Drodzy Czytelnicy!
W dzisiejszym odcinku zbrodnia goni zbrodnię, a makabra makabrę; będą trupy, strzelaniny i sceny jak z horroru. Poznamy także przyczyny nienawiści Bereniki do policji oraz dowiemy się, jak szybko działa polski wymiar sprawiedliwości. A na koniec czeka nas przepis na zbrodnię absolutnie doskonałą.
Indżojcie!
Marcel Woźniak, “Otchłań”, Poznań 2018
Analizują: Kura, Jasza i Królowa Matka
15.
Brodzki i Żółtko znajdują ciało archiwisty Maksa.
– Jak pies. Z nożem wbitym w serce –wycedził przez zęby Żółtko.
Zaraz… czy ten kindżał nadal tkwi mu w piersi?
– Kurwa mać! – krzyknął Brodzki. – Dość! Niech to się wreszcie skończy.
TAK!!! Ładnie proszę.
– Maks ginie jak pies, z nożem wbitym w serce. Paradoks polega na tym, że był urzędnikiem i archiwistą, a zabił go system… Jest i Halicki – rzekł Żółtko.
Normalnie, psy tak się zabija.
On pewnie miał na myśli “jak policjant”, nie, żeby to miało większy sens, bo z tego co mi wiadomo policjantów też nie zabija się rytualnym ciosem w serce.
W ogóle, co to znaczy “zabił go system” – w tym kontekście? Tak mówimy, kiedy człowiek umiera w związku np. z jakimiś bezdusznymi przepisami czy procedurami. Morderca mszczący się za winy sprzed lat zdecydowanie nie należy do policyjnego “systemu”.
Komendant wszedł na wzgórze ociężałym krokiem. W przydużym płaszczu, zmierzwionej zaczesce i z nieprzygładzonym dwukrotnie wąsikiem (przygładził go tylko raz, CO ZA ZANIEDBANIE!!!), a wreszcie z oczami podkrążonymi niby Saturn pierścieniami (Saturn jest podkrążony, a nie okrążony pierścieniami? Co za nowość astronomiczna!) wyglądał naprawdę źle. Długo klęczał nad zwłokami Maksa, brudząc poły beżowego płaszcza.
– Znałem go od lat… Dobry pies Cywil w psiarni, który zginął jak kundel.
Na dwanaście zdań, autor trzy razy wpisuje brednię o zabijaniu psów (lub policjantów) ciosem noża w serce.
– Kundel z nożem w sercu – syknął Brodzki. [znowu]
Jego sylwetka górowała nad Halickim.
Nie może być. Górował nad klęczącym człowiekiem?
Gdy komendant się obejrzał, Leon stał na linii słońca, przez co nie widział jego twarzy.
– Co o tym wiesz?
– Wiem tyle, ile ty. Ktoś go zawinął, Dżony zapamiętał przypakowanych gości w stylu WSI…
Gdyż styl pracowników WSI był tak rozpoznawalny, że nie musieli nosić identyfikatorów. W czasie przeszłym, bo w 2016 WSI nie istniało od lat dziesięciu…
– Znów rana kłuta. Znów nóż. Nadal wierzysz w przypadki, Halicki? A może to moja sprawka?
Ale jakie “znów”? Zarówno Heraklit, jak i Nowak otrzymali ranę ciętą, to jednak nie jest to samo.
– Już sam nie wiem, w co wierzyć. Ja… – nie dokończył, łapiąc się za serce. Potworny skurcz przeszył jego klatkę piersiową niczym gwóźdź tapicerski [czyli rodzaj pinezki, ale rozumiem, to miało brzmieć złowieszczo] wbity tuż pod łopatką.
(…)
– Podobno Biuro Spraw Wewnętrznych dało dupy. Ktoś u nich jest kretem.
Zapamiętajmy “podobno” i “ktoś”.
Halicki mówił przez ściśnięte gardło. Kompletnie się rozsypał. Gdyby nie pistolet przy pasku, można byłoby go pomylić ze stałymi bywalcami miejsc takich jak to czy „żulasik park”.
Halicki jak zawsze chodzi uzbrojony i dlatego ludzie nie dają mu piątaka na bułkę.
– Co ty powiesz? Myślałem, że ty nim jesteś.
– Wiem tylko, że ktoś z BSW działa na dwa fronty. Ma ksywę Buźka, nie mogą go namierzyć.
Znają pseudonim i to z rodzaju tych, które opisują człowieka, ale nie mogą dociec, który z funkcjonariuszy, ach, który… Natomiast Halicki zna tajemnice Biura Spraw Wewnętrznych.
– BSW to jebani nieudacznicy, nie mają pojęcia o pracy w policji. Wchodzą jak wszy.
Co robią? Gdzie wchodzą?
– Leon – Żółtko pojawił się obok. – Patrol zgłosił, że na Poznańskiej ktoś mówił o Laczu. Ponoć tirówki się kręcą, a jedna to jego kobieta.
Gdy ruszyli w dół pruskiego fortu B64, zobaczyli za policyjną taśmą tłum dziennikarzy.
Dwustutysięczne miasto, a w nim jeden taksówkarz, jedna lekarka, kilku policjantów, ale dziennikarzy tłum jak na rozdaniu Oscarów.
Nim Brodzki zdążył cokolwiek pomyśleć, został oślepiony przez błysk fleszy. Cały kwiat toruńskiego dziennikarstwa wiedział już, że Brodzki wyszedł i pracuje w terenie.
– Detektywie, jakiś komentarz w sprawie podejrzeń i opuszczenia aresztu?
Pomijam pytanie o to, jak dziennikarze dowiedzieli się o śmierci Ślepego Maksa, ale jeśli pobiegli na miejsce znalezienia zwłok, to powinni pytać o zbrodnię, a nie o życie dochodzeniowca.
– pytał Grzegorz Giedrys z toruńskiego wydania „Gazety Wyborczej”. Misiowaty reporter każde słowo wypowiadał z poetyckim zacięciem. [i teraz nie uda mi sie odsłyszeć Grzegorza Giedrysa, mówiącego głosem Holoubka deklamującego Wielką Improwizację…]
– Telewizja wyemitowała kilka minut temu soczysty materiał, na którym widać, jak opuszcza pan mury aresztu śledczego i udaje się taksówką do hotelu „Filmar”, a później do szpitala na Bielanach. Czy został pan oczyszczony z zarzutów?
Telewizja traktuje sprawę Brodzkiego priorytetowo, skoro dziennikarze sterczą w samochodach transmisyjnych dniami i nocami pod aresztem, żeby śledzić czy i kiedy Brodzki wyjdzie, czy wsiądzie do taksówki i dokąd pojedzie. A TV pokazuje to w czasie rzeczywistym. Miejmy nadzieję, że tylko regionalna, a nie ogólnopolska…
(…)
16
– Słuchaj, bo to jest tak. Na krajowej jedynce i piętnastce to stoją tylko Polki [śpiewają pieśni patriotyczne, aż echo idzie po lasach] – zaczął tłumaczyć grzybiarz przy wylotówce na Inowrocław.
(…)
– Czterdzieści procent oddają agencji – kontynuował. Świetnie obeznany w realiach – Mówi się „tirówki”, ale częściej niż dżanglery tutaj stają osobówki i busy. Tam wjeżdżają, w tę ścieżkę. – Wskazał na prostopadły wjazd do lasu. – Ci, co napierdalają trzydzieści tysięcy kilometrów kursami do Holandii z pracownikami do plantacji i fabryk…
Nie no – z taką wiedzą to nie może być zwykły grzybiarz.
– Szukam gościa, który regularnie korzysta z usług dziewczyn. Tombakowy wisior, lubi auta. Oryginał, bardzo się wyróżnia. Taki gitowiec starej daty. Wszyscy gitowcy są starej daty, bo subkultura wymarła pod koniec lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Jak również nie charakteryzowała się obwieszaniem wisiorami, jeśli już, to raczej tatuaże były cechą charakterystyczną. Mówią na niego Laczu.
– Trzeba było od razu. – Sprzedawca podrapał się z tyłu, ale nie było wiadomo, czy po głowie, czy po plecach, ponieważ niepodobna stwierdzić, gdzie u niego kończy się jedno, a zaczyna drugie. – Od akcji z tą nyską i tą laską z dzieckiem, Laurą Mostowicz, co zmarła po
porodzie, nie było go. Nie wiem, kto może wiedzieć.
– A Ukrainki?
– Nieee, tu Polki, najlepsza husaria – zarechotał sprzedawca z zadziwiającą nutą patriotyzmu w głosie. Szyja wtapiała mu się w korpus jak grzałka.
Interesujące porównanie.
Kiedy tak siedział na krawężniku, sprawiał wrażenie, jakby wtapiał się w chodnik.
Jak grzałka?
Mówiąc więc kolokwialnie, był po prostu przysadzisty. – Ale jak chcesz cycki z betonu… To nie tu. To pod Włocławkiem masz Bułgarki.
Tutejsze mają cycki z budyniu.
– Gdzie się opłaca bardziej?
Ale co ma się bardziej opłacać? Praca, czy skorzystanie z usług?
– To zależy.
– Od czego?
– Czy chcesz złapać okazję, czy syfa. Ludzie się śmieją, że laski z Golubia-Dobrzynia same płacą klientom za dojazd – zaśmiał się. – A tak serio. Taniej przy drodze. Chociaż takich Laczu by nie brał. Stać go na lepsze.
Zna go osobiście, co Brodzkiemu nawet nie zamajaczy.
Bo tu to co to jest za pieniądz? Pięć dych za loda, siedem za seks, zna nawet obowiązujący cennik, a więc grzybiarz ma swoje tajemnice ale gdzie te jagodzianki się myją, to nikt nie widział.
A teraz fontanna żartu i ironii:
Prysznica w torbie raczej nie wozi z Bydgoszczy.
– Nie z Torunia?
– Jeżdżą kawałek od domu, żeby nie obciągać listonoszowi z osiedla. Za duży przypał.
Widzicie ten antagonizm toruńsko-bydgoski?
Nie, chyba tu akurat nie, po prostu dziewczyny nie chcą pracować blisko domu, żeby się na znajomego nie natknąć…
Te, co stoją w Brzozie, chociaż mają obok restaurację, jest toaleta. Mają klasę znaczy.
– A w mieście?
– Masz kilkanaście agencji.
Jeśli do tej pory mierziło Was panamarcelowe wyliczanie ulic, to teraz mamy przewodnik po UWAGA – toruńskich przybytkach rozkoszy cielesnych.
– Wiadomo, Ptasia.
– Ptasia jest przereklamowana. Pod Krzywą Wieżą.
– Powiedzmy, że Krzywą Wieżę trochę naprostowaliśmy. Choć tam biegają raczej dziewczyny z fujarami w majtkach. – Słysząc to, Tomek spojrzał na Brodzkiego ze zdziwieniem. – Nawet nie pytaj.
– No to jeszcze może na Kałamarskiego. Ale przede wszystkim masz mieszkaniówki. Wynajęte M3, laski przymusowo płacą za ochronę, ale mają też telefonistkę, która umawia im klientów. Jedno jest pewne – autor rozpoznał teren i warunki, w jakich funkcjonują domy publiczne i ich obsługa… Nauczona doświadczeniem – jakoś wątpię. No i jeszcze szołapy. W internetach dupą kręcą, ale ja na to za stary jestem.
– Nie pasuje mi to do profilu. A kluby?
– Popytaj na Szerokiej, w striptizie. Chociaż od czasu zabójstwa tej kurwy, co urodziła po śmierci dziecko, wszyscy milczą.
– Ona nie była kurwą – zauważył Brodzki ze znawstwem wynikającym z wieloletniego doświadczenia. – Po prostu stała na złym zakręcie.
Nigdy dość głębokich przemyśleń nad zawiłościami ludzkiego losu.
Wiedział, dokąd swoje kroki skieruje wieczorem. Kojarzył klub przy Szerokiej i człowieka, który był znany z dwóch rzeczy: robienia najlepszych koktajli w mieście i niechęci do odpowiadania na pytania.
Tjaaaa, my też, niestety, kojarzymy – to z kolei jedyny barman w Toruniu, ten, którego “pociągła twarz z małym, krnąbrnym podbródkiem, krótkie, platynowe włosy oraz wysokie czoło, nadawały mu dostojeństwa rodem z tragedii Szekspira”. Przynajmniej ten raz autor nie minął się z prawdą – ten artystyczny bełkot, który z upodobaniem wydaje z siebie pan barman rzeczywiście zapewne nie będzie miał wiele wspólnego z zadawanymi mu pytaniami.
17
Brodzki robi awanturę Benerowi, że miał powstrzymać media, a tego nie zrobił. Bener informuje go, że został napadnięty przez gościa, który miał “śmieszną twarz” aka “ryj jak naleśnik”.
Państwo pozwolą, że się wypowiem <rzekła dystyngowanym głosem Królowa Matka> – na miejscu Roberta Małeckiego nie godziłabym się na taką radosną wymianę bohaterów, pan Małecki nie wychodzi na niej najlepiej.
18.
Wisła poczerniała jak kałamarz, strosząc się w białe grzywy nieregularnych fal. Ciemne chmury spowijały miasto, a w oknach kamienic i bloków Torunia oczy mieszkańców spoglądały niepewnie w mrok.
Dlatego, że zabite zostały cztery albo pięć osób i choć autor twierdzi że dziewięć, to po starannym przeliczeniu wychodzi znacznie mniej. Pięć (a niech tam, z dobrego serca dorzućmy szóstą!) osób, część z nich to członkowie mafii, jeden ślepy archiwista i jeden obrotny emeryt, hodujący w mieszkaniu zioła na sprzedaż.
Insomnia, jaka opanowała wszystkie dzielnice, odbijała się na nastrojach społecznych i przewidywaniach odnośnie do tego, co może się wydarzyć.
Niewyspany szofer ciężarówki dostawczej jest większym zagrożeniem niż cała mafia kujawsko-pomorska.
Za dużo krwi się przelało, za dużo ciał spuszczono pod ziemię.
Ja pier…niczę, przecież to przekracza wszelką granicę żenady. Dwustutysięczne miasto nie śpi i spogląda niepewnie w mrok, gdyż morze zwłok – z czego część, co przypominam z naciskiem, nie zginęła/zmarła w Toruniu. Sprawdziłam (panu autorowi też to polecam następnym razem!), przeciętnie miesięcznie w Toruniu umiera 220 osób, daje nam to 53-55 tygodniowo, czyli w tygodniu, opisywanym przez pana Woźniaka umarło jeszcze, powiedzmy, 48 i nikt, NIKT nie zauważyłby żadnego wzmożenia w temacie, poza dziennikarzami rzecz jasna, którzy mogliby bez końca tłuc temat skoków z ratuszowej wieży.
Ogólnopolskie serwisy zdążyły już donieść, że policjant, który okrył hańbą mundur, znów jest na wolności.
TVP w 2016 roku miała co innego do pokazywania.
(…)
Rozpoczęta przez Heraklita powtórka dawnego śledztwa stała się repetycją mojego życia. Rzeka, do której musiałem wejść drugi raz – wbrew sentencji filozofa z Efezu – nie porwała mnie swoim nurtem, ale i nie obmyła z brudu. A teraz nie mogę się cofnąć przed niczym – pomyślał ze wzrokiem wbitym w Kępę Bazarową na drugim brzegu. – Nie w momencie, kiedy moi rodzice spoczęli w ziemi. Nie w momencie, kiedy dybano na życie mojej córki. Nie w momencie, gdy w moim mieście giną ludzie.
Najlepsze jest to, że do wznowienia śledztwa skłania Brodzkiego bandzior, który umknął wymiarowi sprawiedliwości.
(…)
Brodzki, idąc ulicami miasta (tu poetyckie opisy nocnego Torunia oświetlonego księżycowym światłem), ma wrażenie, że widzi postać w czerwonym płaszczu. Zaczyna ją ścigać, kiedy nagle słyszy krzyk.
19
Kiedy dobiegł na miejsce, drobna sylwetka ludzka próbowała podnieść się z bruku.
– Hej, nic ci nie jest, człowieku? – spytał Brodzki. Gdy postać wstała i odwróciła się do światła, zobaczył młodą, niewysoką kobietę.
Pierwsze, co zauważył, to pieprzyk na nosie, tuż obok oka. Zawsze tak miał, że wpatrywał się we wszelkiego rodzaju znamiona, blizny, znaki szczególne. Niektórzy nazywali to „lampieniem się”. On – „anatomiczną refleksją”.
Odpowiednie dać rzeczy – słowo.
(…)
Leon postąpił naprzód i przyjrzał jej się uważnie. Miała lekko kręcone włosy, drobny nos, a kąciki jej ust się unosiły jak u Mona Lizy na obrazie.
Zgrzyta mi to “Mona Lizy” ale jest, o dziwo, poprawne.
https://obcyjezykpolski.pl/mona-lisa-mona-liza/
Oczy – ciemnozielone. Leon popatrzył w nie z uwagą. „Jednym się uśmiecha, drugim zabija” [proszę, niech ktoś to sfilmuje!] – pomyślał. I dodał:
– To znowu ty.
– Nie przeszliśmy na ty. Dziękuję za pomoc, ale poradziłabym sobie – rzekła chłodno. „Bzdura” – pomyślała. „Czemu mi się tak przygląda? Wielki detektyw Leon Brodzki we własnej osobie. Pozer”.
Nie “przygląda” tylko “snuje anatomiczne refleksje”, ty prozaiczna dziewucho.
(…)
Patrzyli na siebie chwilę w milczeniu i bezruchu, a ta cisza i ten bezruch, to mierzone w amperach natężenie w ich ostrych spojrzeniach i naprężone sylwetki ludzkie, wszystko to sugerowało, że mają sobie do powiedzenia znacznie więcej.
