81. Złoty okup, czyli ojciec i córka odnalezieni (Córka Wokulskiego 5/5)


Drodzy Czytelnicy!
Jak pamiętacie, za próbę zamachu na oberpolicmajstra Natalia zostaje skazana na śmierć, a wyrok ma zostać wykonany w dniu 15 sierpnia w samo południe na placu Teatralnym. Tymczasem powieść dociera z mozołem do części trzeciej, w której przyjrzymy się losom Wokulskiego. 
Indżojcie!

Analizują: Kura, Vaherem i Kazik.

I
Anioły wędrują poprzez czas jak karetka pocztowa z Poczty Głównej do Radomia.
Albo jak żołnierz, który kopie rów od tej sosny do obiadu. 
…co? CO? Nie wiem co pali autor, ale chciałbym pociągnąć bucha.
 W tę i z powrotem. Czasem lubią dokładniej przyjrzeć się jakiejś scenie. Wtedy cofają wskazówki zegarów. 
Pamiętasz, droga Czytelniczko,
Znowu wykastrowany, ahh. 

 ten moment, gdy Izabela Łęcka spotyka Wokulskiego pod pomnikiem Kopernika? Wyglądający jak włóczęga Stach nie chce z nią rozmawiać. A ona, aby ukoić wyrzuty sumienia, zostawia mu dwadzieścia rubli jałmużny*. 
I jedzie na spotkanie z magnetyzerem. 
Jak myślisz, drogi Czytelniku, 
Masz, Vahu, przyszyj sobie 😛

co zrobił z darowanymi pie­niędzmi Stach? Ten dumny kiedyś bogacz? Zostawił ze wzgar­dliwym wzruszeniem ramion? Rzucił żebrakom? A może złapał drżącą, czerwoną łapą i skoczył do szynku U Karasia? 
No właśnie, Wokulski idzie na wódkę… ale błysk złota zwraca uwagę miejscowych bandziorów. Tropią go, kiedy plącze się zrujnowanymi uliczkami Powiśla. 

(…)
Oto miniatura kraju – pomyślał. – Ojczyzna upodlona. Niedo­statek, wstręt i rozpusta. 
Doznał oślizgłego uczucia deja vu. Dopił butelkę, rzucił ją w zaułek. Pękła z trzaskiem. Jak jego serce. 
Metafora jak z moich gimnazjalnych wierszy. :3

Wokulski zostaje pobity i okradziony; bandziory zostawiają go nieprzytomnego na ulicy. 

II 
Od Mławy sunęła wzdłuż rzeki chłopska furmanka. Brudny koń ciągnął wóz wyładowany sianem. Na desce woźnicy siedział ruski chłop. Brodaty, w lnianej koszuli ze stójką, w drewnianych łapciach. Patrzył z otwartą gębą na wyłaniające się z wiślanej mgły wielkie cielsko miasta. Warszawa oglądana z praskiej strony pyszniła się jak stara kurtyzana. Wyginała ciało rozłożone na wzgó­rzach. Wchodził w nią jak członek wieloryba most Kierbedzia. 
https://www.reactiongifs.com/r/2013/08/disgust.gif

– Już niedaleko – szepnął ruski chłop. – Jeszcze kilka wiorst. Przebyłem bezpiecznie całe imperium. 
Nagle z przydrożnych krzaków wyskoczył żołnierz. Szere­gowy bez czapki. Wycelowanym karabinem zmusił woźnicę do zatrzymania. 
– Złaź – rozkazał – psi synu. 
I tak – “morze przepłynął, u brzegu utonął”. 

