sobie, że opisywanie sytuacji widzianej oczyma bohaterki wymaga dopuszczenia jej do głosu! Wreszcie, wreszcie przemawia sama Nora, bez nieznośnej maniery (no, prawie).
Na początek westchnęła do niebios, i to znacznie żarliwiej niż kiedykolwiek w życiu. Jeśli jej dotychczasowe postępowanie znów było idiotyczne, niegodne myślącej osoby ludzkiej i tym samym zasługujące na doraźną karę, to odrobina natychmiastowej skruchy, okazanej przez inkryminowaną pośrodku stodoły, na pewno zostanie dobrze przyjęta. Nora nie zakładała, rzecz jasna, że skutkiem jej skruchy będzie natychmiastowe odpadnięcie kłódki oraz sztab z więżących ją wrót; nieśmiało liczyła raczej na małą inspirację.
Bardowską 😉
Ale chwilowo jakoś kiepsko z tym było.
Kiepskie rzuty.
(…)
Jak długo będzie musiała tu tkwić?
Oto jest pytanie. Nie wiedziała, czy nowi właściciele domku mieszkają w nim na stałe, czy tylko traktują go jak letniak. Czy więc wyjechali gdzieś na krótko i wrócą na kolację, czy też zniknęli na dobre, bo wakacje się skończyły?
Mnie interesuje, czy zostawili pieska, i czy piesek gryzie.
A jeśli wrócą na kolację, to czy zajrzą do stodoły? Raczej nie, po co by mieli zaglądać do stodoły, skoro wrócili na kolację.
Ale jeśli przypadkiem zajrzą do stodoły po kolacji, co sobie pomyślą na widok obcej dziewczyny, kryjącej się po kątach?!
Oczywiście: że jest złodziejką i że przyszła po generator. Albo motocykl.
O, matko!
I na tym, rzecz jasna, musiałoby się zakończyć wszelkie śledztwo, gdyż za nic w świecie i nikomu, nawet policji, nie mogłaby się Nora przyznać, że przyleciała tu do Gaudentego jak na skrzydłach, po pierwszej lepszej esemesowej zaczepce, zgłodniała, owszem, przede wszystkim należnej pomsty, ale i, prawdę mówiąc, choćby tej odrobiny jego byle jakiej półuwagi.
Wstyd by to był, wstyd okropny!
Naprawdę? A co za problem powiedzieć, że przyciągnął ją podejrzany sms i błysk szkieł lornetki?
Policja przybyłaby na pewno, w dodatku miejscowa. Sami sąsiedzi. Upokorzenie. Twarz w glebie. Kajdanki. Męski bucior na dziewczęcych nerkach. Kolejna hańba dla rodziny. I naturalnie kolejna pokuta. Nie, nie!
O, feralny momencie! Czemuż jak głupia wyrzuciła komórkę! Gdybyż tylko miała ją teraz przy sobie!
Ach, tak! Po trzykroć tak!!! Jeszcze raz, do znudzenia: to, że Nora, współczesna nastolatka, nie szukała komórki aż do skutku, jest po prostu niemożliwe!
To nie jest współczesna nastolatka. To jest nastolatka z musieroversum, które pod wieloma względami zatrzymało się gdzieś tak w latach 80., no, najpóźniej w połowie 90.
Mogłaby się jakoś uratować. Zadzwoniłaby do Ani, a siostra przyjechałaby na pewno i coś by wymyśliła, i jakoś po cichu by pomogła. Obeszłoby się bez skandalu.
Ale teraz się bez niego nie obejdzie. Tata znowu będzie miał powód do wymówek, a co najgorsze – do tych swoich długich spojrzeń pełnych zawodu, wyrzutu, rozczarowania i tak dalej.
Ostatnio stale tak spoglądał.
Cudowny ojciec, nie ma co.
A przecież nie zmieniła się aż tak bardzo od czasów, gdy wspólnie widywali w stajni starosłowiańskie bożęta, rojące się pracowicie wśród siana; od tych błogich lat, gdy tata chwytał w lot każdy jej absurdalny żarcik i rozumiał ją w pół słowa! Przecież nadal była sobą, duszą i ciałem!
Owszem, przyrosło jej nieco – całkiem sporo, prawdę mówiąc – komórek, ale tożsamość się jej od tego nie zmieniła. Czy tata tego nie rozumiał? Dlaczego?
Bo był, niestety, mężczyzną!
Ugh. O ile cały ten wątek żalu i braku zrozumienia dla powodów zmieniających się relacji z rodzicami jest fajny, o tyle ten końcowy wniosek go kładzie na łopatki. Szczególnie, że to się dzieciom bierze z uwag słuchanych dokoła, że “chłopi to zawsze…” a “baby to nigdy…”. Po co.
Ale dlaczego tak niepojętnym i autorytarnym wyłącznie w jej przypadku, podczas gdy na przykład Ani – przez całe jej frywolne życie – nie robił żadnych uwag?
Autorko, nie dręcz nas, zdradź coś więcej na temat życia Ani, bo te mimochodem rzucane uwagi o jej rzekomej frywolności robią się irytujące.
Zwłaszcza, że z poprzednich tomów znamy Anię jako dość, bądźmy szczerzy, umysłowo ograniczoną osóbkę, której główną, bez przerwy podkreślaną cechą była nie frywolność, tylko nadmierna tusza.
Tego się nie da zrozumieć.
No, jest fatalnie, psiakrostka.
O, matko!
A co to będzie, kiedy rodzice stwierdzą, że ich młodsza córka nie wróciła na noc?! Najpierw umrą ze strachu, a potem rozpęta się to, co dziadek nazywa: pandemonium.
Prawdę mówiąc, ledwie pomyślała o takim rodzinnym pandemonium, zaraz jakoś raźniej się jej zrobiło. He, he. Przyda im się trochę niepokoju, niech się pomartwią. Nareszcie!
Ale zaraz, zaraz, dlaczego mieliby się martwić? Przecież sądzą, że Nora jest nadal w Ruince, pod opieką ciotki. Nie spodziewają się jej w domu tej nocy! Ani przez najbliższe dwa tygodnie!
Ciotka Ida natomiast z pewnością znajdzie w lodówce kartkę i dowie się, że Nora pojechała do domu. Więc też się nie będzie niepokoić.
Ale, oczywiście, będą rzecz weryfikować, bo zawsze to robią. Ciotka zadzwoni do mamy i sprawdzi: „Norcia dojechała bezpiecznie?” (zawsze sprawdzają, zawsze czuwają, zawsze weryfikują, zawsze ta ich nadopiekuńczość, system opresyjny, znikąd swobody!).
O, matko!!! Nie! Nie, ciotka nie zadzwoni! Przecież nie ma telefonu!
Ale może napisać maila. I napisze, to pewne.
Od tej myśli Nora poczuła się odrobinę lepiej.
A w dodatku przypomniała sobie, że ma w plecaku pudełko z plackiem drożdżowym.
Przynajmniej nie umrze tu z głodu!
Na razie.
I tak będziesz siedziała jak to cielę, bez sprawdzenia czy nie ma okna, jakiegoś włazu, obluzowanej deski czy podkopu. To nie jest Fort Knox, to zwykła stodoła. Co więcej, jeśli to jest rupieciarnia, masz spore szanse na znalezienie młotka, śrubokrętu albo piły.
No co ty, to by było niekobiece.
W mieszkaniu przy Roosevelta Ignaś i Agnieszka przygotowują się do malowania kuchni.
Wszystko już było gotowe do szybkiego malowania (Agnieszka osobiście wymieszała białą emulsję z różnymi proszkami i farbami plakatowymi Talensa, nadając jej wyszukany kolor ciepłożółty),
Co jest w tym wyszukanego?
Plakatówki Talensa stoją po 20,40 zł za 50ml, ale kto bogatemu zabroni?
No weź, jakiemu bogatemu! Szlachetnie Ubogiemu!
Ludzie zorientowani w temacie złapali się za głowę, bo chociaż w latach 80, gdy niczego nie było, faktycznie łączono farby do ścian z plakatówkami, to robiono to z braku innego asortymentu, i nie było to rozwiązanie idealne. W dzisiejszych czasach wystarczy kupić specjalny pigment (w płynie! Proszki są trudniejsze w obróbce) i gotowe – kto jak kto, ale zawodowa malarka powinna o tym wiedzieć.
W dzisiejszych czasach wystarczy wybrać pożądany kolor ze wzornika, bez potrzeby żmudnego mieszania i bez obawy, że farby zabraknie i ewentualne wykończenie czy poprawki trzeba będzie robić innym odcieniem.
Ignacy Grzegorz Stryba, dopuściwszy w tym ferworze do wykipienia mleka, właśnie zdejmował znad stołu wiadomą tablicę, czemu towarzyszyły obłoki kurzu.
– Fu, fu! Jakie to brzydkie – zauważyła Aga, która była estetką w każdym calu. – Wyobraź sobie ten stos brudnych papierków na tle czyściutkiej, jedwabiście gładkiej, słonecznej ściany w ciepłym odcieniu nagietków.
Ja raczej staram się wyobrazić sobie osobę, która w tzw. realu mówi nie o górze śmiecia na tle świeżo pomalowanej ściany, tylko rzewnie pitoli o „ciepłym odcieniu nagietków”…
Tych żółtych czy tych pomarańczowych? A może kremowych, bo takie też istnieją?
– Ojej – wyobraził sobie Ignacy Grzegorz. – Rzeczywiście.
– Dysonans. I siedlisko kurzu. Mnóstwo roztoczy i innego paskudztwa.
– Yyy! – wzdrygnął się Ignacy. W szkole rodzenia pokazano im roztocza na zdjęciu mikroskopowym. Były pod każdym względem ohydne. – Co z tym zrobić? – zastanowił się głośno. – Najchętniej wyrzuciłbym i tablicę, i te wszystkie pamiątkowe śmieci. Ale rodzina tego nie przeboleje.
Ja bym po prostu otwarcie zapytała, czy ktoś chce to zabrać, czy mogę wyrzucić. Ale ja to truskawki cukrem…
– Rozumiem cię – rzekła jego żona. – To byłby brutalny krok, to byłoby zbyt drastyczne. Nie możemy w żadnym razie ranić ich uczuć, choć oni dość często – jestem pewna, że nieświadomie – ranili twoje.
To brzmi dziwnie nienaturalnie, węszę zjadliwą ironię.
Pod zlewem są takie duże worki na śmieci. Zapakuj tablicę w całości do worka.
– I co dalej?
– Do archiwum ją.
– Nie mamy archiwum.
– To do piwnicy.
– Tam jest wilgotno. Pomyślimy potem, co z nią zrobić. Postawię ją na razie w worku tu, pod ścianą. A na jej miejscu powiesimy twój obraz, ten z jabłkami i księżycem. Kocham twoje obrazy. Chciałbym je wszędzie widzieć – wyznał gorąco.
Ojej, czy Agnieszka, szargająca rodzinne świętości, na pewno jest postacią pozytywną? Nie rozumiem, dlaczego nie wywiozą tego do Pulpecji, skoro już i tak reszta rodziny tam się zalęgła na stałe.
Wzrok Agnieszki znów powędrował ku tablicy.
– Mnie się nie podoba imię Metody – oznajmiła z trwogą.
Nie podoba mi się, że ona to mówi z trwogą.
Ignacy Grzegorz – sam ochrzczony po dziadku i ojcu – pomyślał sobie, że tata ma rację. Nazywanie nowych członków rodziny imionami poprzedników jest rzeczywiście piękne, zwłaszcza gdy już odeszli.
– Claris maiorum exemplis – przypomniał sobie.
– Co to znaczy?
– Za świetlanymi przykładami przodków. Takie napisy umieszczano kiedyś na budowlach.
– Ale my nie nazwiemy tak dziecka! – naciskała Aga. – Koledzy w szkole będą się z niego śmiali. „Metody i jego metody”! Potrafią być dokuczliwi! Sam pamiętasz.
No cóż, przynajmniej rozpoczęli tę dyskusję PRZED narodzinami dziecka. I prowadzą jakąś formę dialogu. No i nie jestem pewna, czy chciałabym, żeby imię dziecka dyktowały mi napisy na budynkach, bo oprócz łacińskich sentencji można tam też znaleźć
https://www.facebook.com/LksVsWidzew/photos/a.484028721639800/1988273074548683/
– Pamiętam. Bądź spokojna. Damy mu takie imię, jakie się tobie podoba – oznajmił definitywnie Ignacy i pocałował Agnieszkę w głowę, dodając, że zaraz przyrządzi kakao.
– Nie mam ochoty – kaprysiła Agnieszka.
Kaprysiła! Narratorze drogi, to nie jest dziecko. I nikt nie ma obowiązku picia czegoś, na co nie ma ochoty, chyba że chodzi o lekarstwo.
– Ten zapach!… Mdli mnie od niego.
Ignacy natychmiast odizolował mleko pokrywką i otworzył okno, po czym podsunął ukochanej żonie jabłko, obrane ze skórki i pokrajane na cząstki [a nie przeżuł przedtem, żeby małżonka nie musiała się trudzić? No jakże tak można!] . Wiedział, że wszelkie rośliny spożywa Aga bez grymaszenia.
– Nie znoszę mleka – ciągnęła Aga zmęczonym głosem. – Chyba od czasów dzieciństwa. Mama zmuszała mnie do niego codziennie, musiałam tak długo siedzieć, aż wypiję. Bardzo na mnie krzyczała. Biedna mama, miała takie ciężkie życie.
Że co?!? Podejrzewam kolejną patologię w tej kopalni patologii wszelakich.
Matka Agnieszki jest alkoholiczką, zachowuje się mocno agresywnie i generalnie jest taką trochę karykaturą Złej Teściowej.
Ignacy aż westchnął przy tym sloganie. Słyszał go już po raz setny.
– Właśnie dlatego, że nie lubisz mleka, robię ci kakao – rzekł bezradnie.
– Mama też mi robiła kakao.
– Kto jak kto, ale ja świetnie rozumiem tę fobię, też taką miałem i w pewnym stopniu nadal mam. Te kożuchy! Tylko że widzisz, pani doktor od początku kazała ci się dobrze odżywiać. Masz trochę za mało czerwonych ciałek.
Akurat mleko to niezbyt dobry pomysł przy niedokrwistości.
– Tak, wszyscy mi coś każą. Ale ja nie mogę, no po prostu nie mogę. Nie wiem, czy koniecznie muszę słuchać jakiejś pani doktor, chyba mój organizm wie lepiej, czego mu potrzeba. A czego nie. Owoce mi wystarczą. Ja to po prostu czuję.
Serdecznie współczuję doktorom, mającym z nią kontakt.
Cholera, cofam wcześniejszą wypowiedź, przynajmniej w części. Niech Agniesia tak nie kaprysi, bo Agniesia nie dostanie leguminy.
– Trudno, przecież nie będę cię zmuszał. Może jutro zjesz porządne śniadanie.
– Może. Bardzo się boję, Ignasiu.
– Czego, kochanie?
– Mama mówi, że się muszę przygotować na wielki ból, bo inaczej mogę nie dać rady. I że mogę przeżyć wstrząs rozczarowania na widok dziecka, które na pewno będzie brzydkie.
Już mam ochotę zamordować tę mamunię.
– Co takiego?! – zakrzyknął Ignacy z oburzeniem i krew uderzyła mu do głowy.
– No nie denerwuj się tak. Biedna mama. Ona tylko chciała przez to powiedzieć, że każdy noworodek jest brzydki.
No, w sumie to jest😆
– Co za bzdura, co za bzdura! – powtarzał Ignacy Grzegorz, skrywając pod tymi niezbyt grzecznymi słowami te jeszcze ostrzejsze, których chętnie by użył, gdyby nie szanował uczuć Agnieszki wobec matki. – To tylko malutkie dziecko. Trochę pogniecione w trakcie przechowywania.
OMG. Ignac, wygrałeś!
Ale szybko się wygładzi. Nie, no… dlaczego miałabyś przeżyć wstrząs? Może twoja mama nie wiedziała, ale ty przecież doskonale wiesz, jak będzie wyglądał noworodek, widziałaś filmy. Wszyscy zresztą wyglądają tak samo, przychodząc na świat. Śmieszni, pomarszczeni, zapuchnięci… i rozczulający.