Albo, że zaraz rzucą się na siebie i zatoną w namiętnym pocałunku…
(…)
– Ja po prostu mam złe zdanie o gliniarzach. Dlaczego łamiecie prawo i nadużywacie swojej pozycji? – spytała i spojrzała odruchowo na budynki, o których opowieści słyszała od taksówkarza.
To brzmi, jakby pan Henio opowiadał jej o licznych przestępstwach policjantów, których świadkami były te budynki.
– Tak jak przed chwilą? Czasem decyzje trzeba podejmować szybko. Czy teraz też złamałem prawo?
– Uważasz, że możesz robić, co chcesz?
Pójście z pomocą napadniętej kobiecie to złamanie wszystkich kodeksów honorowych policjanta.
(…)
– Co ty na to, że dziennikarze są coraz bardziej zuchwali i coraz częściej zamiast rzetelnych materiałów wymyślają bajki?. On (bo przecież tego NIE MOŻE powiedzieć ona!)
– Za często oglądasz horrory przed snem. Ona
– To dane zebrane przez Okręgową Radę Adwokacką w Warszawie. On
– W takim razie za często zapraszasz adwokatów na wspólne oglądanie horrorów przed snem. Zakładacie piżamy czy tylko kajdanki? Ona
– Jesteś bezczelny. On??? Czy tylko mi się ten dialog nie łączy w całość, bo wygląda na to, że ktoś tu chyba odpowiada sam sobie, względnie – i z jakiegoś tajemniczego powodu nie mogę tego wykluczyć – autor się pogubił?
Fakt, coś mu przeskoczyło. Albo musimy przyjąć, że to jednak ona dyskredytuje dziennikarzy.
– To prawda. Zrozumiałem to, kiedy biegłem, żeby ci pomóc. Po co komu policja?
– Pomóc?! Powiedziałeś, że biegłeś mi pomóc?
– Taki ze mnie sukinsyn, że nie umiem odwrócić wzroku, kiedy komuś dzieje się krzywda. Nie ma za co. Dobrej nocy. – Po czym odwrócił się i odszedł w kierunku ulicy Szerokiej.
(…)
Wewnętrzne walki między rozumem a emocjami ostatnio zawsze kończyły się nokautem rozumu.
Też mi wyczyn – bić coś tak mizernego.
(…)
20
Brodzki w celu dalszego śledztwa udaje się do baru ze striptizem przy ul. Szerokiej.
(…)
Czerwone witryny i pozłacane słupki przed wejściem nie były w smak ani włodarzom miasta, ani mieszkańcom. Klub, w którym kobiety ocierają się pochwami [POCHWAMI!!! Facet, weź się doucz anatomii albo zaakceptuj poprawki redaktorskie, bo nie wierzę w fachowego redaktora, który by to przegapił] o metalowe rurki, nie do końca wpisywał się w strategię turystyczną miasta, mimo że urząd z dokumentem o tej nazwie od dawna był w dupie.
Co?
Dzikie prawa rynku nieruchomości sprawiały jednak, że w reprezentacyjnej, gotyckiej dzielnicy miasta działy się niezłe mecyje. Na przykład rozpruto wnętrze średniowiecznej kamienicy na poczet Biedronki [“na poczet” oznacza “uznać coś za częściowe uregulowanie rachunku”, czy to znaczy, że miasto płaciło za coś Biedronce kamienicami?]. Sieć tak się spieszyła, że na plakacie napisała „Już wktótce otwarcie”. Gdzie indziej, tam gdzie Pizza Hut, skuto piękne rzeźby na kolumnach, ponieważ bar sałatkowy musiał mieć odpowiednią przestrzeń, najpewniej na podajnik z burakami.
I cebulą, nie zapominajmy o cebuli!
(…)
– Kurwa, znowu ty. – Nikt nie witał czulej niż Łukasz Grotowski.
– Nalej coś dobrego. – Brodzki usiadł z ulgą i spojrzał na baterię alkoholu przed sobą. – Ściana płaczu.
– Albo śmiechu. Zależy, czemu kto pije. – Wiedział, co mówi. Pracował w ponad trzydziestu barach w Polsce i zagranicą. – Co dla ciebie? Może japońska whisky, skoro nie popełniłeś w celi seppuku?
– Sake chyba?
– Nie, whisky.
– W Japonii robią whisky? Kurwa. A szynkę wedzą wegetarianie. Ten świat schodzi na psy. Nie obrażając psów oczywiście. – Złapał się za głowę. Od wyjścia z celi był to pierwszy wieczór w stylu starego nocnego szusu przez miasto. Szusu, podczas którego je się kaloryczne jedzenie [ojej. Serio? A w “Powtórce” – czyli zaledwie pięć dni temu – w charakterze tego kalorycznego jedzenia wystąpiło pite w “Zezie” piwo, gdyż bar z zapiekankami był zamknięty i nigdzie nie można było znaleźć niczego jadalnego], ostre przyprawy gasi papierosem, papierosy zalewa alkoholem, a alkohol podpala seksem. Dziś jednak lista była krótsza. Chodziło tylko o rozmowę.
Grotowski odetchnął z ulgą.
(…)
– Czuję się gorzej, niż wyglądam. Muszę znaleźć ludzi, którzy nie mają imion i twarzy.
– W porządku, na mój koszt. – Grotowski, wbrew krnąbrnemu podbródkowi i minie oceniającej każdego na dopuszczający plus, potrafił być dobrym kumplem. Nalał mu.
Był od Brodzkiego młodszy o piętnaście lat, ale jego dusza była równie stara. Był nihilistą, a to gorzej od socjalisty. Nie wierzył w nic prócz idei teatru świata, w którym wszyscy odgrywają swoje role.
W Brodzkim widział figurę złego wojownika o dobrą sprawę, sam zaś grał rolę alchemika, wywiązując się z niej nad wyraz dobrze.
Brakuje jeszcze złodzieja, elfki i paladyna, i będzie drużyna jak się patrzy!
Miał twarz przedwojennego aktora i nisko osadzone biodra, dzięki czemu przesuwał się za barem jak tancerz.
Znaczy: miał krótkie nogi, to raczej w tańcu nie pomaga.
Dość często u Marcela pojawiają się faceci zbudowani na zasadzie “krótka nóżka, dupka chnet”.
W Otchłani oprócz niskiego zawieszenia, opisywane postaci mają jeszcze “krnąbrne podbródki”. I nie wymagajcie tłumaczenia co to za dziwo anatomiczno-poetyckie. To twórczość Marcela, on już tak ma…
Tancerz w tańcu śmierci, którą porcjował kroplami słodkiej trucizny.
Brodzki wypytuje Grotowskiego o Lacza, ten udziela mu paru informacji (Laczu wyprowadził się do Chełmna, ale dużo wie i jest skłonny sypać), po czym znów popada w nastrój poetycki.
(…)
Zachodziło tu jakieś aksjologiczne dopełnienie: z zawodu był teatrologiem (nazwisko zobowiązuje), a pracę za barem uważał ze performance, w którym barman – niczym aktor – przywdziewa maskę.
I dlatego “pracował w trzydziestu barach w kraju i za granicą”, to po to, by uwiarygodnić ten performance zapewne. Poświęcał się dla sztuki, o, pardon, Sztuki.
Ach, urońmy łezkę nad losem niezrozumianego artysty, zmuszonego prozaicznie zarabiać na życie za barem…
Jedynie przy Brodzkim mógł pokazać, kim naprawdę jest.
Pretensjonalnym ględą?
– Czy wiesz, że ćmy są ponoć duszami, które opuściły ciało i czekają na następne wcielenie? – Grotowski był prawdopodobnie jedynym w Polsce barmanem, który podczas mycia shakera bostońskiego podejmuje temat z zakresu entomologii, i nie jest to bzykanie. Karuzeli śmiechu twarde nie! Stanął teraz w pozie greckiego filozofa i podparł swój krnąbrny podbródek tak, jakby się zorientował, że faktycznie jest w tym dwuboju pierwszy. – Polyphemus moth.
– Jedno pytanie niczym błyskawica przeszyło mój umysł. – Brodzki nachylił się nad kontuarem i jednym ruchem wlał zawartość szklanki do gardła. Syknął i dokończył: – O czym ty, kurwa, pierdolisz?
O, i to jest jeden z tych nielicznych momentów, kiedy popieram Brodzkiego.
– Dusza ludzka waży podobno dwadzieścia jeden gramów. Może to tyle co ćma?
Wiemy, wiemy – te badania szarlatan przeprowadzał w pierwszych latach XX wieku.
A co do ciem – największe z żyjących w Polsce (zmierzchnice) ważą połowę tego. Wyobraźmy sobie potwora dwukrotnie większego od ćmy trupiej główki.
(…)
Kiedy wyszedł na Szeroką i zauważył, że słońce dawno zaszło, sprawiło mu to pewną przyjemność.
Kiedy poprzednio biegł uliczkami zalanymi światłem księżyca, jakoś nic nie zauważył.
Kto wie, ile czasu spędził w Jaskini Bezprawia, Rui i Porubstwa, zabawiany przez barmana rozmową o wadze duszy, może prawie dobę. W miłym towarzystwie czas tak prędko mija.
Lubił noc. Był to czas przemyśleń i przygotowań. W końcu to w nocy zrzucano spadochroniarzy i nocą pieczono chleb. Jak również robiono dzieci, wkuwano do egzaminów i bezmyślnie scrollowano facebooka.
(…)
21
Zbrodnia w mieście T.
Reportaż (czy ja wiem) Bereniki Vesper
Część piąta
W tej części Berenika streszcza życiorys Brodzkiego, przypomina dawne sprawy jego i jego ojca, a także chronologię wydarzeń z dwóch poprzednich tomów.
(…)
Ciekawostki kryją się jednak gdzie indziej. Salomea Brodzka, matka Leona, zmarła 4 września 1987 roku. Franciszek Brodzki zmarł śmiercią samobójczą 4 września 2016 roku. Tego samego dnia po latach. Przypadek?
Kolejne niewyjaśnione historie kryją się w jeszcze dalszej przeszłości. Postacią, o której wspomnienie do dziś wywołuje ciarki na plecach, jest Młotkarz z Torunia. Pseudonim pochodzi od narzędzia, którym zabito trzy kobiety w latach 1984 i 1985. Jednak Leon Brodzki nie był wtedy policjantem. Nikt nie był. Wszyscy mogli być co najwyżej milicjantami. 8 września 2016 roku, podczas akcji policyjnej, imiona tych kobiet odkrył na kolejnym miejscu zbrodni. Tego samego dnia w Toruniu znalezione zostają zwłoki urzędującego w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych prokuratora Bojarskiego…
O co w tym wszystkim chodzi?
Poznałam bohatera swojego reportażu. To ważne przy zbieraniu materiału, ale osobisty odbiór nie może wpływać na obiektywizm pióra.
Na podobne rozwiązanie formalne (wprowadzenie narratora pierwszoosobowego obok wszechwiedzącego) wpadł Prus w trakcie pisania Lalki. Jeśli autor chciał się na nim wzorować, to lepiej byłoby, gdyby Berenika pisała pamiętnik i umieszczała w nim takie ćmoje-boje. Bo tekscior na wiele odcinków o tym, że autorka chodzi po mieście i wspomina, to nie jest reportaż…
22, 23
Jakiś kolo w Chełmnie obserwuje innego kola, domyślamy się, że wspominanego wcześniej Lacza. Tymczasem do komendanta Halickiego dzwoni Elf z prikazem, żeby do piątku siedział cicho i pilnował, żeby policja też siedziała, bo jak nie…
13 września 2016
1,2
Policja aresztuje dwóch dwudziestolatków, którzy ukradli samochód; okazuje się, że to ci sami, którzy włamali się do domu na Kozackich Górach i napisali tam “Brocki jest winny”.
3
Berenika w długim słowotoku wewnętrznym wspomina, dlaczego została dziennikarką oraz jakie nadzieje wiązała z przyjazdem do Torunia.
No i przyjechałam. Przeprowadziłam kilka rozmów, pogrzebałam w papierach, zdobyłam zdjęcia i kilka wizytówek. Poznałam samego bohatera i antybohatera w jednym, trochę przypadkowo. Nie chodzi o to, że straciłam wczoraj wiarę w swój instynkt… Po kilku dniach lotu przez mgłę informacji, przez błyskawice odkryć i szelfowe chmury oczekiwania, osadowe warstwy uprzedzeń i masywy z góry powziętych wniosków, stanęłam nagle przed żywym człowiekiem, który na pierwszy rzut oka nie wygląda jak człowiek z nagłówków. Nie ma też nic wspólnego z wyobrażeniami – moimi czy czytelników.
Powinien występować w czarnym surducie, mieć bladą twarz z plamami krwi wokół ust i długie paznokcie, a właściwie szpony.
Jest po prostu osobnym człowiekiem [!] w osobnej parze butów, z paczką papierosów w kieszeni, z tym pewnym siebie uśmiechem.
I wtem BUM! przełom w duszy hieny dziennikarskiej, która do Torunia przyjechała z gotowym konspektem oskarżenia Brodzkiego o morderstwo.
(…)
Może to wcale nie jest żaden materiał na reportaż życia? Może to się nie trzyma kupy?
Mujborze, przebłysk samoświadomości!
Ale co cztery kawałki wysłała, to jej.
Co mam? Rozmowę z nonszalanckim dziennikarzem, który opowiedział mi więcej żartów niż faktów. To nic, że bredził coś o korupcji w policji, kolesiostwie i fałszywych oskarżeniach. Rozmowę z żoną, która broni męża, ale nie wiem, czy z miłości, czy z głupoty. Są impresje na temat miasta, mam czym obudować historię o «mieście T.». [ależ upewniam cię, moja Bereniko, że nie, nawet tego nie masz].Jest też taksówkarz, jest historia. Młynarski mówił, że piosenki zaczyna od puenty, ale ja nie mam puenty. Nie wiem, dokąd mnie to zaprowadzi… To znaczy reportaż. I mnie samą też, bo, do cholery, nie mam puenty dla siebie. Ten reportaż to moja ostatnia deska ratunku, rehabilitacji. Powtórki. Choć nie wszystko chciałabym powtarzać. Choć nie wszystkich gliniarzy chciałabym nienawidzić. Choć nie we wszystkie rodzinne historie chciałabym wątpić.
(…)
Poznajemy traumę Bereniki a także przyczynę jej nienawiści do policji. Otóż miała niegdyś narzeczonego, Jarka… dobrze się domyślacie, policjanta. Ale źle się domyślacie, nie był przemocowcem ani innym przykrym typem. Kochali się, Berenika zaszła w ciążę, którą niestety straciła, a kiedy leżała w szpitalu po poronieniu, Jarek nie przyszedł – i nie dlatego, że miał służbę, ale dlatego, że całkiem prywatnie upił się ze swoim kolegą. No i tyle, serio.
Czyli, gdyby Jarek był cukiernikiem, noga Bereniki nie przestąpiłaby progu żadnej cukierni, a gdyby hydraulikiem, nie wpuściłaby żadnego hydraulika za próg swego domu nawet, gdyby brodziła po kostki w wodzie i zalewała sąsiadów?
4
Brodzki i Żółtko jadą w miejsce, gdzie, według zeznania zatrzymanych złodziei, mieli oni odstawić skradziony samochód. Jest to adres w sąsiedztwie spalonej kamienicy. Wchodzą do garażu.
„Nawet zakładając, że chłopaki to pionki – myślał Leon – coś mogło być na rzeczy. Nie wierzę w przypadki, a już na pewno nie w ich serię. (…) Dlatego jeśli po tym wszystkim zgłoszone zostaje włamanie do domu jakiegoś mundurowego, a potem znajdujemy włamywaczy na innym zdarzeniu i mówią, że słyszeli o dziupli, która dziwnym trafem mieści się tu, gdzie parę dni temu rozszczelniła się instalacja…
Nie, nie wierzę w przypadki. Jeśli zatem założyć wersję śledczą, w której chłopaczki są kropką w ciągu zdarzeń, to być może jest nić, która je połączy. W ten sposób przypadkowe zdarzenia staną się ciągiem zdarzeń…”
Tak to sobie można wszystko połączyć.
(…)
– Oglądałeś kiedyś Scooby Doo? – spytał Brodzki. – Tak tylko się zastanawiam. Ta historia z maskami, podmianą trupów, to wszystko przypominało trochę niewinną kreskówkę o Skarabeuszu. Tymczasem tego typu pomysły, choć dziś absurdalne, sprawdzały się przez wieki. Zamiany masek, podmiany osadzonych, zapadnie, tajne przejścia. Ludzie szukali wszelkich sposobów, by oszukać śmierć – mówił, podchodząc do ściany w głębi.
– Co robisz? Szukasz kodu Leonarda da Vinci?
– Nie, Indiano Jonesie. Szukam dowodów na ludzką pazerność.
Teraz będzie scena, która podnosi włosy na głowie, więc krótkie wprowadzenie: obaj, czyli Brodzki i Żółtko stoją w garażu przed gładką ścianą. Murem od sufitu do podłogi. Oprócz tego nie wiadomo czy jest to ściana postawiona niedawno i zaprawa jeszcze nie złapała, czy wręcz przeciwnie – jest stara i mocna.
Po prostu – dwaj mężczyźni przed murem…
Przejechał otwartą dłonią po ścianie, ale nie znalazł w niej klamki ani zamka [klamki i zamki to rzadko występujący element ścian. Może by tak drzwi poszukał?]. Na posadzce nie było także żadnych śladów. Tomek nie był pewien, czego Leon szuka, ale ze skupieniem i podziwem śledził sposób dedukcji detektywa.