Chłop zwlókł się powoli. Stanął z pokornie pochyloną głową. 
Żołnierz dźgnął bagnetem pryzmę siana, które wypełniało fur­mankę. 
– Żarcie – krzyknął. – Dawaj żarcie! 
Tysiące żołdaków, którymi car obsadził stolicę Priwislienia, wegetowało na kiepskim żołdzie. Głód był ich codziennym kom­panem. Grabież chlebem powszednim. 
– Wasza Miłość – w głosie chłopa był lęk. – Sam od dwóch dni nie miałem niczego w gębie… 
Żołnierz podskoczył wściekły. Walnął go kolbą w bok. 
– Kłamiesz! – zawołał piskliwie. 
Jeszcze raz dopadł wozu. Rozpaczliwie rozrzucał siano. Głód skręcał mu kiszki. Nagle wydał okrzyk triumfu. Zobaczył płó­cienny pokrowiec. Odłożył broń. Rozplatał węzły na sznurach. 
Lecz jego chciwe oczy nie ujrzały nic do jedzenia. Spod płót­na wyłoniła się żelazna rura. Przypominała armatę na kółkach. 
Wstrząśnięty tym odkryciem odzyskał pamięć. Odwrócił się, żeby złapać karabin. Musi aresztować bandytę. Lecz spóźnił się. Gdy dotykał kolby, jego twarz zderzyła się z pięścią chłopa. Głowa szeregowego odskoczyła jak szmaciana piłka. Poleciał na wóz. 
Tam dosięgła go kolba jego własnego karabinu. Ból nerek ode­brał mu świadomość. Gdy leżał już na ziemi, na szyję spadł mu drewniak. Siła uderzenia zgruchotała krtań. Pękły kręgi. 
Wściekły chłop odciągnął zwłoki od drogi. Rozebrał trupa do naga i ukrył w krzakach. Z munduru zrobił zawiniątko. Obciążył karabinem i wrzucił do zatoczki porośniętej rzęsą wodną. 
I szukaj wiatru w polu – uśmiechnął się złośliwie. Opakował swój cud mechaniki wojskowej. Ukrył pod sianem. 
Spojrzał w niebo. Od Moskwy nadciągały czarne chmury. W ich cieniu zamek, siedziba okupanta, zszarzał. 
– Trzymaj się, ojczulku – pomyślał o carze Aleksandrze III, który niebawem odwiedzi miasto. – Nadchodzę. 

III-IV
Nieprzytomnego Wokulskiego znajduje furman Wysocki, który akurat przyjechał nad Wisłę po piasek; zabiera go do domu i wzywa doktora Szumana. 
Wóz z sianem wiozący podejrzany sprzęt wojskowy nie dotarł do Warszawy. Wjechał na Pragę, ale nie skręcił na most Kierbedzia wiodący do centrum. (…)
Odbił w lewo w kierunku złocistych cycków cerkwi św. Mag­daleny. 
Wóz dociera na Grochów, do posiadłości prezesowej Zasławskiej; właścicielka serdecznie wita furmana. Po posiadłości kręci się spora grupka Żydów, wyglądających jak pracownicy fizyczni. 

(…)

VI
Wokulski przenosi się do mieszkania Szumana; tam przy wódce zdradza doktorowi, co się z nim działo przez poprzednie lata (przepuścił majątek w Paryżu, wpadł w alkoholizm, a kiedy nic mu już nie zostało, wrócił na stare śmieci).

– Wróciłem do Warszawy kisić się w waszym bagnie! I co, gupio wam?!
Kuśtykając, dotarł do okna. Otworzył je na oścież. Przechylił przez parapet. Szuman doskoczył do pijanego. 
– Nie wygłupiaj się – stęknął. 
On nie chciał się wygłupiać. Jak na moje, chciał zwymiotować, a teraz zapaskudzi ci dywan, doktorze. 
– No nie wygłupiaj się, nie haftuj ludziom na głowy, ja mam miski!

Pociągnął chorego w głąb pokoju. Wokulski złapał się parapetu pazurami. Wychylony, krzyknął na całe podwórko. 
– Polacy! A niech was wszyscy anieli! 
No, w sumie – diabeł też anioł, tylko upadły. 

VII
Szuman daje Wokulskiemu pamiętnik Elżbiety Pol. 

– Powiedz, że to kłamstwo – syczał w szczękościsku. – Okrut­nie ze mną igrasz. 
Szuman wstał. Sięgał Wokulskiemu do piersi. Ale w jakiś tajemniczy sposób spojrzał na niego z góry. 
– Niestety – westchnął. – Każde słowo tego pamiętnika jest prawdą. Po przekroczeniu pięćdziesiątki zostałeś ojcem. 
Zaraz… to ile on ma TERAZ lat? Gdzie my jesteśmy? W którym roku? W jakiej rzeczywistości? 

https://webcomicms.net/sites/default/files/clipart/161497/person-thinking-gif-161497-6001250.gif

VIII

Wokulski dostaje pracę grabarza na żydowskim cmentarzu. Pewnego dnia ma nieszczęśliwy wypadek: ziemia osuwa się i przysypuje go. Na szczęście szybko nadchodzi pomoc… To Suzin, w przebraniu rosyjskiego chłopa. 
Suzin zabiera Wokulskiego do dworku Zasławskiej. Zdradza swoje plany: z powodu donosu stracił cały majątek, więc chce teraz zemścić się na carze. 