Położył rękę na brzuchu Agi, pogłaskał go i aż się uśmiechnął na myśl o tym, kto tam tkwi i wszystko słyszy. Tak! Słyszy! Każde słowo! W szkole rodzenia zachęcano, by przyszłe matki słuchały łagodnej, pięknej muzyki, najlepiej Mozarta, gdyż badania stwierdziły ponad wszelką wątpliwość, że do ukrytego w brzuchu dziecka docierają dźwięki z zewnątrz i powodują jego pozytywne reakcje oraz stymulują prawidłowy rozwój.
On sam wymyślił, że będzie Agnieszce głośno czytał wybrane utwory poetyckie, i rzeczywiście robił to codziennie, nawet kiedy żonę to usypiało (a usypiało regularnie, może dlatego, że wybierał głównie poezję polskiego Oświecenia na zmianę z sonetami Szekspira; romantycy zdawali mu się zbyt gwałtowni w emocjach na taką okazję, a znów poezja dwudziestowieczna – nadto przepełniona goryczą).
Ignaś, no cały Ignaś po prostu 😀
(…)
– Kiedy zobaczyłem po raz pierwszy małą Milę, aż mi się płakać chciało z zachwytu – wyznał. – Prawdę mówiąc, znacznie mniej mi się podoba teraz, kiedy podrosła i nie jest ani pomarszczona, ani łysa.
Dziwny masz gust, Ignacy.
(wychodzi na to, że jego ideałem urody jest – dziadek Borejko)
Ciągle ma katar i wciąż jakieś zęby jej wypadają.
Przepraszam, ile Mila ma lat? Trzynaście?
stale żuje gumę. I tak głośno się śmieje. Jak koń.
Niech ktoś szybko uświadomi Ignacemu, że jego dziecko będzie pucatym bombelkiem zaledwie przez chwilę, natomiast gubiącym zęby, żującym gumę, zakatarzonym, wybuchającym rozgłośnym śmiechem stworem – przez wiele, wiele, WIELE lat.
– Jakoś wytrzymasz – pocieszyła go żona i pogłaskała jego rękę. – Na długo przylatują?
– Nie wiem.
A wiesz już, że będziecie razem mieszkać?
– Lubię Różę – oznajmiła.
– A ona lubi ciebie.
– Na pewno nie będzie się do nas wtrącać i pouczać, prawda?
Ignacy się żachnął.
– Ona nie ma tego zwyczaju, który… – tu urwał raptownie i zaciął usta.
– …który ma moja mama – to chciałeś powiedzieć?
Ignacy właśnie tak pomyślał, ale naprawdę wcale nie chciał tego powiedzieć.
Kolejne pokolenie stłamszonych ludzi przemilczających problemy. Obstawiam rozwód za parę latek.
– Naprawdę wcale nie chciałem tego powiedzieć – zapewnił żonę z całkowitą szczerością.
I bardzo sprytnie nauczył się kłamać, nie kłamiąc.
– Aha – uspokoiła się Agnieszka. – Trzeba przyznać, że twoja mama też się nie wtrąca i nie poucza – dodała uprzejmie.
– Ona też nie ma tego zwyczaju. Dobrze nam się mieszka razem z rodzicami, prawda?
– Prawda – powiedziała Agnieszka i rozpogodziła się nagle.
– Ale mimo to się cieszysz, że zamieszkają gdzie indziej? – zrozumiał to prawidłowo Ignacy.
Przepraszam, ale kiedy właściwie oni się o tym dowiedzieli?
Jest drugi września.
Pierwszego września Ignacy z ojcem malują mieszkanie i słowa nie ma o tym, żeby Strybowie starsi mieli się gdzieś wyprowadzać; przeciwnie, Grzegorz jest dumny z dwóch łazienek i z tego, że dzięki nim tak dobrze im się układa życie rodzinne.
Drugiego września Gabriela pisze do sióstr, że ostateczne decyzje co do przyjazdu Róży zapadły PRZED KWADRANSEM (jak również: “do teraz nie było pewne, co Róża w swej desperacji postanowi”, że nie wspomnę już o: „nikomu nie mówcie”). Drugiego września ustalają, że Strybowie zamieszkają u Patrycji.
Wygląda na to, że Ignaś i Agnieszka w ciągu kilku godzin najwyżej zdążyli się całkowicie pogodzić z nagłą zmianą planów – albo też jest im całkowicie obojętne, z kim będą mieszkać, czy z rodzicami, czy też z Różą i jej dwojgiem dorastających dzieci. Zero różnicy. Ignasiowi zero różnicy, w końcu mieszka w kołchozie od urodzenia. Agnieszka zdaje się mieć bardzo zdecydowane opinie.
Przez ten rok wspólnego życia stał się ekspertem w odczytywaniu wyrazów jej pięknej twarzy.
Kilka zdań, a ja już widzę poważny problem.
– Cóż – odrzekła Aga. – To naturalna kolej rzeczy, no nie? Przecież z moją mamą też nie mieszkamy.
Ignacemu dreszcz przemknął pomiędzy łopatkami.
Powiedziałam „problem”? Miałam na myśli liczbę mnogą.
Ignac, chłopie… Też czuję dreszcze, gdy czytam tę rozmowę.
Tak, dokładnie tak! “Creepy”, jak by to moje dzieci ujęły, takie to właśnie jest, trochę przerażające, trochę dziwaczne, trochę głęboko niepokojące, jak podkładka do horroru albo dramatu kryminalnego. Skandynawskiego.
O, tak, to był argument. Jeszcze by tego brakowało. Jeszcze przed ślubem się dowiedział, jak ona rozwiązuje konflikty.
O, tak. Absolutnie kuriozalna scena z “Feblika”, w której matka Agnieszki wyrzuciła ją z domu na wieść, że przyjechała tu z chłopakiem, a Ignacemu przyłożyła blejtramem po głowie.
Wpada Józek, przywożąc ze wsi kurę od Doroty (oskubaną, ale niewypatroszoną).
I jest to scena dziwna i nieprzyjemna. Agnieszka patrzy wilkiem na Józwę, Ignacy nie potrafi się z nim dogadać, nikt tam nie czerpie przyjemności z towarzystwa pozostałych osób.
(…)
3 WRZEŚNIA
NIEDZIELA
Noc przebiegła Norze nadspodziewanie znośnie, jak na te okoliczności. Początkowo rozłożyła sobie karimatkę na pięterku, sądząc, że przyjemnie będzie spać wśród wonnego siana. Ale przeważająca tam woń kojarzyła się z myszami i bardzo szybko stało się jasne dlaczego.
Woń mysiego moczu była tak intensywna, że – jak się niebawem przekonamy – przyprawiła Norę o połowiczną ślepotę.
Pod ścianą leżały worki z ziarnem, poprzegryzane w wielu miejscach. Istny raj dla myszek, których było w tym sianie pewnie z tysiąc, dużych, średnich i takich malutkich, w kolorze dziecinnie różowym.
Na szczęście ujawniły się w samą porę, to znaczy – akurat kiedy zaczęło się robić ciemno.
Nora mogła więc zejść czym prędzej z pięterka po tych prymitywnych schodkach, widząc jeszcze w miarę dokładnie, gdzie stawia stopy.
Rozłożyła karimatkę i śpiwór na dnie łódki (łódka jest jednym z gratów w tej graciarni), wierząc, że gryzoniom nie będzie się chciało opuszczać swych bajecznych zasobów tylko po to, by oddawać się żmudnej a bezcelowej wspinaczce po tych gładkich, śliskich burtach.
Nie miała odwagi wkładać na noc piżamy. Na wszelki wypadek – nawet nie wiedziała jaki, ale niewątpliwie mógłby on mieć związek z Dentym – wlazła do śpiwora całkowicie ubrana. Było jej więc ciepło. Trochę się bała, trochę jej się chciało płakać (o, nie! – mowy nie ma!!!), ale wokół było tak kompletnie ciemno i tak cicho, i tak właściwie przytulnie, i mimo wszystko tak ładnie pachniało sianem i suchym ziarnem (i myszami), że niespodziewanie zasnęła twardo, z miłym domowym jaśkiem pod policzkiem, z głową otuloną śpiworem. Gdyby nawet jakieś śmielsze myszy zdecydowały się na brawurowy atak, ona i tak nie byłaby tego świadoma.
Rano Nora odkrywa, że na pięterku znajduje się okno, a raczej otwór, w którym swobodnie się zmieści (tyle tylko, że do ziemi jest ok. 10 metrów). Odkrywa również, że mieszkańcy jednak wrócili na noc do domu.
…a drobiny pyłu wirowały i migotały nad jej twarzą w szerokim snopie złotego porannego blasku. Chwileczkę: w snopie? Skąd ten snop? Ach! Nie widziała tego wczoraj, po ciemku, ani nawet przedtem. Tam, na górce, było jakieś okno! To tamtędy zaglądało słońce!
Zdołała zauważyć myszy w sianie, ale okna o wysokości człowieka już nie. Nie mam słów.
Nie zauważyła jaśniejszego prostokąta na tle ściany z desek, nie wyczuła powiewu świeżego powietrza…
Przede wszystkim w ogóle go nie szukała.
(…)
A oto i sam Denty wylazł w piżamie na ganek. Przeciągnął się, ziewnął szeroko i głośno, na bosaka poczłapał do samochodu, wydobył torbę „Biedronki” z niebieskimi butlami wody i poniósł ją do chałupki.
Nora na jego widok skamieniała. Dopiero gdy znikł pod dachem, wypuściła z płuc zatrzymane tam powietrze. Zła była na siebie o to, że jej tchu zabrakło i że w dodatku się zaczerwieniła, aż ją zaczęła palić skóra na policzkach. Cóż to za żałosne i zdradzieckie w dodatku objawy?! I co by to dopiero było, gdyby musiała z Gaudentym porozmawiać twarzą w twarz?
Jasna cera, psiakrostka! Brunetki mogą się kochać w kim zechcą, a przenigdy ich rumieniec nie zdradzi.
Zaraz, zaraz, co, co, co? – „kochać się”?! Jakie znów „kochać się”?!
Własne myśli jej nie słuchają!
Przecież on się jej tylko śnił, przecież na jawie bynajmniej się nie kochała w tym nędznym podglądaczu! W żadnym razie! To niepodobna. Przede wszystkim to głupstwo innym się przydarza, nie jej. Dowód: jeszcze nigdy nie była zakochana. I nie będzie! Po drugie: co by to nie było, musi być zależne od woli. Człowiek to nie zwierzę, zdane całkowicie i wyłącznie na pastwę zmysłów i instynktów, pomyślała surowo. Wola, świadomość, siła. Uczucia wyższe. One zwłaszcza.
Ach! Uczucia wyższe! Takie jak… miłość?
Noro, nieszczęsna Noro, jesteś zgubiona!
A więc należy natychmiast przestać myśleć o tym obleśnym analfabecie, wyrzucić go sobie z tej zaspanej głowy i z tych myśli nieposłusznych, przeanalizować wszystko, co się czuje, a następnie skupić się na jakichś innych, konkretnych celach, obiektach oraz zajęciach.
Tak jest!
Cel numer jeden: chodu stąd!
Triumf woli po prostu 😉
(…)
Ubranie, w którym spała (bawełniane spodnie i takaż bluzka), wymiętosiło się w ciepłym śpiworze kompletnie, wyglądało wręcz jak psu z gardła wyciągnięte i na pewno nie mogłaby się w nim pokazać światu, a już nie daj Boże mieszkańcom najbliższej strefy, w dodatku przy niedzieli.
Niedziela to niedziela.
Tak, to niewątpliwie najpoważniejszy problem w tym momencie i z całą pewnością zaprzątałby głowę Nory. Jassssne.
Przebrała się więc całkowicie – w to, co miała, a miała niestety tylko szkolny strój galowy (plus eleganckie czarne pantofelki zwane balerinkami), który złożony przez mamę w zgrabną kostkę i opakowany w folię, miał czekać do poniedziałku w plecaku.
Czyli wolała wydobywać się z cudzej stodoły przez okno na pięterku w eleganckiej odzieży, a nie w wygodnych, nie krępujących ruchów bawełnianych spodniach i bluzce? Cóż mogę rzec poza – aha.
Tylko to…?!
A przecież zamierzała spędzić u ciotki cały weekend, a najlepiej dwa tygodnie! I nie miała żadnych ciuchów na zmianę? Miejmy nadzieję, że miała przynajmniej bieliznę, o której MM ze skromności nie wspomniała.
Niedziela to niedziela, przebiorę się więc w strój galowy, który za chwilę będzie tak samo wymięty albo i pobrudzony, przecież siedzę w brudnej stodole – graciarni i za chwilę będę próbowała z niej uciekać przez okno. Biała bluzeczka na pewno wyjdzie z tego bez szwanku.
Nora szwenda się po stodole, znajduje kłąb kabla “na oko grubości mocnej linki” i postanawia uciec za jego pomocą. Z wdzięcznością myśli o ojcu, który swego czasu nauczył ją wiązania węzłów marynarskich.
(…)
Raz jeszcze się upewniła co do stałości węzła. Trzymał aż miło. Wyrzuciła zwój na zewnątrz, wylazła na platformę, złapała kabel obiema rękami, zsunęła się nieco i zaczęła się po nim z wolna opuszczać, tak jak uczono na wuefie.
Ałaaaaa, dreszcz mnie przechodzi na samą myśl. Na wuefie używano do tego raczej grubej liny, tu ma cienki kabel, to musi boleć.
No tak, tata nauczył wiązać węzeł marynarski, ale mama już nie podsunęła książek o przygodach Janeczki i Pawełka, gdzie pomysłowe dzieci splotły całą drabinkę sznurową, będąc w kryzysowej sytuacji.
No, nie każdy jest tak wszechstronnie genialnym dzieckiem jak Janeczka i Pawełek.
Ale też i Nora jest od nich odpowiednio starsza 😉
Schodziło się jej dosyć sprawnie, lecz niespodziewanie kabel okazał się za krótki: oto dotarła do jego końca!
Jak to?! Jakim cudem?!
A, głupia, głupia! Pewnie sporo długości zabrał mu ów węzeł, który z takim szczodrym zapasem zawiązała. A może coś tam w górze się zablokowało?
Zablokowało? Przecież wyrzuciła zwój przez okno, co się miało zablokować i gdzie?
Tak czy inaczej do ziemi miała – ile?
No, ze dwie długości własnego ciała.
I nie zauważyła tego, wyrzucając zwój na zewnątrz, nie spojrzała nawet, by się upewnić, że wszystko w porządku.
Dwie długości własnego ciała??? Niechby Nora była niewysoka, tak z metr pięćdziesiąt – to dawałoby 3 metry! Tym, którym się nie chce sprawdzać wysokości przeciętnej stodoły od razu mówię, że od parapetu tego okienka do ziemi nie powinno być więcej niż 4 metry.
Ale raczej mniej.
Cicho, autorka napisała, że 10. Czyli, hm… stodoła miała wysokość mniej więcej trzypiętrowego bloku.
Coooo??? To na pewno była stodoła a nie silos zbożowy???
Niechby mniej. Ale i tak bała się skoczyć.
O tym, żeby wleźć znów na górę, nie było mowy. Po pierwsze, za nic nie chciała już siedzieć w tym więzieniu. Po drugie, i tak by się nie wspięła z powrotem. Za słabe miała ręce.
Wcale nie takie słabe, jak się zaraz przekonamy.
A więc, z wyjątkowo ostrym poczuciem absurdu, zwisała oto na kablu z cudzej stodoły, w stroju galowym, w białej bluzce i granatowej plisowanej spódniczce (mocno obecnie podkasanej), i w balerinkach z kokardkami, ręce bolały ją jak wściekłe, a ciężki plecak zdecydowanie pomnażał jej masę.
Trzeba było najpierw zrzucić go z góry, a potem złazić, pomyślała poniewczasie.
JEŻU. Ona naprawdę jest taka głupia…?! Tak.
I w tejże chwili, wisząc tak beznadziejnie, dostrzegła, że drzwi domu otworzyły się znowu!
O, matko! O!
Panika! Ratunku!
Oto Gaudenty wracał do samochodu! O, niebiosa, o, litości, o, niech on nie spojrzy w stronę stodoły! Niech on w ogóle nie patrzy w górę! Nigdy!
Wstrzymała oddech i zacisnęła powieki.
Cisza. I nagły wybuch bardzo głośnej muzyki z samochodowego radia. Bach! – zamknęły się za nim drzwi domu.