Macanie po ścianach to nie jest dedukcja, autorze.
Widział doskonale, że skanuje pomieszczenie, analizując każdy detal. „Czy patrzę uważnie” – spytał siebie Tomek. Nie tak dawno sam skradał się przez opuszczone pomieszczenia przy ulicy Sportowej. Nakierowany przez Kobietę w Czerni, szukał miejsca, w którym mogła być ukryta ofiara bez palca. Wówczas, pierwszego dnia, dał się ponieść intuicji.
To dziadkowie nauczyli go, by słuchać natury. Tej własnej i tej, która nas otacza. Nie miało to bynajmniej nic wspólnego z filozofią orientu ani religią. Chodziło o zmysły. Zapach, dźwięk, dotyk, obraz.
Dlatego teraz tak jak wtedy zamknął oczy i pozwolił swoim zmysłom zanurzyć się w naturze, która zawsze jest potężniejsza od człowieka.
Zanurzył się, wsłuchał w melodie, co z gór płyną, w barwy, które niesie kolorowy wiatr… “Blade twarze przechodziły tędy trzy dni temu, jeden miał złamany nos, a drugi był nauczycielem matematyki w zaocznym studium dla dorosłych”.
Gdzieś w oddali, na ulicy, świergotały ptaki – wróble i skowronki.
Taa, skowronek, najpopularniejszy gatunek ptaka miejskiego.
Zwłaszcza we wrześniu skowronki świergoczą jak najęte.
Tam, skąd pochodził, często słyszał ptaki. Mieszczuchy odzwyczajone są od dźwięków.
Powiedzcie to osobom mieszkającym przy zajezdniach autobusowych!
Prawdę mówiąc, najczęściej spotykanym w mieście odgłosem lasu są te dzwonki ustawiane w telefonie na pobudkę: nazywają się forest, czyli „las”.
Za to leśnicy lubią ustawiać sobie na pobudkę “odgłosy miasta”.
Niesamowite. W mieście nie słychać odgłosów lasu. O, bogowie, chwilę mi zajmie, nim dojdę do siebie po tym odkryciu.
A w Nakle nad Notecią nieraz słyszał trznadle w lesie, na pobliskich polach skowronki, a w lesie dzięcioły i rycyki.
Rycyki to akurat też na polach, względnie bagniskach.
Nakło nad Notecią też podpadło czymś autorowi? Miasteczko około 20 tys. mieszkańców, 700 lat, liczne zabytki, a opisywane jak osada śród pól! No, litości, możliwe, że słychać tam trznadle, chociaż ciut wątpię, bo trznadle miast unikają (ale na obrzeżach niewykluczone, nie, żeby zaraz w lesie co prawda), ale, doprawdy, opisywać Żółtkę jak Winnetou normalnie, gdyż NAKŁO NAD NOTECIĄ to jednak przesada jest.
Inne były też zapachy. Tu pachniało sadzą i olejem. Tam, skąd pochodził, zimą w powietrzu unosiły się dym i zapach wilgoci,
Ach, ten dym… Od sąsiada z lewej waliło paloną gumą, od tego z prawej – podkładami kolejowymi. Węgiel drogi, a w zimie trzeba sobie jakoś radzić.
wiosną czuć było topole i wierzby. I obornik na polach. Im było cieplej, tym bardziej pachniało nagrzanym asfaltem biegnącej obok domu drogi, zbożem, koszonymi trawami. Inny był też wiatr. W letnie dni wlewał się pod ubranie, oplatając ciało jak ciepły koc.
Teraz, stojąc w tym miejscu, poczuł ciepłe powietrze, w tym miejscu tuż nad karkiem, w które matki całują swoje dzieci.
Ta retardacja jest istotna dla pędzącej akcji, gdyż:
Tomek otworzył oczy. Leon dostrzegł to powracające z mroku spojrzenie.
– Masz narkolepsję czy po prostu coś ci się przypomniało?
– Coś mi się… – Ale nie dokończył. Odwrócił się do wnęki i wyciągnął dłoń przed siebie. – Coś jest za tą ścianą.
Nie widział stojącego za nim Brodzkiego, więc nie widział, jak Leon mu przytaknął.
No coś ty, nie wyczuł tego swoimi zmysłami zanurzonymi w naturze?
– Może byśmy… – zaczął Tomek, ale nie dokończył. Detektyw Brodzki rozpędził się i natarł na ścianę, kopiąc w nią z całej siły. SERIO. Ściana się nie rozpadła [!], ale policjanci dostrzegli, że się poruszyła. Spojrzeli na siebie odruchowo. Tam coś jest, przytaknęli sobie w myślach, po czym ruszyli na ścianę i obaj [z rozpędu!] kopnęli w jej środek, jak tylko byli w stanie najmocniej.
A że ściany mają jeden środek (na skrzyżowaniu przekątnych), to mam nadzieję, że nie kopnęli w to samo miejsce, czyli sobie nawzajem w stopy, bo to byłoby bolesne.
Ściana otworzyła się (?) z hukiem, wpuszczając do środka snop ostrego światła.
Do jakiego środka?
No, do tego garażu, w którym byli. Ja się zastanawiam raczej, skąd to światło, skoro przejście prowadzi na…
Postąpili ostrożnie przed siebie. Ślady kół biegły dalej [jakich kół? – pogubiła się Królowa Matka zwłaszcza, że na posadzce nie było także żadnych śladów] w głąb studniowego jeśli podwórko miało mieć coś wspólnego ze studnią, prawidłowa forma to oczywiście “studziennego”. Studniowe to mogą być skarpetki, noszone od stu dni dziedzińca mieszczącego się pomiędzy ścianami kamienic, z których żadna nie miała okna.
Ale do tego dziedzińca otoczonego ścianami bez okien coś prowadziło? Jakieś, bo ja wiem, drzwi? Czy konieczne było rozwalenie ściany, by się tam dostać? I SKĄD ORAZ PO CO BIEGŁY JAKIEŚ ŚLADY KÓŁ?!
Ślady kół najwyraźniej biegły i znikały w ścianie. Taki peron 9 i ¾ wersja toruńska. Albo Sezam – skoro prowadzi do niego otwierająca się ściana…
Na podwórzu unosił się potworny fetor.
OJEJ, to ciepłe powietrze tuż nad karkiem, w miejscu, gdzie matki całują swoje dzieci…
Przy dwóch niskich przybudówkach latały muchy. Zapach był gryzący i Brodzki dobrze znał tę woń. Naciągnął na nos kołnierzyk koszulki, Tomek zrobił za nim to samo.
Brodzki wziął krótszą ścianę, Tomek dłuższą. Przywarli plecami, wyciągnęli broń, odbezpieczyli. Drzwi do środka były uchylone, po klamce chodziły larwy. Brodzki pchnął wrota końcem lufy. Ze środka buchnął jeszcze gorszy fetor, Tomka odrzuciło na dwa metry. Nie wytrzymał i zwymiotował.
Leon tymczasem zmarszczył brwi, zacisnął lewą dłoń na koszulce, zakrywając nos, i wszedł do środka. Na ziemi walały się puszki, kilka było szczelnie zamkniętych. Przywarł policzkiem do ramienia, by materiał nie zjechał mu z twarzy, schował broń do kabury, wyjął telefon z kieszeni i oświetlił nim aluminiowy przedmiot.
Po chwili był na zewnątrz.
– To wystygły ślad.
Czyli taki, za którym nie warto iść.
– Brodzki palił papierosa bardzo szybko. Jakby kolejne porcje dymu nie pozwalały stłumić gorączki, która ogarnęła go po tym, co zobaczył.
– Jeśli to nagłośnimy, wypłoszony Elf zniknie i go nie znajdziemy. Dalej będzie planować morderstwa.
Ojej, ojej, no strasznie jestem ciekawa, ile czasu naszym orłom uda się utrzymać tajemnicę.
Moim zdaniem Elf już wie, względnie dowie się za jakiś kwadrans do pół godziny. Przecież nasi supermeni ROZWALILI ŚCIANĘ budynku, ciut to odbiega od wyobrażenia dyskretnej pracy wywiadowczej, jakie dotąd miałam.
– Dzwonisz z tym do Mauera?
– Nie, nie spieszy mi się jakoś, ale będę musiał. Za chwilę. Muszę pomyśleć.
Po co tak nagle informować prokuratora o fetorze i larwach na zamurowanym podwórku?
– Powiem ci jedno, Leon. Nie wierzę w przypadki. Już chyba wiem, co się stało z jednym zaginionym, ksywa Chudy.
– Ja też ci coś powiem, Tomek. Wierzę, że niektórzy potrafią być naprawdę złymi ludźmi.
5
(…)
– Prokuratorze. Lindego. Niech przyjadą technicy.
– Przyjąłem, Brodzki. Coś jeszcze? – Mauer zawsze mówił i prosto i tajemniczo zarazem. Tak, dla Marcela fakt, że ktoś odpowiada na pytanie zwięźle i sensownie to musi być coś tak niezwykłego, że po prostu musiał to podkreślić.
Nawet gdyby powiedział, że „ptaki latają kluczem”, byłoby to i prostym komunikatem, i zagadkowym szyfrem.
Nie, nic więcej, ale żyrafy wchodzą do szafy.
(…)
6, 7, 8, 9
Kolejny wpis z bazy zaginionych. Brodzki rozmawia z Magikiem, mechanikiem samochodowym, wypytując go o Lacza. Berenika dostaje info, że w Urzędzie Miasta będzie konferencja prasowa. Dwóch strażników więziennych zastanawia się, gdzie się podział ich kolega, zwany Niuńkiem.
10
Autor rozwodzi się szeroko nad dziennikarzami i ich sposobami zdobywania informacji.
(…)
Telefon to bursztynowa komnata pełna odpowiednich skarbów w postaci dziewięciocyfrowych kombinacji.
Jak się pomyli cyferki, to skarby robią się nieodpowiednie.
(…)
Kontaktów i informatorów trzeba strzec, to oczywiste. Dlatego tylko stażyści lub świeżo upieczeni urzędnicy popełniali niekiedy szkolny błąd i zamiast rozsyłać newslettery z odpowiedniego programu, wklejali w okienku „odbiorca” wszystkie adresy mailowe, jakie znaleźli na komputerze. Ku uciesze dziennikarzy, rzecz jasna, którzy takiej okazji nigdy nie przepuszczą.
No jasne, jest to pewna niezręczność, ale nie bardzo wiem, jaką korzyść mogliby odnieść wścibscy dziennikarze z adresów w urzędowym newsletterze, który zwykle rozsyła się na całkiem oficjalne adresy mediów i instytucji.
Niestety, taki błąd raz przydarzył się też Halickiemu.
Takiemu staremu dziennikarskiemu wydze? Po prostu niewiarygodne.
Przesyłając informacje o zatrzymaniu grasującego w jednej ze szkół pedofila, nieopatrznie przesłał dalej maila od dyrektor szkoły, w którym zawarte były personalia pokrzywdzonych dzieci.
A to już jest wpadka całkiem innego rodzaju i faktycznie, może się zrobić skandal, kiedy do uprzejmej odpowiedzi na maila klienta przyczepi się cały łańcuszek wewnętrznej korespondencji w duchu “no niech ktoś wreszcie odpowie temu idiocie”. Ale…
Po pierwsze, czy Halicki nie miał rzecznika odpowiadającego za takie rzeczy? (No dobra, przy tych pięciu policjantach na krzyż w całym Toruniu pewnie nie miał).
Po drugie, nie bardzo wiem, jak właściwie to zrobił. Przecież nie odpowiadał dyrektorce! Przesłał dalej oryginalny mail, dopisując do niego własną treść i nie zauważając, że tu już jest jakiś tekst?
Na szczęście dziennikarze z Torunia zapobiegli tragedii. Nikt informacji nie opublikował,
BRAWO, dzielne, etyczne toruńskie media! Nie opublikowały danych ofiar, co z pewnością zrobiłyby te hieny z każdej innej redakcji w Polsce!
a wręcz przeciwnie, toruńskie redakcje wystosowały list otwarty, w którym solidaryzowały się z pokrzywdzonymi i wzywały dyrekcje szkół oraz policję do intensywniejszych działań na rzecz ochrony dzieci i młodzieży.
Czyli mleko jednak się rozlało i informacja o krzywdzeniu uczniów wyszła na jaw.
Halicki był więc na cenzurowanym [to w końcu był na cenzurowanym, czy był prawie pewnym kandydatem do awansu?], choć nie tak jak Brodzki. W końcu mail to nie to samo co zabójstwo przed kamerami.
Przed trzynastą ekipa dziennikarzy zaczęła zbierać się przed wejściem na placu Teatralnym.
(…)
– Słyszałaś, Siwa? To dopiero masakra – rzucił zdyszany reporter.
Czyli wie o czymś jeszcze przed konferencją prasową.
Z daleka można było poznać jego chód, tylko on tak nisko stawiał stopy. Czyli szurał po ziemi czy unosił się niewysoko nad podłożem?
– No. Prawdziwa uczta nam się dziś szykuje – odpowiedziała dziennikarka kopcąca skręcanego papierosa z domieszką marihuany. Stała w niedbałej pozie, w swoich białych japonkach, z nisko osadzonymi na biodrach czarnymi bojówkami, różową koszulką na ramiączkach i smyczą z identyfikatorem, który dyndał na biuście jak wahadło hipnotyzera. Miała blond warkocz puszczony przed ramię do przodu i kilka niebieskich spinek we włosach. Mały nos i krnąbrna bródka (!) wskazywały, że nie minęła się z powołaniem.
Wszelkie kursy oraz studia dziennikarskie zaczyna się od obejrzenia nosów kandydatów. Za duży – wypad, nie nadajesz się!
– Chociaż przyznam, że mam dość pisania o trupach. Od początku września tylko morderstwa i morderstwa.
To pisz o złotej, polskiej jesieni, pełnej świergotu skowronków.
– To straszne, fakt.
– To piękne! – odparła niespodziewanie i uśmiechnęła się klawiaturą zębów (!) rodem z kliniki Macieja Drosda. I twórczości Marcela W.
Jak tu zrozumieć, o co jej chodzi. Czy ma dość pisania o trupach, bo od początku września nic, tylko trupy, czy może entuzjastycznie uważa, że to piękne?
W ulicę Podmurną zajechały wozy telewizyjne kablówki i lokalnego oddziału TVP. TVN24 już od godziny stał z rozłożonym talerzem na dachu. Wszyscy spotkali się przed wejściem i wtedy ich oczy skierowały się na drobną dziewczynę z notesem marki Moleskine.
– Gdzie robisz staż? – zagaiła Siwa, dopalając skręta. – Może funny cigarette na odwagę? – Podsunęła jej blanta. – Nie wiem, czy jesteś przygotowana na takie mięcho. Jak się nazywasz?
– Berenika Vesper. Dom wydawniczy Marlowe Press Ltd., Warszawa. A ty?
Wszyscy ucichli i przesunęli się, by zrobić jej miejsce, miętoląc w czerwonych, spracowanych rękach pospiesznie zerwane z głów nakrycia.
Ojejciu, pani, ze samiuśkiej stolicy, łoj, bozicku! – szedł po spokorniałym tłumie zachwycony szept. – Patrzajta, ludzie, panienka z Warszawy przyjechali, suńta sie, Wojciechu, tyz chce obaczyć, dzieckom doma będzie co opowiadać!
– No, jak pani z Warszawy, to prosimy przodem – rzucił chudy operator przypominający specjalistę od kręcenia wesel.
Spodnie rybaczki, sandały ze skarpetami skrytymi nieskrzętnie w ich czeluściach, rozciągnięta koszulinka polo, co służy i do niedzielnego obiadu, i do wyjazdu na grzyby, potężne zakola, głębokie oczy.
W życiu nie widziałam na weselu takiego oberwańca – przeciwnie, filmowcy zawsze byli ubrani elegancko, nie wyróżniając się spośród gości.
Berenika zatrzymała się w drzwiach. Z pobliskiego wozu transmisyjnego TVN24 dobiegały ją dźwięki serwisu informacyjnego. Podeszła bliżej.
– Pilne! Makabryczne odkrycie na Bydgoskim Przedmieściu. Wracamy do sprawy pożaru przy ulicy Lindego. Pracujące na miejscu służby znalazły maszynę do ćwiartowania ludzi.
Jest całkiem inna niż urządzenia do ćwiartowania tusz w ubojni.
Ma na przodzie wielki napis “Na ludzi”.
Autorze, opis, opis! Jak wygląda maszyna do ćwiartowania ludzi? Czy jak wielka maszynka do mięsa?
„To się nie mieści w głowie” – komentują mieszkańcy z bloku przy Mickiewicza. To było tuż za rogiem… Takich rzeczy nie widzieli chyba nawet na Ukrainie podczas wielkiego głodu w latach trzydziestych.
Gdyż jest to wspomnienie prześladujące większość współczesnych Torunian. Widzicie ten ciąg powiązań – Ukraina w latach 1932-1933, klęska głodu, ludożerstwo, Toruń w 2016 roku…
A zresztą, na Ukrainie w czasie Wielkiego Głodu używano narzędzi prostych i sprawdzonych w krojeniu zwłok – noży i toporów…
Na godzinę trzynastą zaplanowano w Urzędzie Miasta konferencję prasową z udziałem oficjeli: prezydenta Torunia, delegata z prokuratury krajowej oraz komendanta policji…
(…)
– Dzień dobry państwu – zaczął prezydent, poprawiając dwoma palcami mikrofon. – Domyślam się, że woleliby państwo, by Toruń kojarzył się z wydarzeniami pozytywnymi i pysznymi piernikami. Tak wiele się przecież działo przez wakacje, festiwal Bella Skyway, Festiwal Piosenki i Ballady Filmowej, wydarzenia organizowane przy nowym kościele ojca Majbacha przy Drodze Starotoruńskiej.