(…)
Podjechali pod stodołę. Suzin odgrzebał górę siana. Ściągnął zasłaniające płótno. W migocącym płomyku karbidówki oczom Polaka ukazała się mała armata. Chuda lufa z zamkiem osadzona na dużych, drewnianych kołach. 
(…)
– Najnowszy wynalazek Hirama Maxima – oznajmił Rosjanin z dumą. – Karabin maszynowy. Siła rażenia trzysta trzydzieści trzy pociski w trzydzieści trzy sekundy. Skuteczny zasięg jedna wiorsta. Waga pięć pudów. Obsługa konieczna dwóch ludzi. 
Wokulski odrzucił puste szkło. 
– Boże, gdybyśmy takie coś mieli w sześćdziesiątym trzecim – beknął. – Sam jeden mógłbym rozpędzić carską armię! 
Suzin uśmiechnął się diabelsko. W jego oczach czaił się Oz, drapieżny leopard. 
Chodziłoby o irbisa śnieżnego, Panthera uncia, gdzie “uncia” oznacza również uncję, o skrócie właśnie “oz”? 
Chwycił Wokulskiego za rękę. Jakby sekator ścisnął. 
Wokulski tylko wrzasnął, patrząc na krwawiący kikut. 

– Głowiłem się nad zemstą, aż mi kwas żołądek palił – szepnął do ucha Polakowi. – Ubić chciałem tego zdrajcę Mraczewskiego i jego wszystkie lamy. …Dlaczego ze wszystkich zwierząt akurat lamy? Ale czułem, że to złości mojej nie ugasi. Za mały ból, za mało grzechu… Jeden tylko przeciwnik godny mego gniewu… Car… Na niego wiozę tę piekielną machinę. 
Aha. I w tym celu przejechał pół Imperium Rosyjskiego, na wozie z sianem, w absolutnie nie zwracającym uwagi, zwłaszcza w okolicach Warszawy, stroju ruskiego mużyka. 
To i tak lepszy plan, niż budowa rakiety. 

Zamilkł. Patrzył w oczy brata. Czerwone od wódki i piasku. 
– Zabiłem człowieka, jadąc tutaj… – podjął opowieść. – Zdep­tałem jak robaka. Za nic mam życie. Śmierci już się nie lękam. Stanisławie Piotrowiczu, posłuchaj mnie, kochany… zamordo­wać chcę cara. Rozstrzelać, gradem pocisków zasypać, jak dzieci Jezuska płatkami róży w Boże Ciało… Pomożesz mi? 
Tak z ciekawości… czemu uparł się zrobić to w Warszawie? Nie miał tam cara gdzieś bliżej na miejscu, w Petersburgu albo w Moskwie???
Do obsługi karabinu potrzebuje dwóch ludzi, więc pewnie przyjechał tu zwerbować Wokulskiego. Teraz mogą wracać do Petersburga. 

Wokulski spojrzał w oczy leopardowi. Głodne jak cmentarny czerw. 
To dziewiętnastowieczne GMO dawało naprawdę ciekawe rezultaty. 

Każdy czegoś od niego chciał. Każdy w swoją stronę cią­gnął. A gdzie on sam? Stanisław Wokulski? No, gdzie? 
– We wrześniu car odwiedzi Warszawę – ciągnął Suzin. – Spo­tkania dla swych kolegów cesarzy Austrii i Prus uszykował. Zała­dujemy karabin na łódkę, przewieziemy na drugą stronę Wisły… Mieszkanie, w którym mieszkałeś przed laty na Krakowskim, wynajmiemy. Jego właściciel na pewno z radością wyrzuci aktualnych lokatorów i wpuści dwóch oberwanych lumpów.  Pamiętasz, okna na posąg Kopernika wychodzą. Wprost na drogę, którą z Belwederu karoca carska na zamek będzie jechać. Ubijemy gada, kochany Stanisławie Piotrowiczu. Ubijemy jak wściekłego psa… Dobry uczynek wyrządzimy tym ludzkości… Piosenki o nas mamki śpiewać będą. 
Coś miękkiego przeleciało nad ich głowami. Otarły się błonia­ste skrzydła o kudłate głowy. Stach poczuł żądło strachu. 
Suzin miał oddech kwaśny, jak sumienie. 
– Na pamięć naszej młodości – syknął. – Nie zostawiaj mnie samego. 
Wokulski czuł, że w piersiach ma kawałek bazaltu. W ustach gruz. Podniósł butelkę z wódką na wysokość oczu. Wcisnął w dłoń Suzinowi. Większej ofiary ponieść nie mógł.
– Wracać muszę – mruknął. – Groby czekają.  