Nora otworzyła oczy i ujrzała, że niebezpieczeństwo minęło, ale nie doznała ulgi: pomyślała, że to pewnie nie na długo i że natychmiast musi coś postanowić, bo jeszcze chwila i z jej palców zacznie sikać krew albo w ogóle się jej urwą u nasady.
Jak długo zdoła się tak trzymać?
I to jest bardzo dobre pytanie! Moim skromnym zdaniem już dawno powinna zlecieć.
Spadnie prędzej czy później!
Może wobec tego lepiej puścić kabel i skoczyć? – ale na nogi, czy na plecy?
Że co!?!
Proponuję na główkę.
Innymi słowy: co bardziej opłaca się złamać, kolana czy kręgosłup?
Och, och!
Zupełnie nagle, jak sztormowa fala, ogarnęła ją gwałtowna litość nad sobą. Zabrakło jej tchu z żałości.
Ale nadal wisiała twardo. Ta dziewczyna ma łapy jak Pudzian!
O! I w rodzinnym domu, i w Ruince życie toczy się błogo i wesoło bez niej, nikt nawet o niej nie wspomni, nie zaniepokoi się, nie zatęskni, nikt nie dozna nagłego przeczucia, nie przybiegnie na ratunek! Gdzież serce matki? Gdzie miłość ojcowska? Nie mówiąc już o siostrzanej! Sama, sama jedna, sama jak palec, dynda tu sobie, zdana na własne siły! Zaraz jej tych sił zabraknie, zaraz spadnie i się caluteńka połamie, a tu nawet pies z kulawą nogą o niej nie pomyśli!
Ach, te nastolatki! – pobłażliwie uśmiechnęła się autorka. – Zawsze skłonne do użalania się nad sobą, że nikt ich nie kocha i są takie samotne! Niezależnie od okoliczności!
Mam wrażenie, że tym momencie w świecie Nory powinien istnieć już tylko potworny ból rąk.
Ale ona, owszem, pomyślała o psie. Dlaczego ona nagle pomyślała o psie?…
To musiało być autentyczne przeczucie, bo dopiero teraz usłyszała to ciche warknięcie. Spojrzała jednym okiem pod siebie. W dole, na trawie, prościutko pod jej wiszącymi nogami, siedział młody, lecz już masywny, owczarek niemiecki i unosząc głowę, z inteligentnym namysłem wpatrywał się w jej pantofelki numer 41.
I to się nazywa cliffhanger!
I tak sobie wisi. I kontempluje. I wisi. I kontempluje…
Florek sam zaprojektował ten dom, to znaczy: wtrącał się do roboty architektowi. A Florianowi myśli podsuwała cichcem ona, Patrycja.
Architekt musiał być przeszczęśliwy.
Klient, który wie, czego chce, to skarb – pod warunkiem, że architekt nie ma nadmiernie wybujałego ego.
Na przykład kuchnia. Jeśli miało się za młodu, przy Roosevelta, kuchnię ogromną, większą nawet od Zielonego Pokoju, to we własnym domu chciałoby się mieć przynajmniej taką samą, żeby znów cała rodzina mogła sobie w niej swobodnie siedzieć, w pełnym składzie.
Odnoszę wrażenie, że gumowy kołchoz na Roosevelta znów się rozrósł. Niebawem pochłonie całą kamienicę.
To się raczej za dużo nie nawtrącał. Projektowanie dużej kuchni lub kuchniojadalni to wręcz standard. Dom to nie patokawalerka.
(…)
Przygotowała śniadanie i wpadła w czarny nastrój na myśl, że to już ostatnie grzanki z parmezanem i pomidorami, jakie przyrządza dla Ani.
Ostatnie. Najostatniejsze. Najnajnajostatniejsze grzanki z parmezanem. Albowiem Ania wyjeżdża do Australii i odwiedzać będzie rodzinny dom średnio raz na pięć lat (albo zniknie w otchłani musieroversum, wessana przez tę samą siłę, co Elka oraz psy, licznie przygarniane przez Gabrysię).
Rodzina zaczęła się schodzić, zwabiona zapachami, a jako pierwsze zasiadły przy stole Ania i Łusia, obie bardzo wesołe, więc Patrycja szybko wzięła się w garść i ułożyła w myślach wytyczne:
Ania nie musi od razu brać do Poznania wszystkiego, co posiada.
– Aniu, śmiało możesz zostawić w domu całą odzież zimową – powiedziała. – Przecież nie wyjeżdżasz na zawsze – dodała i wtem łzy jej nabiegły do oczu. – To jest, chciałam powiedzieć…
Jeżu SERIO. Najpierw tyle podkreślania, jak blisko leży wioska Patrycji od Poznania, jak to dojazdy nie będą żadnym problemem, a teraz przygotowania, jakby dziewczyny miały jechać co najmniej na inny kontynent. Serio planowała brać zimową odzież? Przecież przy tej odległości to mogłaby nawet zawozić do matki brudne ciuchy do prania.
– Ja wiem, co chciałaś powiedzieć, mamo – zapewniła ją Ania, której także jakoś rzewnie się zrobiło. – Przyjadę co tydzień, słowo. Na niedzielny obiadek.
– Tylko posprzątajcie teraz ładnie pokój dla Gabrysiów, pościel dajcie świeżą, tę białą satynową w różyczki, okno umyjcie – Patrycja czepiała się szczegółów praktycznych, żeby nie zacząć popłakiwać. – Te rzeczy zimowe muszą iść do dużej szafy w piwnicy, żeby goście mieli miejsce na swoją odzież. I… – tu pociągnęła nosem.
– Ciociu, no naprawdę – powiedziała Łusia i dotknęła jej ręki swoją szczupłą, piegowatą łapką. – Nie martw się, to tylko wyjazd na studia. Poznań jest blisko. Pomyśl, co musiała czuć Anna Kochanowska.
Cała Łusia.
– Kto, kto? – zdziwiła się Patrycja, z mokrymi oczami. – Znam ją?
– Matka poety, ciociu. Jan Kochanowski pojechał na studia aż do Padwy, w dodatku karocą. A bory były jak zawsze pełne zbójców i było pełno wilków na drodze. Nie, zaraz, co ja gadam, bory były pełne zwierza, a zbójcy na drodze, rzeki zaś rozlały. Z tym że to akurat było na Litwie.
– Ach, na Litwie. Ty to mnie zawsze potrafisz pocieszyć.
Łusiu, rozczarowujesz mnie. Spodziewałam się jakiegoś dostosowanego do sytuacji haiku.
– Żonko, uszy do góry – wtrącił rozkazująco Florian (AAAAARRRRRGHHHH!!!) i z rozmachem ukroił sobie chleba. – Aniu, za dwa miesiące – a może i wcześniej, jeśli mi Grzechu pomoże przez wrzesień – twój pokój znów będzie wolny.
Sposób wyrażania się Floriana robi się coraz bardziej irytujący. “Żonko”, “Grzechu”, ten rozkazujący ton…
Akurat „Grzechu” czy inne „Zdzichu” to formy zakorzenione w gwarze poznańskiej.
Ale oni nigdy nigdzie tak do siebie/o sobie nie mówią! Tylko Florian wyskakuje z tym Grzechem od paru tomów i brzmi to strasznie.
– Tak, i wtedy będziesz przyjeżdżała na całe weekendy – łudziła się biedna Patrycja. I wiedziała, że się łudzi. Życie studenckie wchłania na dobre. A życie wielkomiejskie intensyfikuje swe pokusy zwłaszcza w weekendy. W dodatku w tych newralgicznych chwilach to Ida oczywiście przejmie kontrolę nad Anią, zatroszczy się o nią jak o własną córkę, doradzi, pocieszy, kiedy trzeba… i Ania nie będzie miała po co przyjeżdżać do matki.
E tam. Przyjedzie po żarcie. Zwłaszcza, jeśli na co dzień będzie się stołować u Idy!
(…)
– Chodź no tu, Pulpeciku – Florek wziął żonę wpół i posadził sobie na kolanach. – Natychmiast mnie pocałuj.
– Nie teraz. Tak mi smutno. I mam mokry nos.
– To przytul się. O, tak. Teraz będę cię codziennie brał na kolana, aż się całkiem pocieszysz – objął ją mocno. – No, uśmiechnij się. To nie koniec świata. To tylko nasza Ania jedzie studiować, cieszmy się, dumni rodzice.
– Ale to jednak takie smutne, że musi opuścić dom rodzinny… boję się, że na zawsze.
Pulpa, WEŹ. Będzie mieszkać pół godziny drogi od ciebie, macie komórki… W McDusi Laura rozpaczała, że wychodzi za mąż i porzuca matkę, jakby nigdy już nie miały się zobaczyć, tutaj Pulpa niemalże to samo. Oni naprawdę związani są jakąś chorą pępowiną i najlepiej czują się wszyscy razem na kupie.
– Przecież ona aż się pali do tego – trzeźwo zauważył Florian. – I co więcej, to jest naturalne. Mamo, czy mama też tak to przeżywała, kiedy córki poszły na studia?
– Nie – odrzekła jego ulubiona teściowa, energicznie soląc jajko.
Jeden z rozmachem kroi chleb, druga energicznie soli jajko… Jak zaczną mieszać herbatę, wywołają tornado.
– Bo zostały pod moim dachem, choć jednak nie wszystkie, jak ci wiadomo.
– Ale gdyby pojechały studiować gdzieś dalej? – naciskał Florian.
– A! – odparła. – Wtedy bym właśnie tak to przeżywała. Nie dziw się, mój drogi.
– Nie dziwię się, tylko próbuję pocieszyć żonę. Chyba mi to nie wychodzi.
Teść spojrzał na niego z męskim uznaniem.
– Świetnie sobie radzisz. Popatrz, już nie płacze. Z kobietami trzeba postępować stanowczo i umiejętnie.
Babi przewróciła oczami.
To ja sobie pooddycham w torebkę
A ja tu widzę element tego, o czym wspominałam w pierwszej części analizy – takie trochę chwiejne, trochę niepewne ustąpienie pani MM wobec najbardziej zażartych krytyczek jej kreacji świata oraz ojca Borejki jako Niezłomnego A Powszechnie Uwielbianego Wzoru. To przewrócenie oczu Babi odbieram jako takie mrugnięcie “Wszyscy wiemy, jak jest, ale niech się dziadek cieszy”.
Problem w tym, że żeby uwypuklić tę cichą dywersję babci, trzeba z dziadka zrobić jeszcze wyraźniej przykrą postać niż do tej pory.
(…)
Norze udaje się w końcu zeskoczyć na ziemię. Uwagę psa odwraca bucik, który spadł jej z nogi, jednak na krótko – po chwili pies zaczyna ją gonić i Nora musi schronić się na drzewie, skąd obserwuje, jak na ganek domu Czekałów zajeżdża skuterkiem Podeszwa.
Jeszcze kiedy Grzegorz Stryba czekał, tak jak się umówili, w samochodzie przed lotniskiem Ławica, dostał od żony esemesa:
JUŻ IDZIEMY, PAMIĘTAJ, ŻE NIC NIE WIESZ! A GORĄCE POWITANIE PÓŹNIEJ!
Ale czego nie wie…? Że Róża wraca na stałe? Ma udawać, że żona nic mu nie powiedziała?
Na litość boską, po co te wszystkie udawanki, ta żałosna konspira, ta chędożona borejkowska dyskrecja?!
Jeszcze raz przewrócę oczami, to staną mi w słup, jak Angeli w tym skeczu https://youtu.be/p5WPVLljm1A
Od razu zrozumiał, o co chodzi z tym drugim poleceniem (Bystry, Bardzo Bystry!), więc kiedy już wypatrzył Gabrysię, powściągnął wybuch namiętnej radości,
Gabrysia wiedziała, co robi; dwa miesiące bez seksu wspólnego czytania książek z pocałunkiem po każdym rozdziale najwyraźniej rzuciły się Grzegorzowi na mózg.
uśmiechnął się tylko, a następnie wymienił identyczne, spokojne rodzinne całusy z całą czwórką, poczynając od Róży.
– Jak te dzieciaki urosły! – tak jest, od razu to powiedział, uwaga była banalna, ale całkowicie bezpieczna. Urosły, rzeczywiście, bardzo! Oboje byli szczupli i długonodzy, podobni do Fryderyka. Mała Mila stała się już nastolatką Mileną, jasnowłosą jak ojciec, siedmioletni Karolek zresztą też był blondynem – a do tego na nosie miał okularki. Ale tematu podobieństwa do taty też lepiej było nie poruszać, pewnie Róża na samo wspomnienie męża mogłaby się rozstroić.
<nuci> TRADITION!!!
https://c.tenor.com/chWC4PHSLfQAAAAC/tradition-tevye.gif
(…)
Gabrysia złapała długie spojrzenie męża i piegowaty nos jej drgnął, jak zającowi.
Już za tę jedną minkę Grzegorz mógłby ją wycałować, przy wszystkich. Ale nie wycałował, żeby Róży nie zrobiło się jeszcze smutniej.
Gorące powitanie później? No, żebyś wiedziała! – pomyślał i uśmiechnął się, znów zerkając na żonę.
Stosik książek już czeka na szafce nocnej!
Dzińdbry, adwokata diabła ktoś pamięta? To ja! Znowu! Jako jedna z osób, które są w mniejszości, już po pierwszej lekturze Zgryzotki twierdziłam, że widzę w niej mnóstwo nieśmiałych, troszkę niezgrabnych ustępstw pt. “Miałyście rację, przyznaję to”. Czy to nie Ty, Kuro droga, prosiłaś mnie o podanie przykładów? No to to jest jeden z nich. Całe powitanie Gaby i Grzegorza (i to, co nastąpi później) odczytuję jako przyznanie, że ich relację nie bez powodu uznałyśmy (my, krytykantki :)) za kompletnie aseksualną, pozbawioną emocji i namiętności. Że autorce wyszło ciut niezręcznie i niejasno? No jak mogło wyjść po latach opisywania Gaby jako Męczennicy I Wiecznie Dziewicy Z Książką, Krzepiącym Uśmiechem I W Koszuli W Kratę, a Grzegorza – jako mieszadła do sałat z brodą i w okularach. Ale jest. IMHO. Oczywiście.
Wpakowali się do samochodu.
Gabrysia była zmęczona i zmartwiona. Usiadła obok i tylko na niego patrzała tymi swoimi ciepłymi oczami. A im dłużej patrzała, tym mniej była zmartwiona i tym bliższa uśmiechu. Wreszcie bez słowa dotknęła jego policzka. Przeskoczyła iskra i wtedy uśmiechnęli się oboje.
Wszystko jasne.
Ej, ale ten fragment jest naprawdę ciepły i miły. Pachnie starą Jeżycjadą.
Róża z dziećmi zajęła tylne siedzenie. Ruszyli – i na szczęście nic nie trzeba było mówić, bo Mała Mila gadała i śmiała się bez przestanku.
Ekskjuzmi, czy Mała Mila wie, że nie jedzie po prostu na wesele kuzyna, ale opuszcza na zawsze Anglię, swoją szkołę, koleżanki, całe dotychczasowe życie? Bo zachowuje się, jakby nie wiedziała.
Bo chyba nie wie. Ona nie wie, Agnieszka nie wie, że na stałe zamieszka z bratową, nikt nic nie wie, ach, dyskrecja, ach, elegancki takt, ach, ach.
Swoją drogą, jeśli oni podjęli decyzję tak nagle – to jak wyglądało pakowanie?! Opuścić dom, w którym się mieszkało kilka(naście?) lat i obrastało rzeczami, to nie takie hop siup.
W musieroversum gumiana czasoprzestrzeń faluje i pączkuje, wypuszczając z siebie dodatkowe godziny i doby, potrzebne bohaterom na najróżniejsze działania…
Zakładam, że to w tym pomagał bezimienny Walijczyk, jakoś. Bo tu nie mają ze sobą żadnego dobytku, może idzie osobnym transportem, tylko gdzie to pomieszczą?
Owszem, idzie osobnym transportem, ale mimo wszystko, ile oni mieli czasu na to pakowanie i wyprowadzkę?