– Tu przez salę przeszedł szmer powstrzymywanych śmiechów. – Ale niestety. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy.
Bla, bla, prezydent przypomina Tragiczne Wydarzenia Ostatnich Dni…
(…)
Wszystko to sprawiło, że torunianie się zjednoczyli, nie bójmy się użyć tego słowa, zjednoczyli się w strachu.
Zjednoczenie Trzęsących Się Portek.
Zjednoczeni W Bezsenności.
Gdy w Toruniu powstanie nowa kapela punkowa, to nazwę mają jak znalazł.
Ale my w Toruniu wiemy, jak się bronić przed złem. Wystarczy przypomnieć, że to właśnie tutaj ponad pięćset lat temu odlaliśmy wielki dzwon Tuba Dei, który miał uchronić nas przed końcem świata w roku 1500.
Tu włodarz miasta na chwilę zamyślił się głęboko, po czym wykrzyknął “Eureka!”.
O ile wiem, ten koniec świata nie nastąpił, być może właśnie dzięki torunianom.
Przez salę przeleciały uprzejme śmieszki.
To właśnie w Toruniu na świat przyszedł Mikołaj Kopernik, który nie bał się przeciwników wyzywających go od heretyków.
Machnął na wszystko ręką i mimo to się urodził.
Teraz, proszę państwa, teraz stajemy w obliczu prawdziwego zła. Co tam wobec tego koniec świata, potop szwedzki, zabory i wojny. W swojej długiej karierze polityka będącego u steru Torunia, który dzierżę od… Od kiedy, proszę państwa?
– Od 2002 roku – podpowiedziała rzeczniczka ściskająca przed sobą plik papierów.
– Od 2002 roku jestem gospodarzem tego miasta i po razy pierwszy tak bardzo poczułem, że temu miastu potrzebni są silni mężowie stanu, którzy powiedzą: nie damy się. Dlatego właśnie są ze mną prokurator Cyriak Mauer oraz komendant Halicki. Panie prokuratorze, proszę przekazać torunianom informacje i może trochę, że tak powiem, uspokoić mieszkańców.
Prokurator sięgnął po szklankę wody, by przepłukać słowotok, który właśnie usłyszał.
SIĘGNĄŁ PO SZKLANKĘ WODY, BY PRZEPŁUKAĆ SŁOWOTOK, KTÓRY USŁYSZAŁ. Tak sobie to przepisałam, by ponapawać się pięknem i kompletnym bezsensem tego zdania.
Poprawił krawat i zbliżył się do mikrofonu.
Jak to leciało? “Jeśli to nagłośnimy, wypłoszony Elf zniknie i go nie znajdziemy. Dalej będzie planować morderstwa”?
– Hm. Jak państwo wiedzą, miasto i kraj obiegła dziś wstrząsająca informacja. Możemy potwierdzić, że pracujące przy ulicy Lindego służby znalazły maszynę do ćwiartowania ludzkiego mięsa. Może to takie ustrojstwo jak w Ziemi Obiecanej, do którego Malinowski wrzucił Kesslera? Nie wiadomo, czy ludzie wrzucani byli do niej żywi, czy martwi…
To żeś pan wszystkich uspokoił.
Im dłużej czytam Marcela, tym dobitniej się przekonuję, że mój moralny uwiąd jest nieodwracalny. Teraz, na przykład, ryczę ze śmiechu, a jestem PRAWIE pewna, że nie jest to efekt, na którym autorowi zależało.
– Tu spojrzał na prezydenta Nalewskiego, który pobladł. – Ale jest pewne, że przerabiano ich na mięso. Na miejscu odnaleziono dwie sztuki konserw mięsnych zawierających… ludzinę.
Aha, czyli jednak maszynka.
Z jednej strony wrzucasz człowieka, z drugiej wypada estetyczna puszeczka. Jak w kreskówce.
Rozumiem już, po co te wpisy z bazy zaginionych. Ej, ale serio. Dlaczego ta maszyna stoi w mieście, na podwórzu między kamienicami? Ślepym, to ślepym, ale smród i muchy i tak dotrą do mieszkańców. Nawet Żółtko coś wywąchał przez ścianę. I wrzaski, jeśli ludzie byli wrzucani żywcem. Dlaczego zbrodzienie nie sprzątali po sobie, choćby spłukując szlauchem? Czy mielili świeżą ludzinę razem z resztkami poprzednich ofiar? Tyle pytań…
Jeszcze jedno pytanie: jak transportowano ludzi, czy ich zwłoki na to zamknięte, zamurowane “studniowe” podwórko?
Wyjeżdżano ze ściany, drzwiami 9 i ¾. I tajemnica prowadzących znikąd śladów kół wyjaśniona!
– No to masz swoje mięso – wyszeptał do Siwej dziennikarz o czerwonych policzkach.
– Poproszę technika o zaprezentowanie zgromadzonego materiału. – Na słowa Mauera technik położył na stole zakrwawioną pałkę teleskopową oraz dwie metalowe konserwy z charakterystycznym nadrukiem PRODUKT REGIONALNY.
No w sumie – w tej stolicy zbrodni konserwa z ludziną jako produkt regionalny wydaje się całkiem na miejscu!
I po to na konferencji prasowej był potrzebny technik policyjny? Oni czym innym się zajmują, niż pokazywaniem dziennikarzom znalezisk z miejsca zbrodni. Skoro już przy tym jesteśmy: czy zdjęto odciski palców z pałki, określono grupę krwi? Może pobrano próbki DNA z mięsa w puszce, aby zidentyfikować ofiarę?
Generalnie, w takich sytuacjach mówi się “Dla dobra śledztwa nie możemy ujawnić szczegółów” – a ci tutaj od razu konferencję, od razu makabrą po oczach.
– Coś dla ciebie – wyszeptała Siwa, odruchowo zakrywając usta.
Halicki spojrzał na wyświetlacz komórki. Jeśli dostawał SMS od nieznanego numeru, zawsze wiedział, że stoi za nim ten sam człowiek. Pracownik call center próbujący namówić go na przedłużenie umowy. Odczytał wiadomość.
SMS
Do: Gromosław Halicki
Od: 511867571
W sumie – dlaczego Człowiek w Kapeluszu wysyła smsy, a nie dzwoni? Zadzwonić zawsze można z zastrzeżonego, przy smsie nie ukryjesz numeru, po co ułatwiać pracę policji? Dodam, że obowiązek rejestracji numeru na kartę istnieje od lipca 2016 roku.
13/09/2016 13:06
Z tym ciałem, które miało się rozpłynąć w powietrzu… kłamałem. Mam nadzieję, że kosz regionalnych produktów ci smakował. Zwłaszcza konserwa.
Halicki wybiega i wymiotuje na korytarzu. Berenika podsłuchuje jego rozmowę z Buźką, gdzie pada hasło “Muszla”.
Halicki miał zapomnieć jak nazywa się ta akcja. Ale mów jak do kogo dobrego… o to, jak Berenika rozpoznała Buźkę – już nie pytam.
Berenika nie; to czytelnik miał go rozpoznać.
Ech… Parówki z MOMu i papieru toaletowego, konserwy z ludziny… Chyba bezpieczniej zostać wegetarianką.
SMS
Od: Berenika Vesper
Do: Anna Tekla
13/09/2016 13:13
Komendant i tajemniczy człowiek z bliznami. Muszla. Co to może znaczyć?
Jeśli to miała być kolejna część “reportażu”, to gratuluję zwięzłości.
Nie, to był sms. Godny następca telegramu “Nie podaplac niecko. Zbyszek zalata od gorme.”
Omujborze, jak ja widzę reakcję naczelnej na takiego smsa, jak ja to widzę!!!
(…)
11
Wypadek samochodowy, którego ofiarą pada “Przemysław Strolski, lokalny biznesmen znany z kontaktów ze światem przestępczym”, czyli nasz poszukiwany przez wszystkich Laczu.
– Żółtek – rzucił do słuchawki [Jacyk] – mam dobrą i złą wiadomość. Dobra jest taka, że mamy waszego smakosza jagodzianek, Lacza. Zła jest natomiast taka, że myśmy się już z nim, kurwa, spotkali. Pamiętasz gościa, który uczył mnie obsługi radaru? To on. – I zakończył rozmowę. Nie mógł sobie darować, że nie sprawdził go wtedy w bazie. Prawda jest taka, że często w trakcie kontroli policjanci fingują czynności.
Jak pamiętają wszyscy oprócz autora, w trakcie tamtej interwencji policjanci nic nie fingowali, tylko zostali w trybie pilnym odwołani, żeby NA-TEN-TYCHMIAST jechać do włamania (drogówka!) i to nie w swoim rejonie, wobec czego szybko zakończyli interwencję pouczeniem i odjechali.
Czasem nie działa radio, czasem internet, jeśli to duża lodówa z komputerem z tyłu.
Internet jest dużą lodówą z komputerem z tyłu?
Więc pozostaje bezpośrednia rozmowa z kierowcą i ocena sytuacji. W tamtym wypadku Jacyk się pomylił. Jakby stracił węch.
No ale nawet jakby sprawdził, to co? W chwili, gdy Jacyk przy fotoradarze wykłócał się z pyskatym kierowcą (i sępił od niego nalewkę), Brodzki siedział jeszcze w areszcie i nikt nie przypuszczał, że Laczu będzie im do czegoś potrzebny.
12
Berenika Vesper czeka w kawiarni na komendanta Halickiego, z którym się umówiła na rozmowę, gdy wtem staje się świadkiem scenki rodzajowej:
W kawiarni były jeszcze cztery osoby. Kelnerka z niskim czołem, blondynka z przesadnym makijażem i dwóch mężczyzn w dobrze skrojonych garniturach z drugiej ręki.
Co można było poznać po tym, że odkupione garnitury były niedopasowane.
Blondynka próbowała jeść deser lodowy tak, by nie zmazać czerwonej szminki, a mężczyźni – płacąc właśnie przy barze za doppio – komentowali. Robili to od dobrych dwudziestu minut.
Berenika odruchowo spojrzała na wpisywany na terminalu PIN.
A to chytruska-podglądaczka!
– Jezu – zaczął pierwszy, o aparycji wypalonego maklera. Wklepywał właśnie kod na terminalu. – Gdyby mi tak loda robiła, tobym zawału dostał.
– E tam – odparł drugi, o świńskich oczkach i wylewającym się podbródku. – Po prostu wszystko połączone jednym sznurkiem w głowie.
– A jak się go przetnie?
– Odpadną cycki.
Dżizas, człowieku, ty nawet starego dowcipu nie potrafisz powtórzyć. Uszy odpadają, USZY!
Berenika spojrzała najpierw na nich, potem na zmieszaną kobietę – która chyba coś dosłyszała – a potem znów na tych dwóch. Zauważyli, że na nich patrzy. Najpierw się zmieszali, w końcu ten z małymi oczami podszedł do niej.
– My się skądś znamy? – spytał, jakby mruganiem chciał jej przesłać wiadomość alfabetem Morse’a.
Marcelu, słowo Marcelowi wypadło. Powinno być “spytał, mrugając, jakby…”, i tak dalej, wtedy można byłoby znaleźć w powyższym zdaniu ciut sensu.
Vesper miała w głowie całą baterię rakiet człowiek– –człowiek, ale zrobiła teraz wszystko, żeby się powstrzymać przed komentarzem. Spojrzała na drugiego, potem na ich stolik, potem na blondynkę, która malowała usta, i znów na telepatę z grubym podbródkiem [telepatę???].
No, telepata albo może teokrata, słownik się akurat otworzył na “T”. A może chodziło o telegrafistę, skoro nadaje Morse’em.
Uśmiechnęła się najzalotniej, jak potrafi, przejechała ręką po swoich kręconych włosach i odparła:
– Prawdę mówiąc, jeszcze nie. Patrzę tak jednak na panów – tu spojrzała wymownie na drugiego, który natychmiast również się poderwał i podszedł – ponieważ nie byłam w stanie wnieść na górę dwóch wielkich walizek. I, prawdę mówiąc, zostawiłam je przy ruchomych schodach. Słyszycie te syreny w oddali? Saperzy i antyterroryści już jadą! Inna rzecz… nie była w stanie ich WNIEŚĆ po RUCHOMYCH SCHODACH??? Czy panowie byliby tak łaskawi i pomogli z nimi? Który z panów jest dżentelmenem?
Mężczyźni spojrzeli na siebie, po czym puścili się w długą. Dokończyła swojego millera z cytryną, a potem wstała, podeszła do ich stolika, wzięła leżący na szklanym blacie portfel i ruszyła w stronę baru.
Odeszli w takim pośpiechu, że zostawili na stole portfel? A Berenika bez chwili zastanowienia – po prostu go wzięła?
Tak, to jest jej Niecny i Misterny Plan.
– Chciałabym uregulować rachunek za te dwa stoliki – wskazała na swój oraz kobiety z nadmiernie umalowanymi ustami – oraz kupić butelkę dobrego alkoholu.
– To będzie chyba… – kelnerka nie była pewna, co polecić. Nie znała się na alkoholu, jak niektórzy.
– Chcę tę! – wskazała na złocistą butelką za szybą.
Kelnerka otworzyła gablotkę i najechała kodem kreskowym na czytnik.
– Ale to jest… Tu napisali, że ta whisky ma czterdzieści lat. Ben…
– BenRiach, single cask. Wiesz, że trzymali to w beczce po winie przez cały ten czas? Kilkanaście lat, nie kilkadziesiąt. Nieuważnie słuchała ględy barmana. Nie może nas to dziwić.
Biorę.
– Ale to będzie chyba dość drogie.
– To się okaże. Spieszy mi się!
Kelnerka jeszcze raz nabiła butelkę na kasę.
– To będzie…
– Proszę. – Berenika podała kartę, a po chwili wpisała zapamiętany kod PIN.
To się nazywa kradzież, szanowna Bereniko i nie pochwalamy takiego zachowania.
Rzuciła okiem w stronę wyjścia. Transakcja zaakceptowana.
– Rachunek dla pani? – Kelnerka była zdziwiona, ale i uradowana. Właśnie trzasnęła dwutygodniowy utarg.
Zapamiętajmy.
– Dziękuję. – Vesper wzięła butelkę i podeszła do blondynki. – To dla pani. Ponieważ jest pani piękną i wartościową kobietą.
Zasługuje więc pani na butelkę alkoholu za skradzioną kasę.
– Ale… – Nie dokończyła.
– Idziemy! – pospieszyła ją Berenika. Obie zabrały swoje rzeczy. Dziennikarka wsunęła kartę z paragonem do portfela na siedzeniu i wyszła. W oddali ruchomymi schodami wjeżdżali makler i podbródkowy. Berenika szarpnęła blondynkę w lewo, do windy. Nacisnęła przycisk.
Głos mężczyzn był coraz wyraźniejszy. Z rozmowy wynikało, że przeszukali cały parter, ale żadnych toreb nie znaleźli. I tak okazało się, że pan z podbródkiem nie był takim telepatą, jak nam tu autor napisał… Kiedy byli już niedaleko windy, ta nadjechała, jej drzwi się otworzyły i kobiety wskoczyły do środka.
– Dlaczego to zrobiłaś? – spytała blondynka.
– A dlaczego oni to zrobili? – odpowiedziała pytaniem Berenika. – Słuchaj. Jesteś śliczną dziewczyną. Po co ci to wszystko? – I odwróciła ją do lustra w windzie. – Zobacz. Szminka, brwi, podkład, spinki, to wszystko niepotrzebne. Masz śliczną buzię i piegi, których ci zazdroszczę.
To se, kurna chata, zazdrość na zdrowie. A blondynka nie lubi swoich piegów, za to gustuje w szminkach oraz dużej ilości spinek, i co jej zrobisz, droga Bereniko.
Borze, nie mogę. Jakie to protekcjonalne. Obca baba nieproszona poucza drugą, jak ma się ubierać i malować, serio, kurwa. “Nie używaj podkładu, bo mnie się podobają piegi” – a kogo obchodzi, droga Bereniko, co się tobie podoba? Mów o tym kochance, a nie obcej kobiecie przypadkiem spotkanej w barze.
– Winda zatrzymała się na poziomie zero.
– Wypij moje zdrowie.
I zniknęła.
Jak sen jaki złoty.
13, 14, 15, 16, 17
Laczu przeżył wypadek, Brodzki i Żółtko zabierają go na przesłuchanie. Berenika wraca do hotelu.
(Berenika zasypia)
W tym samym czasie pewien mężczyzna bardzo się zdziwił, kiedy wychodząc z kawiarni Queensland, zauważył, że w jego portfelu, obok karty kredytowej, wetknięty jest rachunek na ponad trzy tysiące złotych.
Wobec czego wrócił do kawiarni, zrobił awanturę, kelnerka, która przyjęła zapłatę skradzioną kartą, musiała się gęsto tłumaczyć, a może nawet została wyrzucona z pracy. I tak się skończyło okazywanie siostrzeństwa i wsparcia przez Berenikę za cudze pieniądze.
Btw, trzy tysiące złotych jako dwutygodniowy utarg kawiarni w centrum miasta? Chyba trochę mało.
(Berenika się budzi po koszmarnym śnie)
Właśnie wtedy otworzyła oczy.
Znów była w hotelowym pokoju. W jednym kawałku, w jednym nierozerwanym ciele. Wszystko się zgadzało, poza jednym. Nie mogła oddychać. Złapała się gwałtownie za szyję i poderwała z łóżka. Nie mogła nabrać powietrza. Kątem oka dostrzegła kwiaty na stoliku. Spadła z łóżka i uderzyła głową o drewniany podnóżek.
Dziwne umeblowanie mają w hotelu “Pod Orłem”.
Przed oczami zawirowały jej niebieskie plamy świetlne. Mgnienia. Powtórki. Otchłanie.
18
Brodzki przedstawia Laczowi propozycję nie do odrzucenia – żeby zeznawał przed Mauerem.
19
Resztkami sił doczłapała do okna, uchyliła je. Świeże powietrze w pierwszym hauście uderzyło jej do głowy. Złapała się mocno parapetu, żeby się nie osunąć na podłogę. Po kilku minutach objawy zaczęły mijać.
(…)
Miewała stany lękowe, bała się, że nikt jej nie pomoże i nie przyjdzie na czas. Jak Jarek.
Mimo to uchodziła za osobę silną. Jak wtedy, gdy relacjonowała protesty kobiet przed Sejmem.
Minie jeszcze kilka tygodni, zanim nadejdzie 3 października 2016.
Tak, autor ewidentnie wpadł w jakąś pętlę czasową, bo mamy pierwszą połowę września 2016, a pisze tak, jakby Czarny Protest trwał od co najmniej kilku miesięcy. Berenika zdążyła nie tylko go relacjonować, ale… nie uprzedzajmy faktów.
Jak wtedy, gdy krytykowała pracę policji i cały męski świat, który policja reprezentuje swoimi pałkami i lufami pistoletów. Nigdy nie uważała się za wojującą feministkę, ale dopiero pomiędzy dziewuchami z organizacji pierwszy raz poczuła się częścią kobiecego świata.
Pierwszy raz była otoczona kobietami w swoim wieku, mówiącymi jej językiem o jej świecie, przekonujących ją, jak fajnie być babką i do czego ma się prawo. Otworzyło jej to oczy.
Gdyż do tej pory w jej towarzystwie nie było rówieśniczek.
Mało która dziewczyna z mniejszego miasta – niebędącego ważnym ośrodkiem intelektualnym – ma szansę poznać inne punkty widzenia, zobaczyć, do czego powinno się dążyć, otworzyć sobie oczy na świat.
W mniejszych miejscowościach nie mają internetu, telewizji, prasy; wiedzą o świecie tylko tyle, co im wójtowa przy darciu pierza albo ksiądz z ambony powie.
Wydawać by się mogło, że tylko mężczyźni mają problem z inicjacją i nieistniejącym światem męskich rozmów, w którym problemy rozwiązuje się klepnięciem w ramię, szklanką whisky i wspólną wizytą w barber shopie.
A teraz okazało się, że kobiety też mają problem z nieistniejącym światem męskich rozmów!
Tymczasem kobiety – te, które, zdawać by się mogło, całe życie rozmawiają – również mogą być w tym świecie pogubione.
W świecie barber shopów? No raczej.
I dlatego Berenika pierwszy raz poczuła, że przynależy do kultury, którą próbowała zrozumieć, odkąd sięgała pamięcią. Kultury matek, żon, kobiet czekających, kobiet niemówiących, kobiet westalek, kobiet cierpiętniczek. Przełomowym momentem były nagrania, jakie dziewuchy pokazały jej na spotkaniu bożonarodzeniowym w 2015 roku. Policjanci ciągnęli je po ziemi i wykręcali ręce. Śmiali się w twarz, znieważali. Dziewuchy ustaliły ich nazwiska i stopnie.
Autor przenosi wydarzenia Czarnego Protestu rok wstecz. Ok, pisarze czasami tak robią, ale zwykle jednak wtedy dają przypis informujący, że naprawdę opisane wydarzenia miały miejsce wtedy i wtedy.
Niedługo potem, wiosną 2016 roku, media społecznościowe obiegły prowokacyjne zdjęcia. Fotografie przedstawiały dwóch śpiących w radiowozie policjantów. Mieli założone różowe staniki i przypięte białe kartki z napisem: „POLSCY MĘŻCZYŹNI PRZEPRASZAJĄ POLSKIE KOBIETY”.
To już wiem, dlaczego Brodzki strzelał z procy w radiowóz stojący przed prosektorium.
Żeby nikt policjantom nie nałożył biustonoszy.
TVN24 materiał o tym emitował co pół godziny.
Przez kilka tygodni. Nikomu się to nie znudziło.
Na koniec wyskakiwali wszystkim z lodówki, jak mamamadzi albo gorzej.
Tygodnik „Wysokie Obcasy” odważył się wstawić zdjęcie na jedynkę. Podobnie zrobiły tytuły wydawane przez Marlowe Press Ltd.
Policjantów zawieszono, a media oszalały, podnosząc temperaturę dyskusji na temat prawa publikowania wizerunków policjantów. Bo choć fotografię rozpowszechniały wszystkie media, pierwszy był dom wydawniczy Marlowe Press Ltd.
Autorką głośnego tekstu Mężczyźni jak (za)pałki była niejaka Berenika Vesper.
Ten nagłówek został ułożony w czasie seksu?
Jest tak chujowy, że mógł być.
Konsultacje prawnicze: Shiren.
W apelacji stwierdzono (jakiej apelacji? Od czego? Czy myśmy tu wcześniej mieli pół słowa na temat jakiejś sprawy sądowej i jakiegoś wyroku? W powyższym fragmencie nic nie zostało wycięte!), że zgodnie z artykułem trzynastym, ustęp drugi prawa prasowego publikacja wizerunku policjantów nie była dopuszczalna.
Panie Marcelu, na litość kojota, weź pan sprawdź, o czym dokładnie mówią artykuły prawa, na które się powołujesz. Ten konkretnie zabrania publikowania wizerunku osób, przeciwko którym toczy się postępowanie przygotowawcze lub sądowe (to ten czarny pasek na oczach podejrzanych).
Uzasadniono to stwierdzeniem, że wizerunek jest jednym z dóbr osobistych. Choć dziennikarze bronili Bereniki, mówiąc, że policjanci byli osobami rozpoznawalnymi, sąd uznał, że ich popularność zaistniała dopiero w wyniku wspomnianych działań prasowych. Wydawnictwo Marlowe Press Ltd. zaskarżyło decyzję skargą kasacyjną.
Sąd nie wydaje decyzji. Sąd wydaje wyrok, rozstrzygnięcie, orzeczenie, które można skarżyć, ale decyzja to jest instytucja z całkiem innego rodzaju postępowania.
Samo uzasadnienie ma sens, ale tylko na gruncie art. 81 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, bo – jak wskazała Kura – dla stosowania art. 13 ust. 2 Prawa prasowego istotny byłby tylko etap postępowania i status danej osoby w tym postępowaniu, a nie to, czy jest rozpoznawalna.
Jego zdaniem wizerunek policjantów nie mógł podlegać ochronie, ponieważ jako funkcjonariusze publiczni wykonywali zadania w odniesieniu do ogółu społeczeństwa.
No, wydawnictwo próbuje, próbuje, ale raczej daleko tą argumentacją nie zajedzie.
Tu artykuł na ten temat:
https://fotoprawo.nikon.pl/2018/10/wykorzystanie-wizerunku-funkcjonariusza-publicznego/
A wystarczyło rozpikselować im twarze…
Sąd odrzucił skargę – działania podjęte przez media uderzały jego zdaniem w dobra osobiste policjantów, narażając na szwank zarówno wizerunek ich, jak i instytucji, którą reprezentują. I chociaż równolegle toczyło się postępowanie w sprawie przekroczenia uprawnień przez funkcjonariuszy i naruszenia nietykalności cielesnej protestujących kobiet, wydawnictwo sprawę przegrało.
A co ma piernik do wiatraka? Postępowanie przecież toczyło się przeciw jakimś innym policjantom, nie tym, którzy w trakcie wydarzeń SPALI, prawda?
I nawet, gdyby to byli ci sami policjanci, to nadal nie za bardzo jest możliwość łączenia tych spraw i sugerowania podejścia, że w ramach rzekomego „odszkodowania” za naruszenie nietykalności cielesnej jednego podmiotu (kobiet), jakiś inny podmiot (wydawnictwo) może publikować zdjęcia sprawcy. To są dwie odrębne sprawy.
Sąd stwierdził, że dziennikarze co prawda mieli prawo napisać, którzy funkcjonariusze przekroczyli swoje uprawnienia, ale jednocześnie nakazał usunięcie wszelkich materiałów z wizerunkiem policjantów oraz publikację przeprosin na łamach wszystkich wydawanych przez Marlowe Press Ltd. magazynów.
Mieli prawo napisać, ale lepiej niech się wycofają i przeproszą, bo jak nie…!
Tu, jak rozumiem, są odrębne kwestie – podanie danych tych osób jest czymś innym niż publikacja ich wizerunku. Rozumiem, że mieli przeprosić za opublikowanie wizerunku, a nie podanie danych.
Na tym sprawa mogłaby się zakończyć, ale finał był inny. Kilka tygodni po uprawomocnieniu się wyroku do drzwi mieszkania Bereniki Vesper przy placu Wilsona zapukała policja. Okazało się, że ktoś zgłosił się na policję, twierdząc, że widział ją przy radiowozie i może potwierdzić, że Berenika Vesper przyczyniła się do pogorszenia stanu świadomości policjantów: miała ich uśpić niezidentyfikowaną substancją. I w niezidentyfikowany sposób.
I kto im cichcem założył różowe biustonosze?
Potwierdzić tego się jednak nie udało, bo policjanci nie zgodzili się na badania toksykologiczne, które zresztą gówno by wykazały ileś tygodni po fakcie, a Komenda Główna zabroniła im publicznych wypowiedzi. Sprawę chciano szybko zamieść pod dywan – trwały przygotowania do lipcowego szczytu NATO (przypomnijmy: 8–9.07, Warszawa) oraz Światowych Dni Młodzieży (26-31.07, Kraków) i polskie służby codziennie znajdowały się w ogniu krytyki.
Generalnie – błyskawicznie im to poszło. Zdjęcia zostały opublikowane “wiosną”, czyli najwcześniej w marcu, potem odbyły się rozprawy sądowe w dwóch instancjach oraz kasacja w Sądzie Najwyższym, a “kilka tygodni po uprawomocnieniu się wyroku”, ale jeszcze przed lipcem 2016, wpłynęło oskarżenie przeciw Berenice.
Dla porównania, sprawa “tęczowych Maryjek”. 27 kwietnia 2019 zostały rozlepione naklejki, w czerwcu 2020 skierowano akt oskarżenia przeciwko aktywistkom, pierwsza rozprawa miała się odbyć w listopadzie 2020, lecz została przeniesiona na styczeń 2021. A to tylko początek sprawy, do wyroku jeszcze hohoho…
A zatem trzy instancje w trzy miesiące – takie tempo tylko u Anny Marii Wesołowskiej!
Gdyby Berenice udowodniono wpłynięcie na stan świadomości funkcjonariuszy, postawiono by jej zarzut nieudolnego usiłowania zabójstwa.
“Nieudolne usiłowanie zabójstwa” to takie, w którym sprawca miał zamiar zabić, tylko wybrał sobie taki sposób i środki, które nie miały prawa zadziałać.
Pliska, udowodnijcie, że Berenika miała zamiar kogokolwiek zabić…
Nie do końca ta konstrukcja, w postępowaniu karnym w akcie oskarżenia nie stawia się zarzutów, a po prostu oskarża np. o usiłowanie zabójstwa, a sąd dalej rozstrzyga, czy miało miejsce usiłowanie nieudolne albo nastąpiły jakieś inne okoliczności związane z popełnieniem czynu.
Ostatecznie sąd powołał się na artykuł dwieście dwudziesty drugi, paragraf dwa, który stanowił, że jeśli naruszenie nietykalności cielesnej funkcjonariusza wywołane było jego wcześniejszym niewłaściwym zachowaniem, sąd może odstąpić od wymierzenia kary.
Heloł, panowie siedzieli w radiowozie, kiedy zostali uśpieni. Domniemywam, że art. 222 § 2 nie mówi o sytuacji typu “funkcjonariusz zachowywał się niewłaściwie godzinę temu”, tylko o bezpośredniej reakcji na jego zachowanie.
Ostatecznie Bereniki nie oskarżono, ale naczelna – Anna Tekla – miała na ten temat swoje zdanie. Dziewczyna była od tej pory na wylocie.
I tak sobie wylatywała i wylatywała, od czerwca do września, i wylecieć nie mogła, a pensja na konto wpływała, a nawet dostawała “na wydatki”.
Jeżeli w ogóle nie doszło do oskarżenia, to sąd raczej nie miał okazji się na nic powołać, bo się nie dowiedział o istnieniu takiej sprawy. Powołując się na art. 222 § 2 kk, sąd, aby odstąpić od wymierzenia kary, musi uznać ją za winną popełnionego czynu. Z pewnością nie byłoby to łatwe przy braku podstawowych dowodów.
Świadkiem, który wskazał Berenikę, była przypadkowa kobieta. Żona policjanta.
Le gasp!
20
Brodzki odwozi Lacza do sądu na spotkanie z Mauerem, kiedy ktoś do niego strzela.
21
– Czy ktoś był w moim pokoju? – spytała Berenika.
Recepcjonista w koszulce z okładką albumu Master od [!] Puppets Metalliki nie od razu dosłyszał pytanie. Zdjął słuchawki i pokazał gestem, by powtórzyła. – Czy to możliwe, żeby ktoś był w moim pokoju?
– Nie sądzę – odparł mężczyzna, ale rząd krzyży na jego T-shircie wcale dziewczyny nie uspokajał.
Mnie zdziwiłoby raczej to, że facet nosi koszulkę modną trzydzieści lat temu, bo album Master of Puppets został wydany w 1986 roku.
Jaszu, koszulki zespołów modne są ZAWSZE. Spytaj fanów Ramones 😉
– A obsługa?
– Obsługa?
– Ci starsi państwo, którzy sprzątają… – pokazała rękoma wzrost osób, o których mówi.
Nie dość, że mieli być starzy, to jeszcze karłowaci?
– Nikt tu nie sprząta. To znaczy, oczywiście, sprzątamy… w zasadzie to ja to robię,
[65 miejsc, pokoje z łazienkami, trzy piętra, hol, schody, restauracja serwująca śniadania oraz “ja tu sprzątam”. Tak. Oczywiście] ale nie ma tu żadnych starszych państwa.
– Słucham? – Berenika miała obłąkany wyraz twarzy.
Marcel nie robi za dobrej reklamy hotelowi “Pod Orłem”, nie sądzicie? Recepcjonista w koszulce Metalliki, który w pracy słucha czegoś na słuchawkach i nie zwraca uwagi na gości, a jeszcze w dodatku sam sprząta, bo nie mają nikogo innego do obsługi… To jakiś hostel, nie hotel.
(…)
22
Kiedy widzisz wymierzoną w ciebie lufę Škorpiona vz.61, teoretycznie – jak w szachach – masz trzy możliwości. Możesz zejść z linii strzału, zasłonić się czymś albo samemu zaatakować napastnika.
Tak, przeciwko uzbrojonemu napastnikowi polecamy w szczególności tę trzecią metodę.
Druga też fajna.
Jest jeszcze czwarta możliwość – podejść bliżej, aby dokładnie zobaczyć jaki to model broni, porównać z obrazkami w katalogu, porozmawiać o zasięgu itd.
Leon Brodzki lubi to!
Ponieważ Leon kierował autem i przewoził ważnego świadka, przede wszystkim nie chciał być ruchomym celem i nie miał zamiaru pozwolić komu? na otwartą wymianę ognia. Nikt nie lubi być żywą tarczą dla pistoletu maszynowego.
Wszystko trwało ułamki sekund, gdy zza auta tarasującego drogę na wysokości ulicy Panny Marii – w miejscu, gdzie mury aresztu przechodzą w mury sądu – mężczyzna w kominiarce otworzył do nich ogień.
Areszt i sąd są blisko siebie i nie ma tam żadnej ochrony? Strażnicy grają w domino i nie odrywają się od tego nawet gdy słyszą wokół strzały?
Areszt i sąd sąsiadują ze sobą, o, wygląda to tak:
http://4torun.pl/index.php/atrakcje-torunia/7-atrakcje-torunia-areszt-sledczy-okraglak
Ściana z oknami to sąd, okrąglak to więzienie. Złowrogi zbrodzień blokował samochodem przejazd dokładnie w tym miejscu (ścianę kościoła widać w prawym górnym rogu) i nikt, ale to nikt nie wybiegł z więziennej bramy, ani nie ostrzelał go z tej wieżyczki, z której strażnicy mieli wspaniały widok na całą akcję…
Że już nie wspomnę, że nikt nie transportowały więźnia wąską uliczką przez te kilka metrów, ponieważ więzienie jest połączone z sądem przejściem :D.
Ale to nie jest więzień z więzienia tylko Laczu, zgarnięty z miejsca wypadku i przewożony bezpośrednio na przesłuchanie do prokuratora.
Nawet nie do lekarza, choć po wypadku samochodowym był nieco poturbowany.
A to pardąsik, zmyliło mnie, że Laczu był skuty, a autor konsekwentnie nazywa go przestępcą. A Brodzki wiezie świadka do sądu czy prokuratury? Bo to dwa różne miejsca w różnych punktach miasta.
Do Mauera w miejscu jego aktualnego przebywania, być może jest to sąd, nie wnikam.
Kosząca seria kul rozbiła w pył przednią szybę, maskę i grill policyjnej vectry. Od kul wybuchły przednie opony, a potem chłodnica. Rozpruły się także siedzenia i tapicerka. Napastnik przeładował dwudziestonabojowy magazynek. Jeśli już to broń. Załadował. Po pierwszym przeładowaniu ruszył w kierunku przedziurawionego jak durszlak auta. Kiedy zajrzał do środka, pasażerów jednak już w nim nie było.
bo…
Kilkanaście sekund wcześniej [czyli zanim zaczęła się strzelanina] detektyw otworzył drzwi spowitego w dymie [spowitego czym? dymem] auta.