Karolek tymczasem żądał soczku, a jak nie, to gumy, a najlepiej loda, bo mu zaschło w buzi, Róża znużonym głosem opowiadała dzieciom, co widzą z okna,
Na trasie z lotniska na Roosevelta to głównie domy.
a Grzegorz milczał, prowadził, stawał w korkach, ruszał, skręcał, hamował, jak automat. W środku zaś wszystko śpiewało mu z radości. Miał już swoją żonę obok siebie!
(…)
Bla, bla, Ignaś z Agnieszką serdecznie witają gości, śniadanko, rozmówki, Agnieszka i Róża od razu przypadły sobie do gustu… Gaba i Grzegorz pakują rzeczy, żeby przeprowadzić się do Patrycji, zabierają również tablicę korkową, choć Gaba jest wyraźnie urażona, że młodzi jej nie chcą.
– Co to jest? – zdziwił się ojciec.
– Weźcie, dobrze? Nie wiemy, co z nią zrobić, Aga nigdy jej nie lubiła. Gabriela odkleiła kawałek taśmy i zajrzała do worka.
– A! – powiedziała tylko lekko, jakby ją coś ukłuło. I dopiero po chwili milczenia podziękowała synowi za to, że tak ostrożnie i porządnie spakował te wszystkie pamiątki.
– Nic a nic nie zginęło – zapewnił ją, nagle z miną lekko stropioną, badając wzrokiem wyraz matczynej twarzy.
Przyjrzyjcie się Ignasiowi. Tak właśnie wygląda ofiara wieloletniej przemocy emocjonalnej.
Ale Gabriela, jak to ona, umiała się taktownie znaleźć. (…)
– Teraz ja prowadzę! – zawołała wesoło. – Hej, nareszcie ruch prawostronny!
Zawsze umiała trzymać fason. Jak nikt inny.
ŻODYN
Tymczasem obok domu Czekałów Podeszwa zauważa Norę na drzewie i pomaga jej zejść. Odkrywają, że ktoś ukradł rower Nory, który ta zostawiła w krzakach.
Paaani, co tu się dzieje, jaki dziwny ruch panuje po nocach na tym rzekomym odludziu wśród lasów i bagien!
A, wiem. Rower na pewno ukradła jakaś tłusta ropucha.
Pies wraz z przybyciem chłopaka na chwilę tylko ucichł, ale teraz znów zaczął ujadać, chcąc okazać przed nim w całej pełni swą służbistą gorliwość.
– Cicho, Kiler! – huknął na niego Podeszwa. Złapał psa bez ceregieli i – stęknąwszy – przerzucił przez płot.
– Do budy! – huknął, wyciągając rozkazująco rękę. – Do budy! Wilczur, zdegustowany, usłuchał i poszedł sobie truchcikiem, jak zmyty.
Kto rzuca psem w ten sposób? Po co, skoro pies słucha poleceń?!
Pies przerzucany przez płot, pies karmiony potajemnie smakołykami, “bo cię głodzą, biedaczku”, ja już chyba wolałam, jak w Jeżycjadzie nie było zwierząt…
(…)
– Ukradł. To był ten żółty Bulls Zarena, co na nim zawsze jeździsz? Siedmiobiegowy?
– Ten! Dostałam na Gwiazdkę! – jęknęła i nogi się pod nią ugięły. Czy nie dość już miała stresów, nie dość strat? Jak ona się teraz pokaże w domu – bez butów, bez telefonu i w dodatku bez roweru?!
Na litość, serio? Ona naprawdę tak po prostu postawiła krzyżyk na tym telefonie? Przecież ćpnęła nim w ogrodzie ciotki, w którym podobno nawet krzaków nie było? Wpadł w dziurę czasoprzestrzenną?
– Co teraz będzie? – zadała bezradne pytanie.
– Starzy ci dadzą wycisk – wyjaśnił Podeszwa. – Rower coś kosztował, no nie?
No, tani to on nie był. Półka powiedzmy niższa, ale „niższa” w kategorii sklepu rowerowego, nie marketu. Drobne trzy tysiące.
E tam, pewnie kupili używany.
Gabriela z Grzegorzem odjeżdżają i snują refleksje:
Poznań słynie z pomysłowych rozwiązań komunikacyjnych. Chcąc zawrócić sprzed swojej kamienicy, by ruszyć w dół, Gabriela musiała pojechać w kierunku przeciwnym, pod górę, aż na Kaponierę, okrążyć ją, czekając na światłach przed każdym skrzyżowaniem, i skierować się wreszcie prawym pasem ulicy Roosevelta, przez most Teatralny, z powrotem na północ.
Autorka sugeruje, że lepiej by było, gdyby przejechała przez tory tramwajowe i wysepkę, kosząc po drodze ludzi na przystanku?
Zresztą, o ile kojarzę, mogła się nie pchać na Kaponierę i pojechać przez Mickiewicza.
Na tej operacji zeszło im ponad dziesięć minut. Ruch był jak zwykle wielki, korki stały jak zawsze, a w jednym z nich, na tym prawym pasie, utknęli akurat naprzeciwko kamienicy pod szóstką, gdzie kiedyś mieszkał profesor Dmuchawiec.
Gabriela zapatrzyła się na okna pod samym dachem. Wyglądały jakoś inaczej. Aha. Nowi mieszkańcy założyli tam żaluzje.
Jesteś dla mnie jak córka – usłyszała głos starego człowieka.
I raz jeszcze w jej wspomnieniu profesor poszedł wolniutko w stronę drzwi, zatrzymał się i obejrzał.
Bądź zdrowa, Gabrysiu – powiedział. – Bądź zdrowa.
I, jak wtedy, pomachał jej na pożegnanie – tak, jakby stał na pokładzie łodzi i wypływał właśnie w daleki, samotny rejs.
Już więcej go nie zobaczyła.
Nigdy.
Czekała długo w noc, słysząc tylko westchnienia i szmer fal bijących o ląd Śródziemia, i głos ten zapadł jej głęboko w serce.
(…)
Samochód stał, korek nie ruszał, a Gabriela nagle zrozumiała, skąd się bierze to poczucie końca: przecież nie dalej jak przed kwadransem, tak mimochodem i zwyczajnie, opuścili swój dom na zawsze. Właściwie dotarło to do niej już wcześniej – w chwili, gdy syn wręczył jej tę śmieszną, pamiątkową, a jemu już niepotrzebną tablicę. Teraz tylko to sobie w pełni uprzytomniła.
Już nie będą tu mieszkać.
Powiedziała o tym Grzegorzowi, a on przyznał, że właśnie w tamtej chwili, i też z powodu tablicy, pomyślał dokładnie tak samo.
– W czym nie ma niczego dziwnego – dodał zaraz. – Naprawdę opuściliśmy nasz dom i wszystko wskazuje na to, że na dobre. No, ale sama tego chciałaś. A jak ty chciałaś, to ja też. To dla Róży i dla dzieci.
Wiwat decyzje na całe życie podejmowane w kwadrans.
– Jasne. Tak jest lepiej. Tak, sama tego chciałam. Więc dlaczego teraz czuję się taka bezdomna? – powiedziała Gabriela i prychnęła. – To bez sensu. Pulpa daje nam dach nad głową, będziemy znów razem, z rodzicami. A niedługo po raz pierwszy w życiu zamieszkamy sami, tylko we dwoje. Po tylu latach!
Jak wy zniesiecie taką traumę, no jak???
(…)
Gaba z Grzegorzem postanawiają nie jechać od razu do Patrycji, tylko najpierw pójść na długi spacer gdzieś w plenerze. Tymczasem Podeszwa proponuje Norze, aby pojechała z nim do jego domu, gdzie jego mama przynajmniej opatrzy jej podrapane nogi. Mieszkają w miasteczku (Kostrzynie?), gdzie mama Podeszwy prowadzi cukiernię “Wisienka”.
Okazało się, że Podeszwa mieszka o dwie przecznice od rynku, w narożnym starym domku, na piętrze. Cały parter tej małej kamieniczki, pomalowanej na kolor różowy, zajęty był przez cukiernię „Wisienka” i Nora zdziwiła się, dlaczego nigdy przedtem tu nie była. Zwykle, przyjeżdżając z mamą po zakupy, chodziła na lody do dużej i szykownej kawiarni „Ibiza” w rynku, tuż obok Urzędu Miasta i Gminy. Nie zapuszczały się w te dalsze zakamarki.
Dwie przecznice od rynku to są dalsze zakamarki? Mieszkają już coś ze dwadzieścia lat niedaleko Kostrzyna, ale tak… chyba nie są za bardzo zainteresowani sąsiedztwem.
Oni tam w ogóle są dziwnie mało zainteresowani czymkolwiek.
Och, no proszę was, Borejkówna (w drugim pokoleniu) i jej maman chodzą wyłącznie do “dużej i szykownej kawiarni”, a nie szlajają się byle gdzie!
Nora poznaje rodzinę, w tym babcię z demencją. Babcia myli ją z jakąś Basią, która jakoby otruła jej kanarka (element komiczny czy cuś?). Pamiętamy, że córka Floriana ma paranormalną zdolność psucia rzeczy samą swoją obecnością? No to teraz niechcący psuje spłuczkę w łazience. Co ukrywa przed domownikami, a woda się leje i leje. Mama Podeszwy dezynfekuje jej zadrapania i gada, gada, gada…
– Usiądź no, dziecko kochane, te biedne nogi wyciągnij, najpierw je przemyjemy rivanolem. Ojejku, a ty jeszcze poparzona jesteś, od pokrzyw! Same bąble. Ładny wisus z ciebie. I co, pies ci buty zeżarł? A z Guścikiem to do jednej klasy chodzisz?
– Nie, ja do pierwszej „a”. Właściwie prawie się nie znamy.
– Aaa! A już myślałam, że synuś przyprowadził swoją pannę, bo cały taki przejęty. Nawet byście pasowali do siebie… – mama Podeszwy znów się zaśmiała, ciepło i miło, rzucając jej ciekawskie spojrzenie.
Miałam w życiu bardzo wielu kolegów, bardzo różne interakcje, ale ani jednego takiego komentarza, wtf.
Nora nie podzielała tego rozbawienia.
– Jestem tylko jego koleżanką – wyjaśniła sucho.
– Ach, szkoda. No widzisz, a z Guścika to jest dobry chłopak. Tak się z mężem dziwimy, jaki on jest chętny do pomocy. Od malutkiego był taki. A jaki ambitny!
Matko Borsko, zaraz zacznie zachwalać, jaki z niego świetny materiał na męża!
Śmialiśmy się z niego, że najlepsze pomysły ma wtedy, jak mu się czegoś zabroni, cha, cha! Zaraz zaczyna kombinować. A na oko wcale nie wygląda! Taka cicha woda… – to mówiąc, dumna mama Podeszwy umiejętnie i pracowicie zajmowała się rivanolem oraz gazikami. – Ale zaraz, Górska, Górska… – dodała, podnosząc pogodne oczy znad krwawych smug, ran, bąbli i zadrapań. – Czy ty czasem nie jesteś od pana Floriana?
– To mój tata.
– A! No proszę! Szwagier konia u twojego taty kupował, piękna sztuka – rzekła z uznaniem mama Podeszwy, nasączając gazę żółtym lekarstwem.
Aha. Autorce się przypomniało, że Florian prowadzi stadninę. Najbardziej cichą, bezwonną, bezwysiłkową i w ogóle niewidzialną stadninę na świecie. Konia z rzędem temu, kto znajdzie wcześniej w tej książce choćby jedną wzmiankę o koniach.
– Ale panu Górskiemu też nic nie brakuje.
Też z niego piękna sztuka?
<smutno, pamiętna pewnej ilustracji> Not anymore…
A! Akurat jemu upływ czasu był przyjazny, Florian pod pięćdziesiątkę wygląda zdecydowanie lepiej niż dobiegający czterdziestki, nawet włosów mu przybyło.
to ilustracja z “Ciotki Zgryzotki” Florian ma 48 lat,
a to ze “Sprężyny”, lat 39.
On tu do nas czasem wpada, jak jest w mieście. U mnie to pan Górski ma zawsze kawę gratis, z ciastkiem.
A żona i córka o tym nie wiedzą i nigdy tam nie były.
Zeszłego roku pomógł mojemu mężowi przy styropianie! I sam się ofiarował, mówi – panie Zdzichu, źle pan robisz, daj pan, ja panu pokażę! Całą elewację elegancko we dwóch obłożyli, a pan Górski potem nie wziął ani grosza.
Takie coś nie trwa pięć minut. Pan Górski znika z domu na całe godziny i nie opowiada np. przy kolacji, gdzie był i co robił. Dziwne mają stosunki rodzinne.
Niuch niuch… Węszę coś podejrzanego!
On to jest z tych, co ich robota lubi. Złote ręce. Porządny człowiek i taki szczery! – mówiąc tak, cięła na kawałki plaster i zgrabnie zaklejała obmyte skaleczenia.
(…)
Tchórzliwe uniki są obrzydliwe. W przeciwieństwie do swej siostry Ani, która była zwolenniczką tajnej dyplomacji CIEKAWE DLACZEGO, Nora zawsze odważnie się przyznawała do wszystkiego, co zrobiła
Na przykład do zepsucia spłuczki.
(…)
Nora odczuła nagłą wdzięczność i musiała się do niego uśmiechnąć.
– Dzięki. Jesteś w porządku – powiedziała. – Ale teraz już muszę ruszać do domu. Chmurzy się, będzie padać. I na pewno masz swoje zajęcia. Chyba chcesz wracać do… no, tego… na Górkę.
– Denty się ze mną umówił – potwierdził Podeszwa. – Mamy coś do zrobienia.
– A co wy tam właściwie robicie? Filmujecie różne doświadczenia? I potem oglądacie w zwolnionym tempie? – Nora spytała o tę oczywistość tylko dlatego, żeby odwrócić jego uwagę od swoich policzków: w reakcji na hasło „Denty” one znów zdradziecko zapłonęły.
Słusznie uczyniła.
– Aaa! Tak! – popadł w nagły entuzjazm Podeszwa, tracąc od razu zainteresowanie dla jej rumieńców. – „Denty i Gusty” – to my! Oczywiście Gusty to ja, od Augusta. My po prostu jesteśmy jak Slow Mo Guys, widziałaś ich może na YouTubie? Obejrzeliśmy wszystkie filmy na ich kanale, co do jednego. Oni są genialni. No więc tata Dentego wypożyczył nam z instytutu sprzęt i się inspirujemy!
Z instytutu. Sprzęt. Wypożyczył i dał do użytku smarkaczom.
Profesjonalna kamera slow motion to nie jest tani sprzęt, więc tata Dentego ma duże zaufanie do chłopaków.
Oraz: z jakiego instytutu? Wcześniej opisywany był jako nauczyciel fizyki w liceum.
– Tym się inspirujecie, co robią Slow Mo Guys?
– Właśnie. To znaczy… właściwie to my po prostu powtarzamy dokładnie ich doświadczenia i w ogóle wszystko. I też filmujemy, podobną kamerą. No, może jednak trochę gorszą. Oni mają normalnie istną rakietę!
No fakt, powtarzają “w ogóle wszystko” – nawet to, że tam też jeden ma czysty, biały kitelek, a drugi upaćkany, porwany i nadpalony 😉
– Lepiej byście sami coś wymyślili, a nie naśladowali innych.
– Denty mówi, że naśladowanie to jest najwyższa forma uznania.
– Bzdury gada. Przykra prawda jest taka: bierzecie cudzy, sprawdzony pomysł, a przedstawiacie jako swój. To plagiat.
– O, ale ostro. Przecież my na tym nic nie zarabiamy.
– Jeszcze by tego brakowało. Wtedy by to była regularna kradzież. Ale i tak zawsze głupio.
– Dlaczego głupio?
Głupio to ty gadasz, droga Noro. Chłopaki naśladują Slow Mo Guys, ale eksperymenty robią sami, filmują i obrabiają sami, a więc tworzą własny kontent. Zresztą SMG też nie są jacyś nie wiadomo jak oryginalni, filmiki w zwolnionym tempie od zawsze były szalenie popularne.
No ale biorę poprawkę na to, że Nora po prostu podpuszcza Podeszwę, próbując wyprowadzić go z równowagi.
– Nie czujesz? To jest żałosne przyznanie się do niemocy. Nic nie umiecie wymyślić samodzielnie. Więc od nich ściągacie. Ten Denty sprowadza cię na złą drogę.
Tak, prababciu Noro! Tak jest!
– Chyba mnie podjudzasz. Na mojego własnego kumpla.