Miało to trwać ułamki sekund, natomiast kilkanaście sekund to szmat czasu. Ale pamiętajmy ile czasu zajęło mu gorączkowe szukanie porwanej córki. Pewnie teraz też musiał się zastanowić.
– To zasadzka! – krzyknął do skutego z tyłu Lacza. – Otwieraj tylne drzwi i biegiem, głowa w dół!
– Jak mi się coś stanie, zapierdolę was!
Jak umrę, to was pozabijam!
(…)
Wbiegli do kościoła od zachodu. Kolejny wystrzał zadudnił echem po ścianach kościoła i murach aresztu – pociski tuż za plecami Żółtki wbiły się w cegły.
Jak widzimy – można pociągnąć serią z automatu po murach aresztu bez zwrócenia na siebie uwagi, a Królowa Matka dziwiła się, jakim cudem można tam aresztantowi niezauważalnie poderżnąć gardło.
– Szybko, w prawo! – krzyknął aspirant, przeczołgując się przez kabinę i dołączył do nich przy wejściu, przy którym Brodzki i Laczu spokojnie czekali, aż Żółtko przestanie się guzdrać i do nich dobije. Skręcili gwałtownie w stronę południowej, krótszej nawy, by schować się we wnętrzu.
Minęli rokokowy obraz Chrystusa Bolesnego i epitafia.
– Zabiję skurwysyna! – syczał Laczu. Brodzki szarpnął go mocniej za ubrania.
– Wyrażaj się, jesteś w Domu Bożym! Strzelają do ciebie, ale nie waż się zakląć! Do cholery jasnej, gdzie mundurowi?!
Wyrażaj się, Brodzki!
Dlaczego musimy się chować jak szczury w centrum miasta, przed budynkiem sądu w demokratycznym kraju? – grzmiał detektyw przekrzykując salwy. „Kto to, cholera, był” – myślał. „A raczej, kto to jest?! Czy polują na Lacza, bo nie udało się go zabić na skrzyżowaniu i powrócił jak bumerang? Czy ktoś się boi jego zeznań? A zatem on coś wie i wiedzy tej boją się jak diabeł święconej wody”.
Miejsce akcji:
http://www.turystyka.torun.pl/upload/image/plankosciolamariackiego240213.png
W kościele pachniało kadzidłami. Wnętrze budowli było wysokie: kiedy świątynia powstawała, jej niemal dwudziestosiedmiometrowe ściany czyniły ją najwyższą gotycką budowlą na Pomorzu. Elewacja – dotąd gładka i urozmaicona jedynie oknami – dziś ozdobiona została także pociskami z broni krótkiej. Atrakcyjność turystyczna takich artefaktów z czasem może być nie do przecenienia.
W słowniku ludzi kulturalnych nie istnieje określenie stosowne na opisanie tego, co myślę o osobie, która w ten sposób komentuje rujnowanie zabytku klasy “0”.
Oraz elewacja w Kościele Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny nie jest “urozmaicona jedynie oknami” od końca lat 80-tych, kiedy to odkryto zdobiące ściany freski z XIV wieku (i po tych właśnie wysokiej klasy polichromiach panałtor przesunął był serią z kałacha. Ach, jakież to amerykańskie).
Dobiegła ich kolejna seria – cztery kule rozpruły gotyckie stalle w południowej ścianie. <Królowa Matka oddycha do woreczka i próbuje nie umrzeć na zawał> Przyspieszyli i zatrzymali się dokładnie pod obrazem przedstawiającym wskrzeszenie Łazarza. Brodzki spojrzał odruchowo w górę, potem na Żółtkę, potem znów na malowidło.
I znienacka ocknął się w nim subtelny koneser sztuki.
„Do diabła – pomyślał Leon – ostatnim razem, kiedy byłem w kościele, upadłem pod stacją piątą. Moim Cyrenejczykiem okazał się Tomek, ratując mnie spod kół samochodu.
W kościele ktoś chciał go przejechać? Co za zdziczenie obyczajów!
Co ma oznaczać to malowidło? Kto jest kim i kto dostanie drugą szansę? Czy Łazarz nie dostał czasem szansy na powtórkę? Czy Lucyfer nie spadł w otchłań? Kto dziś zaśnie w czarnym plastykowym worku?”
– Żółtko, gdzie jest wsparcie?!
– Dzwonię, ale te ściany nie przepuszczają sygnału.
Państwo pozwolą, że otrę łzy śmiechu z ócz. Panieałtor, to jest świątynia w centrum miasta (wyjątkowo piękna, subtelna i cenna, ty… ty… prostaku), a nie schron dla amerykańskiego prezydenta trzysta metrów pod ziemią.
– Cholera jasna! – zagrzmiał Leon i przyciągnął Lacza do siebie.
Przestępca cały czas był skuty.
Rozumiem, że Brodzki mógł nie lubić Lacza i go skuł, ale to nadal świadek.
– To boli, cholera!
– Voilà, jesteś wolny, ptaszku – rzekł Leon i go rozkuł. – A teraz wybieraj. Wolisz opiekę naszą czy Pana Boga? – Koło ich głów znów zaświszczały kule. Laczu przywarł do ściany z przestrachem. – Tak myślałem!
– Nie wybiegniemy przez zakrystię za prezbiterium, będzie miał nas na widelcu. – Żółtko wskazał wschodnią ścianę kościoła, gdzie mieściły się ołtarz i ambona.
Było nie latać jak kretyni naokoło kościoła, tylko od razu skręcać w nawę północną (więcej zaułków, więcej możliwości, by się ukryć), albo teraz po prostu wybiec z kościoła wschodnim wyjściem.
(A ambona nie jest na ścianie wschodniej, tylko właśnie na północnej, panie Marcelku kochany).
– Nie mam zamiaru dołączać do Anny Wazówny – odparł Brodzki, kręcąc głową. Miał na myśli mauzoleum siostry króla Zygmunta III Wazy. Gdyby wiedział, że była pierwszą osobą, która zasadziła w Polsce tytoń, z pewnością poczułby do niej większą sympatię.
Bateryjko Erudycyjna, jesteś! W najlepszym momencie! Stęskniłam się! *ociera łzę wzruszenia*
– Dobra, to będzie szybka akcja. Z komendy powinni przyjechać w siedem minut i dwadzieścia jeden sekund po zaalarmowaniu przez mieszkańców. Bo na pracowników sądu i aresztu nie ma co liczyć. Mauer będzie wcześniej, ale nie ma broni. Może wkroczą fesze z aresztu śledczego, choć nie liczyłbym na dużo, bo nie pałają do mnie miłością.
A oni w ogóle wiedzieli, że to do Brodzkiego strzelają Tajemniczy Złole?
Strażnicy z aresztu:
– Jakaś strzelanina na mieście! Interweniujemy?
– Daj spokój, to tylko Brodzki, nie warto…
< czytelnicy przyklaskują z entuzjazmem!>
Pozostaje plan B.
– Który brzmi? – Laczu włączył się do dyskusji, jakby był członkiem Drużyny A, tym ze złotymi naszyjnikami.
Tak, tak, WIEMY, że Laczu lubi obwieszać się złotem, czytamy o tym przy każdej okazji.
– Pierwsza zasada: nie biegnij ani na strych, ani do piwnicy. To nie horror – zaczął Brodzki. W tym momencie w środkowej nawie zadudniła seria strzałów – tym razem poszedł cały magazynek. Pociski ostrzelały ławy, z furkotem wzbijając w powietrze kawałki sosnowego drewna. – Zmieniłem zdanie. Do salek katechetycznych! Tam przy zakrystii są schody. Jest jedno wejście, zatarasujemy się!
Znaczy: uciekają do pomieszczenia bez wyjścia, brawo, jak to się różni od horrorowego strychu albo piwnicy?
Nie zdążył dokończyć, kiedy mężczyzna w kominiarce wychylił się zza filaru pod emporium i wycelował w ich stronę swojego škorpiona.
– Teraz! – ryknął Brodzki i puścili się pędem.
TERAZ, JAK CELUJE PROSTO W NAS, DRUGIEJ TAKIEJ SZANSY NIE BĘDZIE!
Minęli późnogotycki krucyfiks i pilastrowe filary łuku tęczowego z prawej, przecięli środkową nawę. Laczu w tym pędzie zdążył spojrzeć odruchowo w stronę ołtarza i się przeżegnać.
– Tak ci się spieszy do nieba? – Brodzki ponaglił go, by biegł szybciej.
Seria z karabinu ścięła złocone kolumny ołtarza, gdy przedarli się pod łukami do sklepienia krużganku w nawie północnej. Echo po odgłosie każdego wystrzału dudniło po kościele przez kilkanaście sekund.
Wiecie co, to mój ukochany kościół. Najukochańszy. Za każdym razem, gdy go mijam (i nie jest to przenośnia) dotykam cegieł w jego murach i myślę o rękach, które je kładły. O dawno umarłych ludziach, którzy rozpoczynali tę budowę nie wiedząc, że stają się współtwórcami czegoś tak pięknego. Nie umiem opisać, co czuję, gdy żałosny pisarczyk każe swoim jeszcze bardziej żałosnym bohaterom uprawiać strzelaninę wśród wszystkich tych skarbów, bo mu się wydaje, że jest to takie super-hiper-megazajebiste, umieścić akcję swojej powiastki klasy Zet w nietypowym miejscu. Naprawdę nie umiem.
I żeby nie było, zdaję sobie sprawę, że są książki/filmy, w których twórczy zamysł usprawiedliwia, albo nawet więcej – w pełni uzasadnia wysadzenie nawet połowy światowych dóbr kultury, ale to tutaj kojarzy mi się raczej z tymi szmatławymi produkcjami bardzo średniej klasy “mejd in Juesej”, w których Amerykańskie Nastolatki dokonują Wielkich Rzeczy podczas wakacji w Europie, wysadzając przy okazji Colosseum z komentarzem, że a co tam, to tylko kupa starych kamieni.
Potem słychać było tylko ciężki odgłos kroków.
– Tutaj! – Żółtko wskazał na strzałkę z napisem „DO SALEK KATECHETYCZNYCH”.
Jakich salek katechetycznych?
Tych nieczynnych, bo w 2016 katecheza od lat już była w szkołach.
Na piętrze (? nie umiem znaleźć odpowiedniego słowa; w kościele nie ma pięter, ale jest wejście dla organisty, podest nad północnymi krużgankami wewnętrznymi) znajdują się salki katechetyczne, bywałam w nich dziecięciem będąc. Wiodły do nich wąziutkie schodki, przy których wisiała kartka ze wspomnianą strzałką. I teraz mamy następujące możliwości:
- Marcel wizytował Toruń z klasą w wieku lat siedmiu, zapamiętał tę strzałkę i napis, bo bardzo chciał tam wejść, ale mu nie pozwolono,
-
ma znajomego/znajomą, którzy uczęszczali do wspomnianych salek i kiedyś mu o tym opowiedzieli albo i pokazali schodki i strzałkę,
-
strzałka i napis wiszą sobie nadal, obecnie nie są to oczywiście salki katechetyczne, tylko miejsce próby chóru czy jakichś spotkań, ale nazwa funkcjonuje na zasadzie “zasiedzenia”, wydaje mi się to całkiem możliwe.
Dobiegli do schodów. Pierwszy wskoczył na stopnie Laczu [zapamiętajmy – był szybki i zwinny jak to ofiara poważnego wypadku samochodowego, nieprawdaż], drugi był Żółtko, na końcu Brodzki.
Gdy dobiegali [cali i zdrowi, są już daleko poza nawą główną, na bocznej klatce schodowej, czyli poza zasięgiem broni] na wyższą kondygnację, we wnętrzach gmachu rozległ się huk pojedynczego wystrzału.
Detektyw od razu odczuł różnicę. Nie był to karabinek, ale pistolet.
Osiem albo dziewięć milimetrów.
Jego słuch absolutny rozróżniał nawet kaliber.
Leon spojrzał przez ramię. Gdzieś przy środkowej nawie, przy zachodnim skrzydle, pod organami <życzliwie> może by je tak wysadzić? To najstarsze organy w Polsce, nie może tak być, że wyjdą bez szwanku z tej akcji!, zdało mu się, że mignął mu… „Nie, to niemożliwe” – pomyślał.
Był to człowiek w kapeluszu.
Cała trójka dotarła tymczasem do sali katechetycznej.
Na szczęście nie była zamknięta na klucz.
Laczu i Żółtko wparowali do środka, Leon został przy wejściu, celując swoim P99 w stronę prześwitu u podnóża schodów, skąd mogli nadbiec napastnicy.
Z sali nie była wyjścia. Żółtko wyjrzał przez jedyne okno w pomieszczeniu – wychodziło na podwórze, ale ściana była pionowa, jakiej się spodziewał? a wysokość za duża, aby móc wyskoczyć. Złapał zasięg.
– Potrzebujemy wsparcia, natychmiast! Ukrywamy się ze świadkiem na pierwszym piętrze w północnej części kościoła Najświętszej Marii Panny! – Gdy wymawiał te słowa, za oknem słychać było koguty policji i pogotowia. – Nadciąga kawaleria!
Laczu zakasłał. Leon spojrzał w jego stronę i dopiero teraz zauważył, że mężczyzna ma ręce we krwi.
„Płuco” – pomyślał Brodzki.
– Tomek, zostań tu na czatach. – Zamienili się miejscami. Detektyw podbiegł do Lacza, który pobladł na twarzy i osunął się na ziemię. Odsunął rękę, którą świadek przytrzymał na klatce piersiowej. Rana wylotowa.
Czyli ktoś strzelił mu w plecy. Kto? Jak pamiętamy, Brodzki zamykał peleton.
Interesująca hipoteza… Zwłaszcza że Człowiek w Kapeluszu musiałby strzelać z dołu, ustawiony “przy środkowej nawie, zachodnim skrzydle, pod organami” do biegnącego Lacza, który w chwili strzału znajdował się gdzieś w bocznym korytarzu i prawie na pierwszym piętrze, w dodatku zasłonięty przez znajdujących się za nim Brodzkiego i Żółtkę.
Tego się nie da zrobić. To znaczy, nie wiem, jak widzi to autor, zapewne inaczej niż ja, ale według mnie osoba ustawiona pod organami nie będzie w stanie trafić w plecy osoby na schodkach do salek, jeśli nie posiada samonaprowadzającej rakiety typu “ziemia-ziemia”, albo Strzały Patriot..
Laczu umiera, ale domaga się jeszcze ostatniej działki kokainy.
(…)
Sytuacja wyglądała naprawdę poważnie. Leon wyciągnął ze spodni rannego torebkę kokainy i zwiniętą ze stuzłotowego banknotu rurkę.
– Mam jedną setkę, z której wciągam od siedmiu lat…
– Nie pierdol, nie będziesz teraz wciągał koksu. Mów, co wiesz…
– Daj… to po…wiem…
– Kurwa mać – syknął Brodzki. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Na mahoniowych ścianach pachnących bejcą wisiały długie teksty modłów: Modlitwa Pańska, Pozdrowienie Anielskie, Modlitwa do Anioła Stróża, Skład Apostolski, Dziesięć Przykazań Bożych, Pięć Przykazań Kościelnych i zdjęcie reprezentacji Polski w piłce nożnej.
Niestety, ta ostatnia modlitwa rzadko bywała skuteczna.
Leon zerwał jednym ruchem przykazania kościelne, wysypał na nie proszek. Zerwał Dekalog, złożył kartkę na cztery, rozdrobnił ostrym brzegiem papieru kokainę i podsunął Laczowi, wtykając mu zwitek do nosa. Laczu wciągnął biały proszek, zakasłał.
– Będzie bolało? – spytał spokojniejszym głosem. Twarz mu się rozluźniła.
– Nie. Bo za chwilę stracisz przytomność. Kto był Młotkarzem? Kto porwał dziewczyny. Wiesz to, powiedz mi. – Tak, Brodzki nadawał się do roli anioła śmierci.
– Święty Jakub…
Po minucie Laczu leżał w tej samej pozycji, nie oddychając.
Przedawkowanie narkotyku?
Nie, raczej kurzu na tej kartce.
– Nikt cię nie wskrzesi, kolego – rzekł Brodzki i opuścił mu powieki. Nie lubił tego robić, ale uważał tę czynność za coś w rodzaju mistycznej konieczności. Nigdy nie lubił patrzeć w otwarte oczy umarlaków. Bo jeśli oczy są zwierciadłem duszy, która ulatuje po śmierci, to co widać w oczach ciała jej pozbawionego?
Według ludowych przesądów – twarz mordercy.
Wzdrygnął się na myśl o tym, a potem zabrał zaciśnięty w lewej ręce Lacza banknot stuzłotowy.
W myśl zasady, że trzeba się schylić po każdy grosz.
Z dołu kościoła dały się słyszeć krzyki policjantów. Radiowozy otoczyły gmach kościoła.
Detektyw nie wiedział, kto chciał ich dziś zabić. JA. Ja chciałam, jak nigdy dotąd normalnie!
(…)
Na schodach rozległy się kroki i po chwili do salki wbiegł prokurator Mauer. Tym razem zdyszany i spocony na czole. Miał poluźniony [poluzowany] krawat i spocone dłonie.
– Szczęść Boże – przywitał go Leon.
– Co z nim? Będzie mówić?
– Tak. Ze Świętym Piotrem. Nie żyje.
– Nie dało się go utrzymać przy życiu?! – Impertynencja Mauera ubodła Brodzkiego.