Nora to właśnie robiła, lecz nie zamierzała tego przyznawać. A podjudzała, bo już dawno zauważyła, że konflikt jest niezłym sposobem na ujawnienie prawdy, i pozwala, jak mało co, odsłonić prawdziwą naturę człowieka.
Taka szczera, taka odważna mała intrygantka. Tego typu zachowanie prędzej pasowałoby do Laury (przed usarenkowieniem) niż do prostolinijnej Nory.
Nora jest impulsywna, ale nie nazwałabym jej prostolinijną. Niestety trudno wyczuć, kiedy patrzymy na Norę jej własnymi oczyma, a kiedy opowiada nam o niej narrator.
– Dobra, to już nawet nie wspomnę o tym, że Denty cię traktuje jak pomoc techniczną, a nie jak współautora – dorzuciła więc z premedytacją. – On mi się nie podoba.
– A teraz nie mówisz prawdy – zauważył Podeszwa i zrobił się nagle lekko czerwonawy.
Touché!
– Co masz na myśli?!
– Nic, nic.
– Raczej się wytłumacz, dobrze? – przycisnęła go Nora.
– A co ja ci się będę tłumaczył – postawił się jej hardo Podeszwa. – Ty też z niczego mi się nie tłumaczysz.
– No i niech tak zostanie – rzekła groźnie, ale w gruncie rzeczy spodobało jej się, że chłopak ma charakter.
– Denty to jest mój kumpel i ja nic złego na niego nie powiem!
– A ja bym mogła – powiedziała prowokacyjnie.
– Ale nie przy mnie! – stawiał się dalej Podeszwa.
– Bo co?
– Bo ci na to nie pozwolę. Denty to jest mój kumpel. Kropka. Chcesz jeszcze herbaty albo coś?
– Nie, dziękuję.
– To chodź, odwiozę cię do domu. A potem wrócę na Górkę i będę sobie z moim kumplem robił, co mi się podoba.
– Ja ci nie bronię!
– Jeszcze by tego brakowało! – spojrzał na nią naprawdę wrogo, ale Nora, zbijając go tym samym całkowicie z tropu, odpowiedziała mu promiennym, najszczerszym uśmiechem.
Właśnie nabrała do niego pełnego zaufania.
Aaaale… dlaczego właściwie?
Bo dowiódł swojej lojalności wobec bliskich, tak sądzę.
Ignacy spaceruje z psem, kiedy nagle z krzaków wypada obcy kundel i zaczyna się gryźć z Bobkiem.
Psy kłębiły się na ścieżce. Bobuś przystąpił do kontrataku. Teraz przewaga była po jego stronie: czarny napastnik dostał się wreszcie w Bobusiowe zęby, ale nadal walczył zaciekłe i w każdej chwili sytuacja mogła się odwrócić.
Brakuje tylko właściciela, wygłaszającego typowe w takich sytuacjach pierdolety: on nie gryzie, on się chce tylko przywitać, on się tylko tak bawi.
Dziadek Borejko nie mógł na to patrzeć spokojnie. Rzucił się na czworakach na pomoc przyjacielowi i usiłował odciągnąć napastnika, używając swych gołych dłoni. W ogniu tej walki zdało mu się, że i jego ktoś capnął za przedramię, ale zaraz akcja znów uległa zmianie: nadbiegła zdyszana Spartanka!
– A pójdziesz, Kuba! – wołała srogo. – Won, głupku! Wynocha, wynocha! Pochyliła się i złapawszy kundla za tylne nogi, pociągnęła go z całej siły, rozdzielając walczące strony
Fani Jeżycjady długo narzekali na brak zwierząt w serii. A jak zwięrzęta się już pojawiły, to mamy skarmianie psa świństwem w tajemnicy przed właścicielami, rzucanie przez płot, puszczanie luzem w las, łapanie za tylne nogi… Może jednak uważajcie, czego sobie życzycie od autorów ulubionych książek.
Nie wiem, te psy się gryzły, więc podchodzić od strony pyska trochę niebezpiecznie. Tu akurat zalecają podnoszenie psa za tylne nogi:
https://hellodogs.pl/porady/jak-rozdzielic-walczace-psy#
Ponieważ Bobek jest mocno pogryziony, Spartanka zabiera go wraz z Ignacym do weterynarza (Ignacy OCZYWIŚCIE nie wziął ze sobą komórki i nie może zawiadomić rodziny).
<Adwokat Diabła nadbiega, zadyszany, by pełnić swą powinność> No więc fakt, że Spartanka nie okazała się żadną zdzirowatą feministką ani babsztylem od zumby, tylko owszem, ostrzyżoną krótko, muskularną i biegającą dla przyjemności, ale jednak normalną, uczynną babką, również uważam za jedno z tych małych ustępstw autorki, których w “Zgryzotce” jest moim zdaniem całkiem sporo.
Tymczasem zrywa się potężna burza z ulewnym deszczem.
Mój mężu i ulubiony ordynatorze, przepraszam, że nudzę, jak to wieloletnia połowica, ale czy aby nie zapomniałeś o dzisiejszym przyjeździe? Wolę się upewnić, bo z Tobą nigdy nic nie wiadomo. Na pewno jednak pamiętasz, że masz przyjechać po Ziutka, prawda? Już go pakuję.
Uwaga! Mamy burzę i wichurę, jedź ostrożnie!
Przybycie zostanie nagrodzone gradem pocałunków. Moich. Ziutek aktualnie nie lubi całować kogokolwiek. Mnie zwłaszcza. Dola matki.
Czekam czule! Ida
Ropuszko, nie zapomniałem, ale nie dam rady. Miałem właśnie pisać do Ciebie. Jeszcze tu posiedzę. Będziesz wściekła, trudno.
Ruinka poczeka.
Odwieź Ziutka. Weź z domu ten drugi telefon. Jedź ostrożnie! Całuję.
Marek
O, jasny gwint!!!
Wiedziałam! Czułam! To już jest chyba ostatnia faza pracoholizmu. Dalej już tylko obłęd!
Tak, jestem wściekła!!! Okropnie!!!!
Cześć. Nie całuję! Jeszcze byś się od tego zmienił w Ropucha. Jad furii mi z zębów kapie.
Sprawdź, czy i tak się w coś nie zmieniłeś, to może działać na odległość.
Ida
Kobieto, przestań, pacjentka miała zapaść. M.
Ukochany mężczyzno, to ciekawe! – jak tylko piszesz do mnie per „kobieto”, natychmiast wiem, że mocno przegrzałam. Dobra, dobra, przecież rozumiem i przepraszam za wygłupy. Czasem mi odbija, tylko niekiedy, a to się przecież da wytrzymać, prawda? – biorąc pod uwagę moje liczne zalety. Kocham Cię. Całuję unikalnie i już jadę z Ziutkiem. Ida
W porządku.
Będę w domu po ósmej, poczekaj na mnie koniecznie. Kocham też. Marek
Podobają mi się te maile 🙂
Gaba i Grzegorz jadą sobie w siną dal, Grzegorz prowadzi, Gaba zasypia. Grzegorz rozmyśla, jak to jego żona bezustannie jest wszystkim potrzebna, ciągle ktoś czegoś od niej chce, i wpada na pomysł, żeby zrobić sobie krótkie wakacje; oczywiście zaczyna od wyłączenia telefonów. (Przynajmniej zawiadomił Patrycję, że przyjadą wieczorem).
Tymczasem nad Kostrzynem i okolicami szaleje burza, a przerażona rodzina szuka po lesie Ignacego Borejki.
Podeszwa odwozi Norę do domu (ta przy okazji niechcący urywa kierunkowskaz w jego skuterze).
W tejże chwili odezwał się w korytarzu telefon stacjonarny, który dla wygody dziadka (jego tradycjonalizm w tym względzie wynikał po prostu z osłabionego słuchu) zachowano jeszcze w użyciu, choć przecież wszyscy już mieli po komórce.
Nie widzę związku. Komuś z osłabionym słuchem łatwiej usłyszeć komórkę, którą ma przy sobie, niż telefon w korytarzu.
Ja też nie widzę. Moja mama ma stacjonarkę (oprócz komórki) właśnie ze względu na tradycjonalizm – trudno jej się przekonać do nowości. Nie taka rzadka rzecz u starszych osób, nie ma chyba po co tego usprawiedliwiać.
Nora ruszyła tam tak ostro, że potknęła się o stołek, złapała się szafki, w efekcie czego zrzuciła mikser, któremu, rzecz jasna, w zetknięciu z płytkami posadzki pękła cała plastikowa obudowa.
O rety rety, paranormalne zdolności Nory w całej krasie.
– O kurczę! – wyrwało się Augustowi na widok tego tajfunu. Schylił się odruchowo, by pozbierać te nędzne resztki, podczas gdy Nora już była przy telefonie.
– Halo?! – zawołała, po czym umilkła i przez chwilę słuchała z natężoną uwagą. – Jasne – powiedziała wreszcie. – Już się robi. Ile? Aha. Dobrze. Tak. Z twojego stolika – tu podniosła wzrok i trafiła nim, jak harpunem, w Podeszwę. – Zawieziesz mnie jeszcze gdzieś?!
– Gdzie?
– Do weterynarza! Muszę wykupić dziadka!
Muszę przyznać, że cały ten fragment przeczytałam z przyjemnością.
W dodatku sytuacja, w której to akurat Ignacy nie bierze ze sobą komórki, jest bardziej prawdopodobna niż fatum telefoniczne, które prześladuje wszystkich pozostałych członków rodziny (a które ani się nie obudziło dopiero w tej części, ani nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa).
Pulpecyo, jak tam, czy Nora dotarła bezpiecznie do domu? A jeśli tak, to jakim środkiem lokomocji? Pytam, bo wróciłam (przed godziną) z Poznania (musiałam zawieźć Ziutka) i ledwie zaczęłam myśleć o spóźnionej kolacji, nadjechał z wielkim warkotem pan Chrobot (tłumik mu wypadł) i zapytał, czy wiem, gdzie jest ta drugo heksa.
Heksa, czyli wiedźma (wredna i raczej stara), jest określeniem mocno pejoratywnym. Owszem, może być używane żartobliwie, ale nic nie wskazuje na aż tak głęboką zażyłość między Idą i panem Chrobotem.
Powiedziałam, że pewnie w domu, lecz on odparł figlarnie: – Przypuszczom że wuntpie! – po czym otworzył vito i triumfalnie wydobył żółty rower Nory, oświadczając, że znalazł go w krzakach, w miejscu niespodziewanym, i zupełnie, ale to zupełnie go nie rozpoznał, dopiero taki jeden znajomy gzubek go oświecił. Pan Chrobot dodał, że oczywiście mógłby od ręki sprzedać rower i nic nikomu nie powiedzieć, bo jak głosi miejscowe przysłowie: „znaleziune – nie kradziune” (a nie „wynuplane – nie skibnięte”?), ale powstrzymał się ze względu na naszą zażyłą już znajomość. Pomyślał, że najpierw zapyta mnie, a gdyby się okazało, że ten rower istotnie należy do naszej rodziny, to przecież, znając nas, nie wątpi, iż otrzyma sowite znaleźne.
Jesteś mi winna stówę. I tak się zajadle targowałam!
Pan Chrobot dorzucił zachęcająco, że jak mu dołożę z pięć dych na paliwo, to może jeszcze odwieźć rower do Was, ale podziękowałam grzecznie, zapewniając go, że my też mamy swoje sposoby, w dodatku tańsze.
Pan Chrobot po prostu sprawdzał granice naiwności finansowej Idy.
I tak – to jest taka dziwna postać, dość mocno niespójna. Gaya zwróciła uwagę na to, jak doskonałym jest pracownikiem – jest w stanie wykonać skomplikowany remont, wszelkiego rodzaju roboty budowlane, zduńskie itp. tak, że mucha nie siada i nikt nie skarży się na żadną fuszerkę. Z drugiej strony, kiedy widzimy go bezpośrednio, to już nie sprawia takiego dobrego wrażenia. Alkoholik sterczący od rana z flaszką przy płocie (a we wcześniejszych częściach wręcz przy tym płocie leżący), cwaniaczek próbujący wyłudzać pieniądze, ręce lepkie na cudzą własność, nawet niewinnie “znalezioną”, zwolennik niekoniecznie legalnych rozwiązań (z “Wnuczki do orzechów” wiemy, że babcie Doroty ciągną od niego nielegalnie internet, a czy on sam ma na niego umowę…? Przypuszczom, że wuntpie!), jego gospodarstwo jest zaniedbane, a krowa zabiedzona i brudna.
Chrobot przypomina mi taką tekturową figurkę z teatrzyku lalkowego, która jest pomalowana z jednej strony na czarno, z drugiej na biało, i którą w zależności od sytuacji przekręca się właściwą stroną do widza.
Zaraz chciałam do Ciebie dzwonić, ale pojęłam, że nie mogę, bo choć zabrałam z domu moją drugą, służbową komórkę, to przecież zapomniałam o właściwej ładowarce. Odpisz mi w sprawie Nory, bo mam głuchy telefon.
Dżizaz, znowu coś?! Fatum Ślubne Borejków blednie i ucieka z podkulonym ogonem wobec ich Fatum Telefonicznego.
A ładowarki zapomniałam, bo byłam zaabsorbowana adaptowaniem pokoju Józka dla potrzeb Twojej Ani. On tylko posprzątał po sobie, a sam poszedł na te ostatnie noce kawalerskie do pokoju Ziutka (babcie Doroty nie dopuszczają nawet myśli, że narzeczony mógłby przed ślubem nocować pod jednym z nią dachem, czy choćby w sąsiednim kurniku!).
Tak, tak. Latami im się odbija trauma po tym, że Dorota Jest Dzieckiem Nieślubnym, Wstyd Na Całą Wieś.
A trzeba było Anię urządzić z użyciem przysłowiowej kobiecej ręki, pościel dać nową, kwiatki postawić, a nawet odkurzyć i wymyć wnętrze szafy (Józef przechowywał w niej opony). No, ale urządziłam Ci córeczkę wprost przemiło, dobrze jej tam będzie.
Zrobiłam im wszystkim jeszcze szybki obiad. Ania była bardzo pomocna, Łusia tradycyjnie odmówiła współpracy, twierdząc, że jest zajęta poznawaniem dziejów japońskiej królowej Himiko. Wygodne.
Łusia jest przecież bystra. Bardzo bystra 😉
Czy Gabrysia już jest u Was? Jak się tam czują oboje, tacy wywłaszczeni? A przede wszystkim: jak Gaba znosi rozłąkę ze swoim syneczkiem?
Jak wspomniałam, Gaba nigdy nie należała do szczególnie opiekuńczych matek. W poprzednich częściach mieliśmy wiele przykładów na to, że za bardzo jej nie interesuje życie i problemy Ignasia.
Ach! Właśnie! Muszę Ci jeszcze coś opowiedzieć. Jak już się uporałam ze wszystkim w domu, poszłam na górę, żeby się przywitać z Różą i dzieciakami. Od samego progu uderzył mnie potworny smród (który zresztą dawał się wyczuć już na klatce schodowej, ale nie brałam go do siebie, nie przypuszczając nawet, by mógł się sączyć z mieszkania moich bliskich). W kuchni śmierdziało najgorzej. Róża pokładała się ze śmiechu, dzieci zatykały nosy, Aga poszła wymiotować, a na kuchence intensywnie parowała przywieziona przez Józka kura, którą Ignaś ugotował na obiad w szybkowarze, z włoszczyzną i listkiem bobkowym. Ledwie zdjął pokrywę, wszyscy się niemal przewrócili od tego odoru. Śledztwo wykazało, że Ignacy Grzegorz w swym obrzydzeniu ugotował kurę w całości, czyli z wszystkimi wnętrznościami. Po prostu – odwrócił od niej wzrok, wstrzymał oddech, włożył gumowe rękawiczki, umieścił ją z nogami i pypciami w szybkowarze i jak najspieszniej domknął pokrywę. Ani jemu, ani Agnieszce nie przyszło do głowy, że wiejskiej kurze należy przed użyciem zajrzeć do jamy brzusznej i porządnie ją wypatroszyć. Najwyraźniej przywykli do myśli, że drób występuje w przyrodzie już zafoliowany, bez głów i stóp, a zwłaszcza bez jelit i jajowodów, gotowy pod każdym względem do spożycia.
Borze zielony, anegdota o kurze (względnie kaczce) gotowanej (lub pieczonej) w całości, z wnętrznościami, pamięta jeszcze czasy przedwojenne.
Oraz – niewypatroszona wiejska kura to doprawdy idealny prezent dla pary, w której jedno ma fobie żywieniowe doskonale od lat znane całej rodzinie (w szczególności zaś brzydzi się drobiu), a drugie jest delikatną artystką ze skłonnością do omdleń, przez większość czasu odżywiającą się wegetariańsko.
(…)
PS Mała Mila mi się podoba: rezolutne stworzenie z charakterkiem! Z jaką zaciekłą energią i swobodą zarazem ona żuje gumę! Wymieniłyśmy długie, wyzywające spojrzenia i przepłynęło między nami jakieś dziwne rozpoznanie i porozumienie. Coś w rodzaju komunikatu Białego Kła: „Ty i ja jesteśmy jednej krwi!”.
Oj, Idusiu, pomyliły ci się lektury z dzieciństwa, to nie był Biały Kieł (London) tylko Mowgli (Kipling).
Oraz pomyliła szyk. Ja i ty, a nie ty i ja.
(…)
Patrycja w mailu opisuje, jak cała rodzina przerażona poszukiwała Ignacego w lesie – zwłaszcza Mila Borejko ciężko to przeżyła. Ignacy wreszcie się zjawił, odwieziony przez męża biegaczki (przez chwilę miałam nadzieję, że biegaczka okaże się Zumbabą z początku książki, ale nie, to zupełnie inna postać – szkoda tym bardziej, że tak jak napisała powyżej Królowa, jest to pewne przełamanie stereotypu w wykonaniu MM).
Po powrocie do domu przede wszystkim zaniósł psa na rękach do swojego własnego łóżka, przykrył go swą własną kołdrą i polecił mu czule, by porządnie się wyspał, bo sen to zdrowie. Potem dopiero przyszedł do kuchni, gdzie czekaliśmy na niego bez tchu, i opowiedział nam wszystko po kolei, barwnie i ze szczegółami, a przy tym, jak to on, nie spiesząc się i brnąc w epickie dygresje oraz cytaty. Przez cały czas Babi nawet na niego nie spojrzała, siedziała w kącie, odwrócona bokiem, i w złowrogim milczeniu oglądała sobie paznokcie. Akurat ojciec kończył obszerną dygresję na temat wścieklizny (esencja wypowiedzi: zidentyfikowano napastnika, był szczepiony), gdy nagle przyszedł esemes od Grześka, żebyśmy na nich dziś nie czekali, bo właśnie dojechali nad morze, siedzą na plaży, piją szampana i zastanawiają się, czy nie spędzić tam nocy.
Szampana na plaży? Straż Mieeejska juuuuż się zbliiiiża…
Oraz – zastanawiają się? Znaczy, plan B jest taki, że jednak wsiadają do samochodu i wracają? Po alkoholu?
Swoją drogą – ależ Grzegorza poniosło na ten spacer w plenerze!
O ile pamiętam, oni pojechali aż do Gdańska. Na litość boską, dlaczego tam, a nie nad najbliższe morze, czyli w okolice Mielna?
Chyba chodziło o trasę. Wyjechał na ekspresówkę i tak mu się dobrze jechało…
Od razu oddzwoniłam do Gabrysi, żeby jej opowiedzieć, co tu się wyrabia, ale oni znowu wyłączyli oba telefony. Chyba coś bardzo romantycznego się za tym kryje, ale mniejsza z tym.
Może po prostu chcieli raz w życiu odpocząć od wiecznego rodzinnego trucia dupy?
Chodzi teraz o naszych rodziców. Ledwie im powiedziałam o tej nowinie z plaży, mama gwałtownie wstała, przewracając stołek i wciąż patrząc na swoje paznokcie, i poszła spać. Jednak na widok psa w sąsiednim łóżku coś w niej pękło: raptem bez słowa zabrała całą swoją pościel, koszulę nocną oraz Armadale i przeniosła to do pokoju Ani, gdzie zajęła wersalkę, zamykając się następnie na klucz. Ojciec dopiero wtedy się zaniepokoił i przesunął swą uwagę z Bobka na żonę. Ale było już za późno. Daremnie stukał w drzwi i prosił o posłuchanie – Babi go nie wpuściła i nawet nie odpowiedziała! Nagle usłyszałam, że on woła do niej przez drzwi coś na temat egocentryzmu! – na co mama rzuciła w drzwi czymś bardzo ciężkim, chyba Collinsem, bo nieźle rąbnęło, i nadal nie powiedziała ani słowa! Jak to ma dalej wyglądać, nie wiem. Czy Babi jest ciężko obrażona, czy tylko odreagowuje w ten sposób ten niewątpliwy stres, nie mam pojęcia, ale czarno to wszystko widzę, znając jej charakter. Mam wrażenie, że im bardziej się to będzie przeciągać, tym trudniej będzie im obojgu wyjść na prostą. Jestem tym bardzo zmartwiona, jeszcze nigdy się tak nie pokłócili! Co ja gadam, oni się w ogóle nigdy nie pokłócili. (Przynajmniej nie przy nas). I nawet teraz to nie jest kłótnia, tylko coś dużo gorszego. Nie wiem co. I to mnie osłabia.
Muszę przyznać, że jak najbardziej rozumiem Babi. Przeżyła ogromny stres i była naprawdę przerażona, a tu – Ignacy najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że mało nie przyprawił jej o zawał i tokuje w najlepsze, a cała rodzinka słucha w zachwycie. Wreszcie pies dostaje znacznie więcej uwagi niż ona, a jeszcze szanowny małżonek zarzuca jej egocentryzm. Każdego by szlag trafił.
Teraz jednak pytanie, jak to rozwiążą w tej dyskretnej rodzinie, w której nikt nie umie o niczym rozmawiać…
A dajże spokój. Od samego początku słowem się nie odezwała, nawet nie zapytała męża, czy nic mu się nie stało, tylko ostentacyjnie oglądała paznokcie, a na koniec strzeliła focha. Jedno warte drugiego. Ignacy jest durny, owszem, ale Babi faktycznie jest egocentryczna i oczekuje, że wszystko będzie się kręciło wokół niej – co więcej oczekuje, że wszyscy będą odgadywać jej stan ducha i jej oczekiwania.
Moja babka była jak Babi i zaprawdę powiadam, nie idźcie tą drogą!
Wydaje mi się, że w wyciętych fragmentach było jednak coś więcej niż tylko oglądanie paznokci. Że Babi była autentycznie przerażona. Owszem, była.
Inna rzecz, że Ignac został pracowicie, starannie i zbiorowymi siłami przyzwyczajony do tego, że tokuje, a rodzina go słucha w zachwycie, że może robić co chce, a inni się dostosują, że może sobie dowolną ilość osób przyprawiać o zawał, a nikt mu słowa nie powie…
Owszem, była przerażona, ale jedną sprawą jest odczuwanie emocji, a drugą to, co z nimi robimy. Czy i w jaki sposób je komunikujemy. To tylko kolejny przykład tego, jak bardzo ta rodzina sobie nie radzi ze zdrowym przetwarzaniem silnych emocji.
No, to akurat wszyscy wiemy, są w tym beznadziejni.
(…)
4 WRZEŚNIA
PONIEDZIAŁEK
Rano ktoś stuka-puka w okienko Nory, ale nie ułani, tylko Podeszwa, odstawiony na galowo (w garnitur z krawatem), bo to przecież początek roku szkolnego.
Trochę mnie dziwi ten garnitur, młodzież w tym wieku widuję co najwyżej w białych koszulach, ale może tam tak mają, co kraj, to obyczaj.
…w ciągu zaledwie dwudziestu minut była gotowa, umyta i uczesana, ubrana galowo, a zarazem silnie kontrastowo, mianowicie w świeżą białą bluzkę, wczorajszą spódniczkę ze śladami mchu i żywicy, czyściutkie białe rajstopy oraz w stare, rozczłapane do imentu sandałki.
BUT WHY?
WHY?!
WHY???!!!
Tak, spódniczkę wyszlajała poprzedniego dnia, a buty pies jej zeżarł, ale NAPRAWDĘ??? NAPRAWDĘ nie ma nic na zmianę??? Naprawdę, do szmurwy przędzy, córka bogatego (tak!!!) ojca, którego stać na ciągłe budowy, rozbudowy i kupowanie ziemi, żeby jej Niemiec nie dostał, nie ma czegokolwiek innego i musi iść w brudnej spódnicy i rozczłapanych sandałach? Na rozpoczęcie roku w nowej szkole, zrobić pierwsze wrażenie na nowych kolegach i koleżankach, a w dodatku z szansą na spotkanie jej bezcennego Gaudentego?
O białych rajstopkach już nie wspomnę, bo to jest po prostu część tego, jak sobie MM wyobraża współczesnych nastolatków, ale przyznam, że dawno mnie nic nie wkurwiło tak, jak to Szlachetne Ubóstwo Borejków, odsłona 2137. Jestem w stanie uwierzyć, że Gabrysia w roku 1978 miała tylko jedną “szkolną” spódniczkę, ale nie, że Nora w roku 2017 nie miała absolutnie nic zastępczego. Innej spódnicy, spodni, sukienki wreszcie.
Oraz – gdzie była Patrycja, tak czuła na punkcie “nieprzynoszenia jej wstydu” i dlaczego pozwoliła Norze iść w takim stroju?
(…)
Marek do Idy:
Ropuszko!
Nie doczekałaś się mojego powrotu, przepraszam!
Przyjadę tam do Ciebie w weekend, stęskniłem się bardzo. Słuchaj, taka rzecz. Wróciłem przed jedenastą. A tu przed bramą nasza Łusia się całuje z młodym człowiekiem w bejsbolówce.
Czy Współczesna Młodzież AD 2017 nosiła jeszcze bejsbolówki? Bo coś mi się widzi, że to lata 90 dzwoniły i pytały “How do you do, fellow kids”.
Mogą nosić ironicznie 😉
No co wy? Obie płcie noszą to ohydztwo do tej pory, zupełnie nieironicznie.
Uważam, że w takiej sytuacji wypadałoby zdjąć czapkę.
Też tak myślę, ten twardy daszek na pewno przeszkadza w całowaniu!
Nie wiedziałem, czy mam wyjść z wozu, czy odjechać, czy co. Ale myślałem, że na mnie czekasz w domu, więc nie odjechałem. Patrzeć też nie chciałem, a nawet nie mogłem, no to zrobiłem ze dwa kółka po Jeżycach. Jak wróciłem, już ich nie było.
Czy coś wiesz na ten temat?
I jak ja właściwie miałem się zachować?
Marek
Trzeba było wyskoczyć z bryczki i zacząć okładać bezczelnego absztyfikanta nahajem.
Luby Ropuchu!
aleś się tym razem rozpisał! Musisz być nieźle poruszony. Odpowiadam, kiedy mogę, a mogę teraz dopiero, bo zgadnij, kto u mnie był! Dorota z mamą!
Tak, przyleciała wczoraj wieczorem z Oslo i zaraz rano przyjechały tu powózką.
Ale najpierw odpowiem prędko na Twoje pytanie: tak, postąpiłeś właściwie, tylko że niepotrzebnie aż tak dyskretnie, bo to na pewno nie była Łusia, tylko któraś z tych niezliczonych studentek, wynajmujących nieustannie jakiś pokój u pani Dąbek-Nowackiej.
Tak było, nie zmyślam!
A nie była to Łucja, gdyż?
Po prostu pomyliłeś się po ciemku, bo byłeś zmęczony i śpiący. Łusia nie interesuje się żadnymi chłopakami, tylko pilnie poszerza bazę intelektualną. Przecież by mi powiedziała, gdyby przekierowała swe życiowe priorytety!
Ach. Dlatego. No tak, po cóż ja pytałam.
Hahaha, łapcie moją odeśmianą dupę, zanim ją wiatr porwie.
A teraz do rzeczy: mama Doroty nic się nie zmieniła, nadal wyglądają prawie jak siostry.
Teresa powiedziała (tak, tak, w obliczu bliskiego ślubu przeszłyśmy wreszcie na „ ty”!), że kiedy Józek był wtedy w Oslo, żeby ją prosić o rękę Doroty, to tak dużo i z podziwem o mnie opowiadał. Widziałeś coś podobnego? Józinek coś mówił! I to o mnie! I w dodatku – dobrze! Bardzo się ucieszyłam, bo jak się ma takiego mruka za syna pierworodnego, to doprawdy można popaść w głęboką niepewność macierzyńską. Jestem jednak przekonana, że nie pisnął jej ani słówka o zamierzchłym incydencie z musztardą i prysznicem, bo Terenia odnosi się do mnie naprawdę przyjaźnie, choć nie przeczę, że trochę jest onieśmielona. (Więc może jednak pisnął).
Czyżby cień refleksji, że akcja ze słoikiem jednak nie była w porządku?
<cichutko> Adwokat diabła przytakuje.
(…)
W dodatku Teresa lekką ręką zdjęła ze mnie cały ciężar odpowiedzialności za urządzanie wesela! Po prostu oznajmiła, że ponieważ jest to w ogóle pierwszy ślub w jej życiu, zamierza dać z siebie wszystko, dlatego ściągnęła właśnie cugle (obrazowe porównanie) i ustawiła pewne rzeczy, i że mam się kompletnie nie stresować, ona to załatwi.
Rychło w czas Tereska zabrała się za ogarnianie tak ponoć niesamowicie ważnego dla niej wydarzenia.
„Ściągnięcie cugli” oznacza powstrzymanie, ograniczenie zapału. Gdzie była redakcja?
Redakcja redakcją, ostatnie słowo jednakowoż ma autorka. Choć z drugiej strony, córka redagująca dzieła matki podchodzi pewnie do nich inaczej, niż do twórczości obcej osoby…
I wiesz, to się czuje. Mogę się nie denerwować.
Fatum Ślubne ma od tych lejców spuszczone powietrze ze wszystkich możliwych dętek.
Niech ktoś to przetłumaczy na polski, bo moja nie rozumieć.
Ona nie rzuca słów na wiatr, ona naprawdę załatwi to, co powinna, i to tak, jak przystało na doskonałą pielęgniarkę. Metodycznie.
Metodycznie wrzepi każdemu w zadek po strzykawce z jakąś niekoniecznie legalną substancją i wszyscy zapadną w kolorowy sen o wielkim, wspaniałym, doskonale urządzonym weselu. Tak to widzę.
Tak, Mareczku. Nasz syn będzie miał znakomitą teściową, a nasza synowa oczywiście też!
Całuję Cię jak szalona, z wielkiej radości – Ida
Żono! Nie wątp.
Może byłem zmęczony i śpiący, ale to była Łusia. Idę odsypiać. Szkoda, że Cię tu nie ma.
M.
Aha, a ten w czapce to był Azjata.
No. To już wiecie, skąd ta japonistyka, c’nie?
Widziałem dobrze, bo jest pełnia.
Księżyc w pełni rozjaśniał mroki Jeżyc, nietkniętych żadną miejską latarnią.
Z mrocznej stodoły pozdrawia wesołe grono analizatorów, splatając z siana drabinkę celem ucieczki,
a Maskotek jedną ręką i od niechcenia ogarnia przygotowanie przyjęcia na sto osób.
„Więc popadłam w prostrację, ale na szczęście Józek rzucił bardzo praktyczny pomysł, że każdy z gości powinien przybyć:
– z własnym krzesłem, najlepiej składanym,
– z jakąś potrawą, w ramach składki.”
Słabo mi jakoś… W ogóle organizacja tego wesela…
Ignac i Agnieszka o dziwo wypadają dla mnie najlepiej – nawet się porozumiewają w porównaniu do rodzinki, dogadują, może i niemoty życiowe ale nawet sympatycznie to wygląda… Nawet się pocieszają nawzajem i troszczą na swój sposób. No i Ignac tekstem „– To tylko malutkie dziecko. Trochę pogniecione w trakcie przechowywania.” podbił mi serce.
Nora serio jest jakaś dziwna… Przecież szukanie okna, a jakby go nie było to obluzowanej deski, spróchniałego kawałka, obniżenia ziemi i szpary do wyczłgania się to byłoby absolutnie pierwsze co bym robiła… No Musierowicz nie czytała Chmielewskiej i przygód Teresy uciekającej z szopy w Bocznych Drogach… Poza tym zjeżdżając na kablu musiała się podtrzymywać nogami – auć, już widzę dłonie i uda odparzone po zjeżdżaniu po KABLU.