– Robiłem, kurwa, co mogłem, ale nie jestem doktorem House’em. Nawet apteka pod nosem mu nie pomogła.
Gdyż na przestrzelone płuco najlepsza jest obfita dawka kokainy.
Dopiero teraz Mauer zauważył biały proszek w nozdrzach denata.
– Rana postrzałowa z broni krótkiej – rzucił Żółtko.
– Mały kaliber. Sprawców było dwóch – dodał Leon. – Macie kogoś?
– Chłopaki przeczesują teren.
– To niech wezmą dobre grzebienie – zakpił Leon. – Ci faceci to zawodowcy. Duchy. A na duchy nie idzie się z widłami. Potrzeba siły wyższej. Czegoś nadprzyrodzonego.
Dobry grzebień.
W tym momencie w salce rozległ się dźwięk dzwonka telefonu komórkowego. Melodia utworu Nie liczę godzin i lat Andrzeja Rybińskiego dobiegała z ubrania martwego mieszkańca Chełmna.
Być nie może. A co się stało z “te ściany nie przepuszczają sygnału”?
W salce katechetycznej Żółtko złapał zasięg.
No wiem, ale przy oknie łapał na swoim telefonie, przedtem się żalił, że ściany mu nie przepuszczają. A tu nagle telefon w kieszeni nieboszczyka, tak sam z siebie…
Dzwonek po chwili się urwał. Żółtko, Mauer i Brodzki spojrzeli na siebie zaskoczeni.
Mauer nachylił się nad ciałem i wymacał telefon w spodniach. Wyciągnął z kieszeni swojej marynarki lateksową rękawiczkę, dmuchnął w jej środek, nałożył na prawą rękę i po chwili wyjął urządzenie. Nacisnął zieloną słuchawkę smartfona xiaomi, ale na wyświetlaczu pojawił się komunikat o konieczności odblokowania telefonu.
– Nic nie poradzimy. Technicy muszą sprawdzić.
W tym momencie Brodzki, nie czekając, aż Mauer wstanie, wyrwał mu telefon (gołą ręką, zostawiając własne odciski), klęknął obok i chwycił dłoń Lacza.
– Co też pan najlepszego wyczynia! – oburzył się prokurator.
– Jeszcze nie zesztywniał, palców mu nie połamię.
– Jeśli dowody są na wyciągnięcie ręki? – spytał retorycznie Brodzki, po czym przyłożył wskazujący palec prawej dłoni martwego Lacza do czytnika linii papilarnych.
Ekran się odblokował. Numer, z którego przed chwilą dzwoniono do denata, wydawał się Brodzkiemu znajomy. Wcisnął przycisk i komórka zaczęła się łączyć z 511867571. Detektyw przysunął słuchawkę do prawego ucha, trzymając komórkę w lewej ręce. Miał ten niepraktyczny nawyk przekładania ręki do przeciwległego ucha, podobnie jak to robi wielu ludzi, i – podobnie jak oni – nie zdawał sobie z tego sprawy.
A miało to związek z akcją taki, że?
– Witaj, detektywie, mam dla ciebie zagadkę. Łatwą, bo jest powtórką, ale trudną, bo nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki. Czy na pewno jesteś gotów na prawdę, którą…
Brodzki odrzucił telefon jak oparzony. Był to głos Heraklita.
Zabić go trudniej niż Rasputina.
– Detektywie? – odezwał się Mauer.
– Oddajcie telefon technikom.
Ale po co? Żeby mieli co pokazać na kolejnej konferencji prasowej? Zna już numer, więc bez trudu da się namierzyć Heraklita przez stacje bazowe, a nawet poprosić operatora o bilingi rozmów
(…)
– Prokuratorze, właśnie człowiek mi zmarł na rękach i występy kończy w plastykowym worku. Chwilę wcześniej zamaskowany zabójca strzelał do nas seriami z automatu, jakby w cholerny śmigusdyngus, tylko że nie polała się woda, ale krew. Jak pan myśli, dokąd to wszystko prowadzi?
Do otchłani, mwahahahahahahahahaha!!!
– Proszę dalej wykonywać swoje obowiązki. Rozmowę uznaję za zakończoną. A jutro złożyć raport o postępach w śledztwie. – Gdy Mauer kończył zdanie, zorientował się, że detektyw wyszedł z pomieszczenia, mniej więcej gdy wypowiadał słowo „obowiązki”.
Luzik, i tak dokładnie słyszał każde słowo. Jaką ten kościół ma akustykę, ach!
Leon nie miał zamiaru odpowiadać na zbędne pytania ani Mauera, ani policjantów, ani gapiów, którzy z pewnością zgromadzili się przy zachodnim wejściu. Pod krużgankiem skręcił więc w lewo i ruszył w stronę prezbiterium. Przeszedł koło grobowca Anny Wazówny i wyciągnął z paczki papierosa.
ŻE CO.
– Twoje zdrowie, dziewczyno. – I odpalił, wychodząc do zakrystii.
Albo wychodząc [z], albo wchodząc [do].
Bo ja wiem, mówi się “wyjść do”, np. “wyjść do sklepu”. Ale w sumie ta forma oznacza, że wychodzimy w jakimś celu i zamierzamy wrócić, a tu raczej te okoliczności nie zachodzą.
Co nie ma znaczenia, bo z moich obserwacji wynika, że Brodzki chodzi po kościele zygzakiem, mniejsza, czy do, na, pod, obok, że już nie wspomnę, że cholera wie po co łazi po prezbiterium, bo wejście do grobowca Anny Wazówny znajduje się przy głównym ołtarzu, nie da się tam podejść ot, tak.
– Tu nie wolno palić – usłyszał za plecami. Stał za nim wystraszony duchowny, którego raz miał już wątpliwą przyjemność spotkać. Ksiądz zamiarował (!!!) puścić się pędem do wyjścia, ale Brodzki był szybszy i zaszedł mu drogę.
(…)
– Proszę mnie puścić, bo… – Ale nie dokończył. Brodzki złapał go za krtań i przycisnął do ściany. Ostatnie dni nauczyły go unikania półśrodków. Świadomość stawki, o którą gra, aktywowała w nim dodatkowe zasoby energii. – Powiedziałbym, żeby ksiądz te groźby wsadził sobie w dupę, ale to akurat chyba byłaby przyjemność. Pamiętasz już, gdzie się ostatnio widzieliśmy? Burdello-bum-bum, kojarzymy coś?
– Nie! Na Boga! – Na te słowa Brodzki jeszcze mocniej przycisnął go do ściany.
– Jak to możliwe, że księża pamiętają całe fragmenty z Biblii [“Nie, na Boga!” to jest ten cały fragment Biblii, czy się pogubiłam?], a wypada im z głowy, gdzie moczyli dzień wcześniej?
– Tak, już pamiętam – błagał rozpaczliwie, krztusząc się.
Błagał?
– Żeby mi to było ostatni raz, że nie masz sumienia. Od tej pory koniec z marmurami na plebanii i mercedesami w garażu. Sprzedasz ten szajs, a pieniądze przelejesz na konta fundacji, które zajmują się pomocą dzieciom. Nagraliśmy cię w burdelu, mamy dowody, których nie zawaham się wysłać do samego, kurwa, papieża. – Puścił go i ruszył do bramy, ale zatrzymał się i wskazał na niego zakrwawionym palcem. – A, i jeszcze jedno. Od tej pory wszystkie śluby i pogrzeby za darmo.
Słuchaj no, pisarzyno z Bożej łaski. Dwa tygodnie przed tym, gdy rozpoczyna się akcja twoich wypocin odszedł na emeryturę wieloletni proboszcz tej świątyni, który, trzebaż trafu, nie żądał pieniędzy za udzielanie sakramentów. Jakoś wątpię, że te dwa tygodnie wystarczyły, by jego następca wykonał woltę o 180 stopni. Wątpię też w natychmiastowe nabycie przez niego mercedesów i obłożenie plebanii (btw, ma ona ze 20 m2) marmurami.
Ojej, Królowo, przecież Panałtor jest taki dumny, bezkompromisowy, odważny, przed nikim się nie ugnie, ani przed władzami miasta, ani policją, ani Kościołem… a Ty go tak bezeszczelnie zimną wodą chlustasz i jeszcze wiadrem bez ten durny łeb poprawiasz. No jak tak można, Ty zła kobieto, Ty!
Byłoby też miło, gdybyś pomyślał, że mówisz w tym momencie o żywych ludziach. Nie, żebym wierzyła w twoje zasięgi, ale jednak… wziąłeś na cel konkretny kościół i ludzi.
OK, nie będę Marcelem, przyznam, że wiele lat minęło od chwili, gdy miałam o tym kościele i księżach wiadomości z pierwszej ręki. Może wszystko się pozmieniało. Może plebania wyłożona jest złotymi sztabkami od podłogi do sufitu, księża nie mieszkają w maleńkich mieszkankach na terenie przykościelnym, tylko w wypasionych kamienicach w najbardziej reprezentacyjnym punkcie miasta, między upchniętymi na podwórku kościelnym mercedesami nie sposób przejść, a wierni zaciągają pożyczki w bankach, bo nie stać ich na chrzciny dziecka.
Może.
A może panałtor zna kogoś, komu jakiś kapłan z tej parafii nadepnął na odcisk, więc go teraz tak uwiecznił. Albo postanowił dokonać szeroko pojętej krytyki kleru, gdyż poczuł Misję. Albo poczuł imperatyw, by wypowiedzieć się w temacie palącego problemu społecznego. Albo nic nie myślał, tylko pisał, co mu do tej ślicznej główki przyszło, nie zastanawiając się nad tym, że opisuje bardzo konkretną świątynię, w związku z czym posługujące w niej osoby każdy może sobie bardzo konkretnie obejrzeć w internecie.
Do wyboru.
Tyle dobrze, że z nazwiska nie wymienił, jak np. Grzegorza Giedrysa czy Marcina Gładycha, który zresztą jest bohaterem dość idiotycznej scenki.
Bo znajomością z Giedrysem panałtor się chwali, względnie po koleżeńsku umieszcza go w książce trochę żartobliwie. A tutaj to, raz, że nie może w nikogo rzucać nazwiskami, bo miałby z tego powodu problemy (no, chyba, że ma dowody. Ma pan, panieałtor?), a dwa, uwierzył w swoją Misję Marcela, Co Się Klerowi Nie Kłania oraz w to, że rzeczywiście istnieje coś takiego, jak “kościół toruński” (czyli tu to tylko Rydzyk and company, wszystkie parafie w Toruniu wielbią ojca dyrektora bezkrytycznie i przyklaskują jego misji, nie może po prostu inaczej być; BTW, dlaczego nie kazał strzelać człowiekowi w kapeluszu w Kościele Gwiazdy Nowej Ewangelizacji, skoro taki wojujący z niego antyrydzykowiec?), i że dowalając jednemu, dowala wszystkim. Rycerz w lśniącej zbroi, kurza jego melodia.
Tylko nie kurza! *oburzony gdak*
Fakt, przepraszam, żadna kura (że o Kurze nie wspomnę) na to nie zasługuje!
23
Nie miała zbyt wielu okazji, żeby się ładnie ubrać, nie miała też dla kogo tego robić. I nie chodziło tu o facetów, ale o nią samą – Vesper nie miała potrzeby ubrać się ładnie dla siebie samej, choć miewała na to ochotę.
Nierozumię.
Dzisiejsze sny i przemyślenia skłoniły ją właśnie do założenia sukienki. Była to jej ulubiona – czarna, krótka sukienka z aksamitu, kończąca się tuż przed kolanem, z długim rękawem. Nie dałoby się w niej chodzić, gdyby nie rozporek z tyłu i zakładka przypominająca origami. Całość zdobił ażurowy kołnierz wykonany haftem richelieu.
Nierozumię tym bardziej. Nie ma potrzeby ubierania się “ładnie”, ale jednak na wyjazd zabiera małą czarną?
Brodzki dał znać barmance, Amelii. Gdy podeszła, wręczył jej stuzłotowy banknot. Znali się wiele lat, bo od wielu lat przychodził do „Zezowatego Szczęścia”, kiedy naprawdę musiał się napić.
– Mam tylko prośbę. Umyj go pod wodą [banknot? pod wodą?], i ręce też – zasugerował.
– Brudny szmal? – spytała, trzymając zielony zwitek za róg.
– Tak brudny, jak to tylko możliwe. – Barmanka skinęła mu i odwróciła się do zlewu.
I umyła banknot, serio?
Nie każdy ma pralnię pieniędzy. Niektórzy robią to ręcznie.
Berenika bez słów usiadła koło niego na hokerze.
– Ładnie wyglądasz.
– Dziękuję.
– To nie ja cię rodziłem.
– Masz jakiś generator tych tekstów?
Tak.
Nie najlepszy, mój Brodzki, zmień go, po przyjacielsku radzę.
– Co pijesz? Oprócz krwi.
– Pszeniczne. Albo nie, coronę, z cytryną. Jak zmarła twoja matka? – spytała Berenika.
– Serio? Zawsze tak zaczynasz rozmowy przy barze?
– Z ludźmi, którzy nie są mi bliscy, zaczynam rozmowy tak, jak chcę. Media piszą, że jesteś podejrzewany.
– Podejrzewany? Ha, ha. To taki trochę twór policyjny. W trybie artykułu sto osiemdziesiąt trzy kodeksu postępowania karnego jestem świadkiem.
CO.
Brodzki rzuca pierwszym z brzegu numerkiem, licząc na to, że Berenika nie ma pod ręką gugla i nie sprawdzi. Ale my mamy i sprawdzimy.
– Świadkiem w sprawie morderstwa, które popełniłeś.
To… odkrywcze.
– Zabójstwa, jak już chcesz pisać dokładnie.
– Morderstwo brzmi lepiej.
– W przypadku tego skurwysyna oba brzmią dobrze. Ale to nie ja go zabiłem.
– A co z więźniem zabitym w Koronowie? Remigiusz Śnieg, ksywa Szary.
Nie zabiłeś go? No spoko, po co drążyć temat, zapytam o co innego.
(…)
– Przenosili go parę razy i jakoś mu to uszło. Po mojej wizycie w zakładzie ktoś zrobił, jak to mówią, „zatrzask”. – Barmanka postawiła przed nimi whisky z lodem i piwo z plastrem niedojrzałej cytryny to zielone i to zielone, po co pamiętać słowo “limonka”. Albo rzeczywiście w lokalu nie dbają o drobiazgi i idą na łatwiznę zatkniętym w szyję butelki.
– Co to znaczy?
– Ktoś z feszy dał znać innym osadzonym, żeby przypomnieli na kwadracie, za co Szary siedzi. I bachnął się na lince.
Mujborze, Brodzki, jaka fachowa grypsera, szacun ludzi ulicy, czy jakoś tak.
– Jak to się stało?
– Abrakadabra. – Brodzki rozłożył ręce, jak swego razu [swego czasu, pewnego razu] mechanik Magik, który naprawił kiedyś samochód, wlewając mu paliwo do baku.
Brodzki jest ponad takie prozaiczne szczegóły jak sprawdzanie wskaźnika paliwa.
(…)
– Słuchaj… Naprawdę, takie rozmowy w każdy inny dzień, tylko nie dziś. Za dużo śmierci. – Leon wyglądał na zafrapowanego (?) i oparł brodę o dłonie, dotykając palcem wskazującym miejsca nad ustami.
Teraz będzie wytłumaczenie, dlaczego Mikołaj Kopernik jednak zdecydował się przyjść na świat:
– W momencie narodzin masz całą wiedzę na temat tego, co ci się przytrafi w życiu, wiesz?
I teraz wiemy, dlaczego noworodki tak się drą.
– Berenika zmieniła ton. Trzymała butelkę przy ustach, ale tak naprawdę nie pociągnęła ani jednego łyka. Alkohol, podobnie jak papierosy, jest jednak niezbędnym elementem wielu scenerii w teatrze codzienności. Vesper wskazała na jego usta. – Wiesz, jak to się nazywa?
– Jadaczka?
– Dobre pytanie.
– Rynienka podnosowa.
– A to w związku z? – Pociągnął łyk złocistego trunku. Przełknął. Syknął z ulgą, jakby whisky przepłukała brud minionego dnia.
– Zanim dostaniesz prawo do życia, anioł stróż przykłada ci palec do ust, mówiąc pst… Stąd wgłębienie nad ustami.
Że tak powtórzę za Brodzkim: – A to w związku z?
Leon zaśmiał się gorzko i tylko położył głowę na blacie, patrząc w drinka. Na palcach policjanta Berenika zauważyła krew.
Nawet rąk nie umył, fleja.
I dotyka ust, fuuuuu. Dobrze, że nie oblizał palców.
– Szklanka do połowy pusta czy pełna? Do połowy pełna smakuje podobno spełnieniem.
A do połowy pusta – spustoszeniem?
– Ja znam tylko tę pustą do połowy. Ma osad na dnie i jest mętna.
Zupełnie jak ten cały, pożal się Boże, dialog.
Ja to mam takie skojarzenie, że oni oboje są zwolennikami podrywu na pseudofilozoficzne, “guembokie” pierdololo. I teraz proszę, trafił swój na swego, siedzą i wysypują przed sobą nawzajem te perły i diamenty.
– I gdzie jesteś w tym wszystkim, Brodzki?
– Jestem na tafli tej wody. Jestem pierdolonym kurwa zajebiście wyciszonym kwiatem lotosu na zajebiście spokojnej tafli jebanego jeziora. Dokładnie pośrodku szklanki. – Wskazał na napój, po czym wziął głęboki oddech i spojrzał dziennikarce w oczy. – Zatruła się. Moja mama zatruła się kwiatami.