W sumie wątek Gaby i Grzegorza którzy jadą w siną dal aby pobyć trochę sami jest nawet fajny – tak dla odmiany. Za to Marek jako mąż spada coraz niżej w rankingu…
Czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg, chociaż świadczyć to musi o moim niesłychanym masochizmie…
Akurat Marka maile z Idą podobały mi się najbardziej z całego tego kociokwiku: on ma priorytety i obowiązki, których żadne jej fochy nie zmienią, i wie o tym. Ona też wie o tym. Ba, jest w stanie przyjąć od niego przekaz, powiedzmy, karcący, i uznać jego słuszność. Aż się nawet we mnie zachwiała wiara w to, że Marek przelatuje cały szpital.
Spontaniczny wyjazd G&G też mi się podobał, właśnie takie rzeczy chciałabym czytać w pogodnych książkach o miłej rodzinie!
„Nie można przecież biegać na luzaka i z radością. Bo nie.”
Można, ale przy dużym wysiłku to akurat promieniowanie luzem i zadowoleniem schodzi na daleki plan, a planowy trening (nie rekreacyjne brykanie) to jest wysiłek. Mówię z własnego skromnego doświadczenia i obserwacji innych biegaczy, dziwiło mnie, czemu się nie uśmiechają i nie pozdrawiają, aż się sama przekonałam, że czasem pary wystarcza tylko na utrzymanie tempa, na uwagę wobec otoczenia i uśmiechy już nie 🙂
Co do wątku Józka i Doroty, czemu spokojnie wytrzymali cztery lata narzeczeństwa, a tu nagle ślub w trymiga i nawet nie są w stanie obmyślić wesela – podejrzewam, że trzymani przez tyle czasu w ścisłym celibacie („babcie nie zniosłyby ich nocowania pod jednym dachem”, Borejkopałysowie też nie są szczególnie znani z otwartej akceptacji Tych Rzeczy) zwyczajnie dotarli do granic wytrzymałości i niosą ich niespełnione, a wyczekiwane emocje. Wstrzemięźliwość to dobra rzecz, ale ileż można…!
Mnie też to wgapianie się w siebie bezustanne, ta niezdolność do skupienia przez chwilę na czymkolwiek innym wygląda na ciężki przypadek niewyżycia i przebieranie nogami żeby wreszcie, żeby już. A ponieważ Józek zawsze wydawał mi się obmierzły jako rzekoma jednostka ludzka, a Dorota to jest jakaś słomiana lala upleciona przez Pozytywistycznego Piewcę Wsi, mam złośliwą i wredną nadzieję, że okażą się w łóżku kompletnie niedopasowani i wszystko okaże się fiaskiem. He he.
Haha, świetny komentarz 😄😄 oni jako para są tak niedorzeczni i groteskowi, tylko patrzą się na siebie z rozchylonymi ustami lub suną przez kuchnię równomiernie, świata poza sobą nie widzą, a wygląda to tak, jakby jedyne, o czym marzyli, to się przespać wreszcie ze sobą, co zresztą…
SPOILER
….
będzie napisane dużymi literami w dalszej części tego pseudojeżycjadowego dzieła.
Kerri, możesz mieć dużo racji – dotrzemy do tego w kolejnych częściach 🙂
Ooo, wreszcie się drugiej części doczekałam! Cieszę się, że zabraliście się za tę akurat książkę, bo analiza należy jej się jak psu zupa (przysłowiowo – nie dawajmy psom zupy). Pamiętam z jaką przyjemnością po koszmarnej McDusi przeczytałam Wnuczkę Do Orzechów – nie było idealnie, ale lepiej. Potem Feblik, który mówta ludzie co chceta, ale podobał mi się bardzo. I nagle TO – mega rozczarowanie. Ta Nora w stylu „jak starsza pani wyobraża sobie nastolatki”, ten idiotyczny motyw z Różą – swoją drogą ja to widzę tak, że tam gdzie Fryderyk wyjechał nie oferowano akomodacji dla rodzin, no ale dla Borejków jak kobieta nie jest otoczona mężowską opieką 24/7, znaczy porzucona.
Z tym weselem co ludzie mogą przyjść niezaproszeni to tak bywa np. w Afganistanie, na weselach domowych, zwłaszcza na wsi. Na te w domach weselnych już się wchodzi na papierowe zaproszenie. Ale nawet tam, i to na zapadłych wsiach, używają cateringu.
Scena z matką „Podeszwy” kojarzy mi się trochę z Tygrysem i Różą. Tam też zła Laura co matki nie kochała jak trzeba, nasłuchała się od ludzi jaka Gabryjela jest wspaniała, aż zdanie zmieniła. I podobny zabieg wyczuwam tutaj. W ogóle konflikty na linii: dorastająca młodzież – rodzice są u MM ostatnio przedstawiane tak, że młodzież stoi na z góry przegranych pozycjach.
Ja jestem ciekawa czy Nora sprawdzała też lojalność koleżanek w taki sposób, jak „Podeszwy”. Bo jeśli tak, nie dziwię się, że najwyraźniej nie ma ich za wiele.
Ale żeby zakończyć pozytywnym akcentem, to zgadzam się z Królową Matką, że widać (i to od trzech ostatnich tomów), że się pani Musierowicz jednak krytyką trochę przejmuje i próbuje naprawić błędy. Czasem lepiej, czasem gorzej, ale grunt że je zauważa. Choć te niektóre. Za te próby – szacun.
A ja te próby MM odbieram bardziej jak to, co robiła w poprzednich tomach, czyli prostowanie swoich wpadek, jak tej z matką Hajduka czy z filodendronem. Czyli czyta zarzuty kierowane wobec jej twórczości i nie mając w ogóle do nich dystansu, próbuje pokazać że jednak ona TEŻ tak myśli, tylko wcześniej zapomniała napisać, czy coś. Podziwiam Królową Matkę w roli adwokata diabła, mnie na to brakuje wyrozumiałości.
To jojczenie o ślubnym fatum, przy jednoczesnym przekonaniu, że wesele da się zorganizować w pięć dni, denerwuje niewymownie. I ta salmonella z cateringu kontra czyściutkie-zdrowiutkie* pasztety od sąsiadki… smutno się czyta kogoś tak straszliwie okopanego przeciw światu. Może nie jest to ten poziom co pamiętny Sylwester Na Dworcu, ale jednak smutno. Opatrznościowa Wypożyczalnia Zastawy też musi być reliktem PRLu, nie może być przydatną i ratującą zadek instytucją współczesności, bo przecież jakże to. Przecież nic w tych czasach nie jest dobre. (Nie wiem, czy takie w PRLu w ogóle bywały, ale tu się kłócić nie będę. Natomiast wiem, że obecnie mają mnóstwo ruchu i na pojutrze raczej się od nich nic nie wypożyczy, a już na pewno nie za pieniądze dostępne Szlachetnie Ubogim.)
Nora Croft, normalnie, wisząca na tym kablu, nie wiedziałam, że na wuefie uczy się dziewczyny wspinania po linie, ale to dobrz… A nie, czekaj…
I te białe rajstopki – ile Nora ma lat, przypomnijcie mi? – i buty „zwane balerinkami,” jakby narrator opisywał jakieś egzotyczne obiekty z muzeum.
A propos egzotyki, czy tylko mnie wydaje się bardzo niesmaczne, że Marek musi wspomnieć, jakiego koloru był chłopak całujący Łusię? Czy to faktycznie jest taka ważna informacja?
O gotowaniu całej kury nawet się nie wypowiem, to na komentarz nie zasługuje. Natomiast owszem, wypowiem się o Pani Podeszwowej która w małej, poobijanej dziewczynce w białych rajstopkach już węszy synową, i zachwala swojego syna jak tryka na sprzedaż. Przypomnijcie mi jeszcze raz, ile oni mają lat? A w ogóle to czy to nie obrzydliwe, jak ta kultura obecna jest przesycona tym paskudnym seksem?
A, i jeszcze – poprzednio jako żywo miałam przed oczami, że Marek przelatuje cały szpital, a tym razem nie powiecie mi, że Pan Górski, który zawsze u Pani Podeszwowej ma za darmo, podczas gdy żona z córką nigdy tam nie wstępują, nie wydaje Wam się całkowicie jednoznaczny.
Niemniej, za przynajmniej szczątkową samoświadomość u Idy plus, za spontaniczną wycieczkę Gaby i Grzesia plus.
* „Drugiego dnia już trochę mniej tego sera się wtroi,
Przy okazji spożyje się sporo importowanych ze wsi drobnoustroi
Bo wiadomo przecież, że najlepszy ser jest zawsze z targu od baby,
Baby zaś z zasady mają brudnawe graby
A jak jej zwrócisz uwagę, że wstyd sprzedawać ser w takiej okropnej szmacie,
To wrzaśnie – szmata? Pan mówisz szmata na świąteczne po nieboszczyku gacie?
I głupio ci, żeś wzniecił ten patos tragiczny
Przez jakiś idiotyczny
Przesąd higieniczny”
Ludwik Jerzy Kern, „Biały Ser”
Co to Azjaty, trochę to niesmaczne, ale z drugiej strony, Marek nie wspomniał o tym od razu, a dopiero w mailu, w którym bronił się przed zarzutem, że pomylił Łucję z inną dziewczyną. Skoro było dosyć jasno, żeby rozróżnić rysy chłopaka, to dziewczynie też mógł się przyjrzeć.
Dzieki, ze robicie to, co robicie!
Trudno wyczuć, czy to są przemyślenia Nory, czy Narratora Wszechzgryźliwego.
Chyba NW. Człowiek raczej się tak nie wysławia.
„Konik polny – brunecik i blond mrówka”
Trochę mi się bajka przypomina, ta o rycerzyku w świecie owadów. Konik polny robił tam za wierzchowca.
Aaaargh, smyczą do sztachety?!
Czy jest na to paragraf?
„Gaudenty był odziany w czysty, biały kitel”
Piękność w niechlujnym (nieseksownie) odzieniu, no chybaby świat implodował.
Coraz mocniej mnie drażni brak wyraźnego zróżnicowania stylu, w jakim opisywane są wydarzenia widziane oczyma poszczególnych postaci. Narratorze, zamknij się wreszcie i daj coś powiedzieć Norze jej własnymi słowami!
Borejkowie widać jak Borg, umysł mają wspólny. Mentalność roju.
Oraz mam nową teorię – Borejkowie to nie są ludzie, to człekopodobni kosmici. Ich pretensjonalny lud znalazł się na wymarciu, dlatego przylecieli na Ziemię po nową krew, dlatego tak upierają się przy „ustatkowaniu” potomstwa, myślą w sposób niedostosowany do wieku (nastolatki musiałyby być chowane bez dostępu do rówieśników, żeby uzyskać aż tak silny efekt), a samice wytracają osobowość w kontakcie z potencjalnym partnerem. Tylko tak te postacie nabierają sensu.
Te wysportowane kobiety są takie niekobiece, pfuj. Jak nie dwa metry ścięgien i nienawiść w oczach, to kłęby bicepsów i głowa wystrzyżona do skóry. Nawet Gabriela, w której przypadku wysportowanie jest cechą pozytywną, jest chłopczycą, wiecznie w dżinsach i koszuli w kratę.
Bo kobiece są takie mdłe leluje, jak Agnieszka-rusałka. Znaczy odmiana salonowa arystokracka, ta od mdlenia na zawołanie i robienia za dekorację w czasie spotkań. Yikes.
„żywego podnośnika, żywego celu lub, na odmianę, żywego statywu”
Bo to wcale nie jest praca fizyczna, prawdaż.
„Wyrzucał sobie na dłoń zawartość miseczki (kilka ich stało na tacy pod drzewem) i taką roztrzęsioną żelatynową półkulę – kolejno: żółtą, niebieską, czerwoną i zieloną – posyłał, jak piłkę, w kierunku rakiety. Wtedy nie kto inny jak Podeszwa uderzał silnym backhandem w ową chwiejną bryłę, czym powodował gęsty deszcz kolorowych rozbryzgów, z których większość lądowała mu na twarzy i ręce oraz górnej części tułowia”
Dzięki za wytłumaczenie tej jakże niejasnej do wyobrażenia sceny, MM.
Strzały dziecięcego łuku są zwykle zakończone ssawkami, żeby dzieciątka nie uszkodziły się przesadnie. Ciężko nimi przebić torebkę. Oczywiście ssawki można zdjąć, wtedy strzela się tępym patykiem, którym łatwo można trafić nie torbę a kolegę w oko.
Co ty, Śliczne Chłopię miałoby spudłować?
„uderzenia piłki futbolowej (celnie kopanej przez Gaudentego), co na pewno nie było ani przyjemne, ani bezbolesne”
A nasza Norusia nigdy chyba nie brała udziału w zajęciach ruchowych, nawet w przedszkolu. Względnie omijano ją w doborze drużyn. Bo że w domu nie miała kontaktu z piłką, to się nie dziwię, wszak to męski sport, a kuzynek Jożin raczej w nią nie celował.
„Na dwór” to regionalizm mazowiecki? I kojarzę, że „na pole” mówi się jeszcze w podkarpackim. Skąd właściwie jest Musierowicz?
Wychodzi na to, że Ida pierwszy raz widzi remontowany dom Józków, że syn ani synowa-in-spe nie rozmawiali z nią o tym nigdy wcześniej, nie dzielili się pomysłami ani nie pokazywali planów.
Jożin się odpępawia, przeca.
„Patrz i podziwiaj mą roztropność, a także ucz się ode mnie dyplomacji”
To oryginał? Poważnie? Nikt tego nie dopisał?
„z młodej i pięknej kobiety przeobrazisz się niespodziewanie w Teściową”
Bo podpis na papierku magicznie transmutuje w Upiora Wieku Średniego.
Wiadomo, że dzieci to przedmioty.
Te Borejcze to raczej nośniki DNA. Trza im cały czas przypominać, że nie są Ziemianami, i nie mogą się asymilować.
Ta banda ma jeszcze gorsze umiejętności planowania, niż moja klasa licealna. Za każdym razem, jak się im proponowało jakieś wyjście do muzeum czy teatru, gapili się na pomysłodawcę jak na jodłującą Nessie.
Doprawdy, miłość według koncepcji Musierowicz to jakieś straszliwe zaćmienie umysłowe. Laura nieprzytomnie jęczy “Aaaaadammmm”, Józek i Dorota słaniają się i całkowicie zaniedbują kwestię własnego wesela…
DNA Ziemian i kosmitów z planety Borejko chyba nie jest aż tak kompatybilne, skoro hybrydy dostają lagów na łączu. Aż strach pomyśleć, jak wyłączy następne pokolenie.
„mama Doroty bowiem wesela nie miała”
A babcia właściwa (bo przecież był jakiś dziadek Doroty? Czy matka Doroty to dziecko panieńskie?)?
„Kooperacja! Tylko ona!”
A cóż w tej myśli takiego odkrywczego?
Dla tej rodziny to jak koło dla Mezopotamczyków.
DKJP…
Excusez moi, mais jprdl. Jprdl. JPRDL.
System domówkowy? SERIO, KURNA!? Teraz to dopiero dyshonor.
„Ja się, jak już wspomniałam, programowo nie wtrącam”
Żeby, jak to wszystko pierdolnie, powtarzać z wyższością „Ja bym to lepiej zrobiła”.
Ona może mieć rację. Bez tradycyjnej wódeczki na poprawienie trawienia goście faktycznie mogą się zapchać.
Mogą to zastąpić starorzymskimi piórkami do wywoływania wymiotów, jakby co.
Płacz jest zbędny, bo niekonstruktywny? Za to hodowanie psychoz owszem, co?
Dziwne, że z tej patologii nie wyrósł żaden morderca czy inny wariat.
Ja raczej staram się wyobrazić sobie osobę, która w tzw. realu mówi nie o górze śmiecia na tle świeżo pomalowanej ściany, tylko rzewnie pitoli o „ciepłym odcieniu nagietków”…
To nie jest człowiek. To jakaś syrena z odmętów bajdur.
Ja bym po prostu otwarcie zapytała, czy ktoś chce to zabrać, czy mogę wyrzucić. Ale ja to truskawki cukrem…
Wrzody z niepewności są takie przyjemne…
To brzmi dziwnie nienaturalnie, węszę zjadliwą ironię.
Zaciągnęło przemówieniem na uroczystość.
Że co?!? Podejrzewam kolejną patologię w tej kopalni patologii wszelakich.
Cóż, ciągnie swój do swego.
„Owoce mi wystarczą. Ja to po prostu czuję”
„Plan jest taki, że zamierzamy przeżyć na bezludnej wyspie tylko na owocach, wodzie i miłości” (Niesamowity Świat Gumballa).
„I że mogę przeżyć wstrząs rozczarowania na widok dziecka, które na pewno będzie brzydkie”
Z listy „100 rzeczy, których nie mówi się pierworódce”.
„To tylko malutkie dziecko. Trochę pogniecione w trakcie przechowywania”
Slogan roku.
Kolejne pokolenie stłamszonych ludzi przemilczających problemy. Obstawiam rozwód za parę latek.
Co ty, jaki rozwód? Będą się z tym bujać do później starości i wspólnego grobu.
I bardzo sprytnie nauczył się kłamać, nie kłamiąc.
Tylko (pół)prawda nas wyzwoli.
Swoją drogą Musierowicz ma specyficzny talent do tworzenia atmosfery grozy tam, gdzie nie trzeba. Ciekawe, co by powstało, gdyby przerzuciła się na thrillery?
Nie zauważyła jaśniejszego prostokąta na tle ściany z desek, nie wyczuła powiewu świeżego powietrza…
Matrix dopiero je wmontował.
I tak wisi dziewoja trzy metry nad glebą, furkocząc zalotnie spódniczką, w bluzeczce wpijającej się w pachy, i nawet jej balerinki nie zleciały. A wyrzucenie bagażu przodem to pierwsza rzecz, o której się myśli podczas ucieczki, tak BTW, robi się tak w każdym filmie i książce. Ona w sumie nie wystaje ponad średnią nastolatkowych Merysujek.
„Niech on w ogóle nie patrzy w górę! Nigdy!”
Jeszcze by zobaczył nadlatującą asteroidę! (MSPANC)
„Innymi słowy: co bardziej opłaca się złamać, kolana czy kręgosłup?”
Są jeszcze stawy skokowe, biodrowe, urazy narządów i wbicie kręgosłupa do wnętrza czaszki.
Kto rzuca psem w ten sposób? Po co, skoro pies słucha poleceń?!
Brak mi słów.
Niuch niuch… Węszę coś podejrzanego!
Right, takie warunki są świetne dla powstawania zdrad. Nikt o nic nie pyta, nawet o wątpliwościach nie pomyślą…
Podobają mi się te maile 🙂
No, to całkiem dobry fragment.
Oraz – niewypatroszona wiejska kura to doprawdy idealny prezent dla pary, w której jedno ma fobie żywieniowe doskonale od lat znane całej rodzinie (w szczególności zaś brzydzi się drobiu), a drugie jest delikatną artystką ze skłonnością do omdleń, przez większość czasu odżywiającą się wegetariańsko.
Józwa odreagował stres, widzę.
Trzeba było wyskoczyć z bryczki i zacząć okładać bezczelnego absztyfikanta nahajem.
Albo trąbnąć klaksonem.
„Łusia nie interesuje się żadnymi chłopakami, tylko pilnie poszerza bazę intelektualną. Przecież by mi powiedziała, gdyby przekierowała swe życiowe priorytety!”
Jeśli gdzieś na świecie wydarzy się wkrótce tsunami, to spowodował je mój wybuch śmiechu.
Metodycznie wrzepi każdemu w zadek po strzykawce z jakąś niekoniecznie legalną substancją i wszyscy zapadną w kolorowy sen o wielkim, wspaniałym, doskonale urządzonym weselu. Tak to widzę.
*pada ze śmiechu*
Ania w książce:
inteligentna, pogodna, ładna, dbająca o siebie, z dobrym kontaktem z rodziną, osoba, na ktorej można polegać, pomysłowa (Nora rozmyśla, że Ania z pewnością by przyjechała i pomogła jej się wydostać z stodoły).
Ania według MM: mydełko.
To ja o tym mydełku chętnie poczytam, ale może jakiś fanfic czy coś.
Nie mogłam się doczekać kolejnej części, bardzo mnie cieszy, ze już jest 😀
Z jakiegoś powodu po przeczytaniu opisu wyglądu Podeszwy stanął mi przed oczami Boris Johnson – i tak mi już zostało. To dodaje dodatkowego smaczku scenom, w których bierze udział :]
W ogóle książki Musierowicz sporo by zyskały, gdyby zastosować w nich klasyczną technikę opkową – zamiast opisu Podeszwy piszemy „przyjechał Podeszwa, wyglądał tak:” i zdjęcie Borisa Johnsona. Do kuchni wszedł Florian *zdjecie Putina*. Gabriela siedziała w samochodzie *zdjęcie Piety*. A nie, że dzielne brwi i udręczone nozdrza.
Książki dużo mówią o samym autorze i przy analizie dzieł i różnych dziełów,można dojść do różnych konkluzji….
Ta karykaturalna niezdarność Nory – czego nie dotknie, to jej upada, rozbija się, psuje, i to w dodatku zawsze u obcych ludzi – kojarzy mi się z jednym: z rzekomo „niezdarnymi” bohaterkami powieści YA. Tyle że tłajlajtowej Belli czy Lenie z „Delirium” ta wada włączała się tylko wtedy, gdy było to potrzebne, a tu jest przegięcie w drugą stronę.
@Nefersobek: „Płacz jest zbędny, bo niekonstruktywny? Za to hodowanie psychoz owszem, co?
Dziwne, że z tej patologii nie wyrósł żaden morderca czy inny wariat.”
Ja to bym wolała jednak, by pani Musierowicz nie brała się za opisywanie jakichkolwiek zaburzeń. Już widać, co się stało chociażby z motywem zwierząt domowych.
Poza tym dołączam do łapania się za głowę przy opisach młodych ludzi – jak nie nastoletnia staruszka Nora i równie stary-malutki Ziutek, to masowo gubiąca mleczaki 13-latka (tym chyba powinien zainteresować się lekarz, że tak długo? Szczerze, średnio się orientuję, dawno nie traciłam zębów, ale „wciąż jakieś zęby jej wypadają” kojarzy mi się raczej z dzieckiem z zerówki). I te narzeczeństwa od pierwszego wejrzenia. Ugh.
Boska analiza!😍😍😍 Jak dobrze, że wracacie akurat ze starą dobrą Jeżycjadą. Organizacja wesela mnie Ómarła. Tak samo te przedziwne konfiguracje mieszkaniowe.
Wowowow jak szybko i wspaniale!
Wcześniej pasował mi headcanon w którym Nora kręci nosem na tych strasznych seksualnych nastolatków, ale po rozważaniach w stodole że ona nie jest płaczką i w ogóle jak bardzo tym gardzi utwierdzam się w przekonaniu, że to całkiem klasyczna „not like other girls” w wydaniu takim, jakiego można się spodziewać po borejczym pomiocie, czyli z silną potrzebą przypodobania się emocjonalnie wycofanej rodzinie. Skoro całe życie słyszy, że ta dzisiejsza młodzież… (tu wstawic dowolny bumerski rant na brak łacińskich sentencji na tiktoku), to sama się przepoczwarzyła w starą-maleńką, co szkole pije z ciocią herbatkę i narzeka, że wszystkie dziewczyny się teraz malują zamiast się szanować, a pani od historii jest w ciąży a podobno nie ma męża.
Właściwie to podoba mi się wątek „Nora wszystko psuje”, chociaż jest przeciągnięty do absurdu. Lubię takie losowe elementy towarzyszące postaci, nie mające jakiegoś szczególnego uzasadnienia w lore, a które dają efekt pewnej unikatowości i po prostu sobie są.
Aha, a co do drobiu z wnętrznościami – Chmielewska zrobiła to pierwsza i zrobiła to znacznie lepiej. I tylko ścierki, tylko ścierki żal
U Chmielewskiej było chyba krowie wymię?
Wymię było w książce. Niewypatroszoną kaczkę wiozły w upał pociągiem Lucyna i Mamusia w Autobiografii.
Gwoli historycznej ścisłości, pierwsza chronologicznie z taką akcją (gotowanie drobiu z wnętrznościami) była Magdalena Samozwaniec, co opisał jej drugi mąż, Zygmunt Niewidomski, w swojej książce „30 lat życia z Madzią”. Tylko ona na serio, nie w prozie. Drób wyrzucono pod śmietnik, skąd po jakimś czasie zniknął, ku radości Madzi, że ktoś się jednak na jej kuchni poznał.
Przepraszam za tę dygresję, po prostu tak mi się zawsze kojarzy kwestia kur i kaczek gotowanych in toto.
Pyszna anegdota, zapamiętuję!
„więc kiedy już wypatrzył Gabrysię, powściągnął wybuch namiętnej radości, uśmiechnął się tylko, a następnie wymienił identyczne, spokojne rodzinne całusy z całą czwórką, poczynając od Róży.”
Ja pikolę. Dwa miesiące nie widział ukochanej żony, i tylko się do niej uśmiecha? Bo Róży byłoby przykro, gdyby zobaczyła, że matka i ojczym kochają się i cieszą na swój widok? A nie będzie jej przykro, gdy zobaczy, że między dwiema bliskimi jej osobami coś się najwyraźniej psuje, skoro nie potrafią się spontanicznie przywitać po dwumiesięcznej rozłące???
I te „spokojne, rodzinne całusy”, identyczne dla całej czwórki. Bez zróżnicowania, że dzieciaka można podnieść i okręcić, bez przytulenia Róży, bez… Do tej pory to Fryc był cyborgiem. Czemu teraz jeszcze Grześ?
„Od samego początku (Babi) słowem się nie odezwała, nawet nie zapytała męża, czy nic mu się nie stało, tylko ostentacyjnie oglądała paznokcie, a na koniec strzeliła focha.”
No bo jak to? OBCA baba przyszła mu z pomocą, obca baba! I to z obcą babą pojechał do weterynarza, jak niegdyś z Moniką do szpitala. Przecież to prawie jak zdrada!
Mąż z obcą babą do weterynarza. Pierworodna zamiast jechać najkrótszą drogą do matki, jedzie z mężem nad morze. Na miejscu Bani nigdy nie wyszłabym z tego pokoju.
Boska analiza.Cieszę się,ze Sineira i Dzidka żyją.
Wesele w tej książce to kompletnie chora akcja jest.Składkowe i ławki z kościoła…..Czytać hadko.
Oj jeszcze się Ida zdziwi,jeśli chodzi o pocałunki z Japończykiem.
Ale cudownie czytać Was i to w takie j formie!
Dziękuję 🙂
A pies to oczywiście gończy polski, jakżeby inaczej. TRADITION. Przecież nie może być kundelek albo owczarek o zgrozo NIEMIECKI.
Tak, to mój zapalnik, ta szlachecka wiekopańskość manifestująca się poczuciem wyższości plus ksenofobia i ślepo tradycyjna za wszelką cenę więc się wyzłośliwiam.
Starszemu panu najbardziej pasowałby jamniczek, a nie rasa, która potrzebuje intensywnego wybiegania.
Właśnie, coś mi tak świtało, że młode zwierzę o dużym zapotrzebowaniu ruchu to niekoniecznie szczęśliwy wybór dla osoby w podeszłym wieku i raczej salonowej kondycji. Ten cały Bobuś już wkrótce będzie spasiony i niemrawy, na logikę.
Tylko że to nie był wybór dla osoby w podeszłym wieku; pies miał należeć do Nory, ale ona najwyraźniej nie była nim zbytnio zainteresowana – w każdym razie opiekę nad nim przejął dziadek Borejko.
Bobuś nigdy nie będzie spasiony, bo harty nie tyją, nie gromadzą tłuszczu. Ale jest inna kwestia, harty polskie są uparte i trudne w utrzymaniu raczej nadają się dla osób, które znają się na psach.
Sorry, myślałam że gończy polski, to inne określenie na charta polskiego. My bad. To inne rasy.
Musierowicz ma jakiś dziwny kult DIY: bohaterowie cnotliwi a ubodzy wszystko sobie robią sami, natomiast podli burżuje (w starszych częściach również sługusy komuny) mają kasę na kupowanie sobie gotowców. Miało to jeszcze jakiś sens, gdy opisywała ubrania Kreski w latach 80tych, ale daje efekty groteskowe, gdy bierze się za opisywanie organizacji wesel w epoce rozszalałego kapitalizmu. Normalni ludzie, jeśli nie mają kasy, to robią trochę wystawniejszy obiad dla rodziny, jak w przypadku Idy, natomiast jeżeli mają kasę, to idą z nią do lokalu (przynajmniej na rok wcześniej). Wszystkie wesela wśród moich nieprzesadnie majętnych krewnych i znajomych odbywały się w lokalach. Nawet na tych, które pamiętam z głębokiego dzieciństwa (końcówka PRLu) i które były organizowane po domach, namiotach i remizach, były wynajęte kucharki. Natalia jeszcze miała wesele w lokalu jakimś cudem, wesele Pulpecji chyba w ogóle nie jest wspomniane, natomiast od Laury zaczynają się jazdy. Pomysł, że wesele można zorganizować jak składkową imprezę studencką, jest tak dziwaczny, że trudno go w ogóle skomentować.
Ktoś mi przypomni, czy Ignacy Grzegorz też miał wesele ze sznurka i kartonu zlepionego taśmą klejącą? Przyznam, że od kilku tomów Jeżycjadę znam już tylko ze streszczeń na forach.
Myślę o tym jak Podeszfa rzuca psem…tak jest to nieetyczne i pies czuje. Ale też mało realne. Mój sąsiad ma dwa takie psy – owczarki. Czasem przyglądam się im przez ogrodzenie. One są ogromne. Ile taki pies może ważyć? 45kg? To Podeszfa chyba musiałby być strongmanem.
Dzięki za analizę, czekam na następną część.
Myśleliście może o przejściu na inną formę analizy? Np. na podkast? 😉
Mam owczarka. 45 kg jak obszył. I o ile mogłabym jeszcze uwierzyć, że Podeszwa przerzuca przez płot 50-kilogramowy worek cementu, to Z PSEM SIĘ TAK NIE DA.
Po pierwsze – pies ma różne ruchome, wystające części, których nie da się unieruchomić. Pies złapany w sposób nagły, porusza nimi w sposób trudny do przewidzenia i niemożliwy do zignorowania.
Po drugie – pies się wyrywa. A takie 45-ciokilogramowe bydlę ma nieprawdopodobną siłę.
Po trzecie – żeby złapać psa, trzeba się schylić i chwycić go od góry. Żeby go przerzucić przez płot, trzeba zmienić chwyt na taki od dołu. Z workiem cementu jest to mozliwe, z psem, który ma własny pogląd na tę sprawę – absolutnie wykluczone.
Gabrysia była zmęczona i zmartwiona. Usiadła obok i tylko na niego patrzała tymi swoimi ciepłymi oczami.
Ciepłymi oczami? A nie „ciepło”? Jakoś mi to zgrzyta
„Niechby Nora była niewysoka, tak z metr pięćdziesiąt”
Jakie metr pięćdziesiąt? To musiała być wielka baba, skoro miała girę o nr 41. To już jest męski rozmiar. Zresztą chyba na początku Ida wspomina, że z Nory kawał panny.💪😀
„jej pantofelki numer 41”
„Teść spojrzał na niego z męskim uznaniem”
A to kobiece uznanie jest jakieś inne? W ogóle nie wiedziałam, że uznanie ma dżęder. 🤪 Pewnie tak jak te „męskie jogurty” w markecie…
Oj tam, moja mama ma 1,60 m wzrostu a nosi buty w rozmiarze 41/42 😉 genetyka, nie poradzisz.
„Wesele robimy bezalkoholowe. Tylko szampan na przywitanie i wino do obiadu.” Autentyczny cytat kuzynki z Podkarpacia. I z tego co się orientuję, sporo osób, zwłaszcza na prowincji, tak właśnie rozumie „bezalkoholowe wesele”. Nie ważne, że masz wybór win, koniaków i piw kraftowych w ilości pozwalającej upić po kilka razy każdego gościa – nie ma czystej, liczy się jako bezalkoholowe.