Dlaczego mam wizję czarnej krowy w kropki bordo przeżuwającej stokrotki…
– O mój Boże… – Berenika zeskoczyła z hokera i zakryła usta z przerażenia.
– Co z nim? Bo akurat na temat Kościoła mógłbym dziś coś niecoś powiedzieć…
– Wydaje mi się, że ktoś chciał mnie dzisiaj otruć.
– Wydaje ci się? – Brodzki lewą ręką trzymał szklankę, prawą podrapał się po skroni.
Z zafrapowaniem, rzecz jasna.
– Kiedy się obudziłam, na stoliku przy łóżku leżało kilka bukiecików kwiatów. Miały silny aromat, a że są trujące… prawie zemdlałam, było ich naprawdę dużo i na pewno sama sobie ich tam nie przysłałam.
– Co to były za kwiaty?
– Konwalie.
Bogowie, aż dziw, że jeszcze żyję! Na wszystkie urodziny od dzieciństwa dostawałam konwalie, moja mama rano ogałacała z nich cały ogród tak, żebym mogła je dostać, gdy wstawałam, czasem były to miski pełne kwiatów, bo pięknie u nas rosły. Stały w moim pokoju póki nie zwiędły i musiałam je wyrzucić, owszem, wynosiłam je na noc, bo od zapachu mogła rozboleć głowa.
Autorowi coś dzwoni (no, ba, jak zwykle, rzekłabym), bo konwalia faktycznie jest trująca, zjedzenie jakiejkolwiek części rośliny albo wypicie wody z kwiatków może się źle skończyć (jeśli macie koty, lepiej nie trzymajcie konwalii w domu!), ale na litość boską, zapach…?! Akurat zapach nie truje!
Wręcz przeciwnie, konwalie mają zapach tak miły, że kupuje się je w prezencie.
Perfumy, mydełka, odświeżacze powietrza o zapachu konwalii… O borze, o borze, wszyscy umarliśmy, tylko nie zdajemy sobie z tego sprawy! Jesteśmy w czyśćcu i czytamy Marcela za pokutę! AAAAAAA!!!
Szczegółem jest, że urodziłam się w maju, dlatego mogłam dostawać naręcza tych kwiatów, zwanych nie bez powodu konwalią majową (Convallaria majalis).
No, ale. Magnolia przed Collegium Maius właśnie kwitnie, skowronki świergocą wśród kamienic, to i konwalia może kwitnąć we wrześniu. Taki mamy najwyraźniej w Toruniu specyficzny mikroklimat.
(Inna rzecz, że konwalie się doskonale hoduje w warunkach domowych przez cały rok. Co prawda musiałoby to oznaczać, że ktoś o przyjeździe Bereniki musiał wiedzieć ze dwa miesiące wcześniej i zająć się zastawianiem na nią tej wyrafinowanej pułapki, ale nie takie rzeczy się u Marcela widziało. Nieprawdaż).
Brodzkiego zmroziło. Teraz i on zeskoczył ze stołka. Oboje stali pośrodku lokalu w napięciu. Patrząca na nich z daleka barmanka obserwowała to z żywym zainteresowaniem.
– O co chodzi, Leon?
– Ile jej zjadłaś? Liści, jagód? Napiłaś się wody, w której stały kwiaty? Mów, nie mamy dużo czasu!
Czy jadłaś surówkę z cebulą?
Ach, to przekleństwo zdrowego odżywiania, te kobiece sałatki, surówki, i proszę, jak dramatyczne może to mieć skutki!
– Mówiłaś komuś, gdzie śpisz?
– Tylko Benerowi. A i tak nie przyszedł.
– To pewnie on ci powiedział, że mnie tu znajdziesz.
– Tak. Nagrałam się też komendantowi Halickiemu.
Jeszcze wie pan Henio.
– Coraz mniej wierzę w przypadki. Odprowadzę cię.
********************************************************
Z dramatycznie ostrzelanej nawy kościelnej pozdrawiają zamaskowani Analizatorzy,
a Maskotek, nucąc wesołą melodyjkę, kręci korbką maszynki do mięsa.
Ale poważnie: tam w ogóle była jakaś redakcja? Przecież panmarcel kompletnie nie ogarnia fabuły własnego opka, to jest tak niewiarygodnie niechlujne i niespójne, że włosy stają dęba!
Oraz podzielam wkurw w scenie z demolowaniem zabytku. Wrrr!
Na dwanaście zdań, autor trzy razy wpisuje brednię o zabijaniu psów (lub policjantów) ciosem noża w serce.
Przy analizie „Mgnienia” żartowaliście, że to powinno się nazywać „Powtórka”. No to proponuję adekwatne nazwy dla tych książek, kolejno: „Strata”, „Powtórka” i „Zapętlenie”.
Ale jakie “znów”? Zarówno Heraklit, jak i Nowak otrzymali ranę ciętą, to jednak nie jest to samo.
Pewnie w pierwszej wersji – przed przeniesieniem się w czasie o kilkanaście lat – któregoś z nich zadziabano, ale Marcelu zmieniła się koncepcja.
Brakuje jeszcze złodzieja, elfki i paladyna, i będzie drużyna jak się patrzy!
Ej, a krasnolud i niziołek? Bez nich nie ma imprezy!
[…] chronologię wydarzeń z dwóch poprzednich tomów.
Świstak właśnie pociął się sreberkiem.
Rycyki to akurat też na polach, względnie bagniskach.
Może chodziło o rudziki?
„Inny był też wiatr. W letnie dni wlewał się pod ubranie, oplatając ciało jak ciepły koc.”
I wysysał z delikwenta całą wilgoć, zostawiając li zimną skorupę. OMNOMNOMLASK!
„Ściana otworzyła się (?) z hukiem, wpuszczając do środka snop ostrego światła.”
Do jakiego środka?
Samej siebie. Ścianoincepcja.
[…] „sięgnął po szklankę wody, by przepłukać słowotok, który właśnie usłyszał.”
Czyścił uszy z woszczyny, znaczy się?
Generalnie, w takich sytuacjach mówi się “Dla dobra śledztwa nie możemy ujawnić szczegółów” – a ci tutaj od razu konferencję, od razu makabrą po oczach.
Przecież muszą się pochwalić. Jak już mają znaleźć się na mapie kryminalnych wycieczek turystycznych, to już na całego!
Internet jest dużą lodówą z komputerem z tyłu?
Coś jak komputer Wielkiego Informatyka w „Pałacu Snów” Kosika.
Nie była w stanie ich WNIEŚĆ po RUCHOMYCH SCHODACH?
Znając ją, na pewno chodzi o te jadące w dół.
Znaczy: uciekają do pomieszczenia bez wyjścia, brawo, jak to się różni od horrorowego strychu albo piwnicy?
W horrorach rzadko pojawiają się kościoły z salkami katechetycznymi?
Ta akcja z kościołem przypomina mi trochę pisarstwo Jamesa Rollinsa – w każdej części zniszczone zostaje jakieś miejsce historyczne/zabytek/cud natury, bo fajnie jest pokazać czytelnikom, czego to się nie widziało na wycieczce/filmie.
Jedna kwestia- ta z tym spaniem i wielkością miasta a ilością zabójstw. Nie jest do końca istotne, że zostało zamordowane 6/200 tys. Kiedy w mieście grasuje morderca, terror psychiczny wydaje się być bardzo prawdopodobny. Więc (nad)użycie literackiego sformułowania, że miasto nie śpi ze strachu nie jest aż tak rażące i nieuzasadnione.
Niemniej, błagam…skończcie już z tym dziadostwem, bo tego się czytać nie da i po prostu męczy…
To jest oczywiście prawda w realu, ale niekoniecznie w marceloversum 😀 – wtedy, gdy cały Toruń nie spał, zginęły cztery osoby, w tym dwie odpowiedzialne za morderstwa. Z punktu widzenia przeciętnego toruńczyka zamordowano dwie osoby, jedna popełniła samobójstwo, a mordercy zostali ujęci (i w dodatku też już nie żyją). Teraz, o tak, teraz, po ujawnieniu „maszyny na ludzi” i działania jakiejś niezidentyfikowanej szajki, przerabiającej tych ludzi na konserwy, owszem, ale na początku tego tomu? Na początku tego tomu tylko policja wiedziała, że nie wszystko zostało załatwione ku ogólnemu zadowoleniu :).
Nigdy w życiu! W żadnym razie nie kończcie, a w każdym razie nie inaczej, jak dotarłszy do końca!
Ja już pomijam, że dzięki tejże analizie dowiedziałam się, gdzie spoczywa Anna Wazówna, którą szczerze podziwiam, ale przede wszystkim, borze szumiący, ile radości mi sprawiacie, to nawet nie macie pojęcia!
Radości nieoczywistej, trudnej, radości w której ból splata się ze szczęściem, ale przecież tym potężniejszej że właśnie tak wielowymiarowej, żachęła się komentująca.
Niszczenie zabytków – ohyda. Za to wątek z kanibalizmem (?) tylko mnie rozbawił.
O borze. O borze borze, szumiący niesamowicie. Wątek konwalii kompletnie mnie znokautował. Jakim cudem moja biedna mama, która kocha konwalie nadal żyje to ja nie wiem… Spłakałam się ostro xd
„Nie zdążył dokończyć, kiedy mężczyzna w kominiarce wychylił się zza filaru pod emporium i wycelował w ich stronę swojego škorpiona”
Gdzie, do cholery, w katedrze gotyckiej mieści się emporium, czyli handlowa część miasta w pobliżu portu? Może Marcelowi chodziło o prezbiterium, czyli miejsce dla duchowieństwa, w którym mieści się m.in. ołtarz? Te łacińskie słówka wszystkie brzmią tak samo.
Ok, olśniło mnie, pewnie chodziło o emporę – jest to imponująco brzmiące określenie na chór, dzięki któremu Marcel mógł po raz kolejny zabłysnąć erudycją. Empora, emporium, jeden pies.
TAK! DZIĘKUJĘ! Co ja się namęczyłam, analizując, ze zgadywaniem „co autor miał na myśli” z tym emporium, co się naguglałam, naszukałam w mądrych książkach, w końcu zwątpiłam w siebie i doszłam do wniosku, że najwyraźniej autor wie coś, czego ja nie wiem, może i, kto wie, nawet rację ma? A to o emporę chodziło, na milion procent!
Jestem historykiem sztuki i w pierwszej chwili sama zgłupiałam, a emporium skojarzyło mi się z tym małym stoliczkiem, który czasami jest wystawiony w nawie bocznej w zabytkowych katedrach i przy którym siedzi pani sprzedająca broszury i cegiełki. Byłoby i w kościele, i z przeznaczeniem handlowym 😉
Nieno, plus dla Panmarcela za to, że podczas pisania prawdopodobnie otworzył sobie plan katedry z profesjonalnym nazewnictwem i coś tam nawet z niego zadziamał. A że emporium od empory różni się tak, jak Szczawnica od szczawiu, to już inna kwestia.
O, dobre z tytoniem, nie znałam.
Nie podaplac niecko. Zbyszek zalata od gorme.”
Sensowny tekst ty mnie dawa,please.
Chomik
Panmarcelku, misiu kochany, TYTOŃ SIĘ SIEJE, NIE SADZI!
„Był nihilistą, a to gorzej od socjalisty.”
In the immortal words of Walter Sobchak: „I mean, say what you want about the tenets of National Socialism, Dude, at least it’s an ethos.”
„…album Master of Puppets został wydany w 1986 roku”
Akurat wczoraj była równa trzydziesta piąta rocznica.
„Seria z karabinu ścięła złocone kolumny ołtarza”
Skąd tam mu się nagle wziął karabin?
„Detektyw od razu odczuł różnicę. Nie był to karabinek, ale pistolet.”
A juści, że pistolet. Maszynowy. Sam pan to przedtem napisałeś, panie autor.
„Przeszedł koło grobowca Anny Wazówny i wyciągnął z paczki papierosa.”
Brodzki był Ekwadorczykiem?
Bohatery są tak antypatyczne, że zamiast im kibicować, człowiek ma ochotę sprezentować im masaż łatą geodezyjną. Co się zaś tyczy dziennikarki – każdy porządny redaktor posłałby ją na drzewo i kazał napisać tekst od nowa.
Marcelowe dialogi konsekwentnie mnie rozwalają. Już widzę te głuembokie rozmowy w ekranizacji, aktorów udających Bonda (każdy innego), fatalny dźwięk, lokowanie produktu zbliżeniem na butelkę i widownię, której wątek ucieka po drugim zdaniu. Widzę to, powiadam.
O empora, o mores!
Ja nawet nie zauważyłam tego „emporium” w zalewie wszystkich innych losowo rzucanych przeze mnie słów.
Za to ten kawałek z konwaliami to już jest naprawdę nie do ogarnięcia. Jako pasjonatka trucizn czuję się dodatkowo rozczulona tym, że Marcautor gdzieś kiedyś coś usłyszał, ale za mało i za głupio, jak to ma w zwyczaju, i nijak mu nie zaświtało, żeby może to sprawdzić, czy coś. Konwalie owszem, trujące są, ale nie zapachem, na litość boską (serio, co roku na wiosnę wszystkie kwiaciarnie są wypchane konwaliami, czy ten facet nigdy koło kwiaciarni nie przechodził?).
Nie ma roślin, które zabijałyby samym zapachem, chociaż aromat ciemiężycy białej może być bardzo drażniący, pył korowy wawrzynka wilcze łyko jest toksyczny i na upartego można by się go nawdychać, były bardzo rzadkie przypadki odurzenia zapachem świeżo ściętej laurowiśni wschodniej, no i nawet dym z palącego się oleandra może zabić. Tylko to ostatnie faktycznie można nazwać śmiertelnym.
Berusia twierdząca że bukiecik konwalii przy jej łóżku miał ją otruć mogłaby równie dobrze twierdzić, że szklanka wody stojąca przy łóżku miała ją utopić.
No ale w sumie czego się spodziewać, skoro Marcautor nie potrafi nawet poprawnie powtórzyć debilnego, obraźliwego dowcipu z brodą dłuższą niż Wisła. Czytamy Wasze analizy ze współlokatorem i odkryliśmy już jakiś czas temu, że Marcel Woźniak nie potrafi poprawnie opisać dosłownie niczego, absolutnie niczego, nie tylko śledztwa czy zwykłej ludzkiej rozmowy, ale nawet jak opisuje przechodzenie przez drzwi to przy tej okazji wali jakąś głupotę. To jest naprawdę niesamowite.
Takie pytanie do czytelników: znacie jakieś obecnie działające analizatornie blogów?
Emi: sama szukam takowych… Nawet przyczajonej logiki już nie ma do wspominania :,( (chyba, że gdzieś jest ukryta czy coś)
A jak są, to nie zawsze na poziomie.
Szczerze mówiąc fragmenty dzisiejsze o Berenice brzmią, jakby to nie była pierwotna koncepcja autora na tę postać… Dokładniej jakby Panmarcel gdzieś w trakcie swojego życia nagle zapałał miłością do feministek (albo stwierdził, że to dobry materiał na czytelniczki jego książek) i doczepił Berenice ten feminizm na kolanie.
Cały fragment o tym, że Och Jak Się Dobrze Czuję Na Czarnych Marszach to właśnie jeden fragment, trochę tak niepołączony z całą resztą postaci i wepchnięty tam, mam wrażenie, na siłę. Pod względem stylu literackiego bardzo przypomina mi wtręty ideologiczne w literaturze z okresu socrealizmu – bardzo podobnie tam akcja nagle zostawała przerwana, aby poinformować czytelnika o tym, jak nasz bohater uwielbia socjalizm i jak socjalizm jest wspaniały.
Tylko w obecnych czasach to nie działa (czy kiedykolwiek działało?). Z żadną ideologią. I brzmi właśnie jak Obowiązkowa Wstawka Ideologiczna.
Jakoś mi się nie wydaje, żeby nawet najzagorzalsi zwolennicy czarnych marszów byli zachwyceni tamtym fragmentem.
Plus ten kawałek „Berenika nie lubiła się ładnie ubierać, ale czasem się ładnie ubierała… Ale robiła to tylko dla siebie, sobie nie myślcie, że dla innych!” – jakoś mi się tak wydaje, że „dla siebie” dopisał autor później, kiedy uznał, że żadna feministka nigdy nie ubiera się ładnie po to, żeby innym się podobało. I wyszedł bessęs.
No i ten jakże odważny kawałek o Złym Ksiądzu!
Wiem, że wielu ta analiza męczy, ale to chyba zawsze tak jest, że analiza komuś nie przypasuje. A akurat twórczość Marcelowa (okraszona Waszym komentarzem) jest dla mnie bardzo śmiechogenna.
Aha, i przekonanie, że feministki uważają za zupełnie w porządku okradanie obcego człowieka na grube tysiące tylko dlatego, że ten coś głupio powiedział (możliwe, że po pijaku) to chyba też nie jest coś, co większość feministek chce, żeby o nich sądzono… Pan Marcel, Wielki Bojownik O Sprawę.
„To właśnie w Toruniu na świat przyszedł Mikołaj Kopernik, który nie bał się przeciwników wyzywających go od heretyków”.
Jak najbardziej się bał. Oczywiście raczej nie oskarżenia o herezję, co raczej reakcji ówczesnego establishmentu naukowego, który był złożony z fanatycznych arystotelików-geocentrystów. Kopernik prywatnie był osobą raczej nieśmiałą i bojaźliwą. Gdyby nie wsparcie ze strony szefa, biskupa Jana Dantyszka, oraz przyjaciela, Georga Retyka, „O obrotach…” zapewne nigdy nie ukazałoby się drukiem.
Źródło: Rocky Kolb, „Ślepi obserwatorzy nieba”