XI
Natalia siedzi w więzieniu, modli się do aniołów i rozmawia z myszą.

Zdarzyło się, że przelatywał obok archanioł Rafał. Wielki duch, jeden z czterech, które strzegą Tronu Chwały Kise ha-Ka-wod. Przysiadł na ratuszowej wieży. Leniwym fajtnięciem skrzyd­ła strącił do piekła kilka przemykających w pobliżu demonów. 
Potem zajrzał w serce śpiącej Natalii. Dmuchnął i uleczył. Ucze­piony więziennej kraty Belzebub pod postacią paskudnej muchy zawył z bezsilności. Oto utracił dostęp do duszy dziewczyny. 
Groził mu wieczny głód. 
Archanioł Rafał zajrzał też do wnętrza myszy. Tak się zło­żyło, że siedziała w niej Teodozja. Przeklęta babka Natalii. Od momentu tragicznej śmierci w płomieniach wędrowała przez niż­sze byty. 
Ktoś mi powie po co właściwie jest ten fragment? Serio, nie mogę już zdzierżyć tego pojawiania się aniołków, które pomagają bohaterom gdy tylko powinie im się noga. 
Po to, żeby Ci pokazać, niedowiarku, że panałtor zna się też na Głębiach i Mistycyzmach, a nie tylko na dupach, cyckach i fiutach.

– Idź do światła… – szepnął jasny duch. Machnął skrzydłem i wrócił do Tronu.
 Cała ta scena z archaniołem, leczeniem serca, wyjącą muchą uczepioną krat, zagłodzonym Belzebubem, babką w mysich wnętrznościach jest… no… 
https://media1.tenor.com/images/45b00f7fc31d4023e4c39bf0c7644da1/tenor.gif?itemid=14496470

(…)

XII

Na Polu Mokotowskim niejaki Berg przygotowuje balon do pokazu lotów, aż tu wtem!

Baloniarz odwrócił się zły, że mu przeszkadza… i zamarł. 
Stało przed nim dwóch pierrotów. Dwóch barczystych, smutnych klaunów. Zza masek, po których spływały perłowe łzy, patrzyły bystre oczy. Przebierańcy położyli dźwigane worki. I wyjęli broń. 
Prawie jak w “Mrocznym rycerzu”. 

Jeden pogroził mu rewolwerem. A drugi szablą. 
– Pan wybaczy – odezwał się czystą francuszczyzną ten z białą bronią. Wolną dłonią pogładził siwe włosy, które miał związane w kucyk. – Musimy pożyczyć balon. 
Monsieur Wilhelm Berg poczerwieniał. Widział czarny otwór lufy, więc zachował spokój. Ale postanowił przemówić złodzie­jom do rozsądku. 
– Wiatry w górze są silne… to niebezpieczne… nie wiecie, na co się porywacie. 
Napastnik z rewolwerem podniósł broń wyżej. Berg przestraszo­ny odsunął się od balonu. Zrezygnowanym ruchem ramienia zapro­sił obcych na pokład. Dwóch pierrotów wyjęło z worków dziwne urządzenie. Przymocowali do gondoli jakieś rury. Do rur błyszczą­cy, mosiężny zbiornik. Berg patrzył na to złym wzrokiem. Ci dwaj kretyni skręcą sobie karki. Ale najgorsze, że zepsują jego balon. 
Dwóch pierrotów działało w milczeniu. Gdy byli gotowi, odwiązali liny od kołków wbitych w ziemię. Wskoczyli do gon­doli. Balonem szarpnął wschodni wiatr. Wielka kula drgnęła i zaczęła się unosić. Pierrot z siwym kucykiem krzyknął z kiwa­jącej się gondoli. 
– Tylko pożyczamy! 
Berg ściągnął cylinder i cisnął nim o ziemię. 
– Niech was diabli! – Pogroził pięścią. 
Patrzył bezradnie, jak balon wznosi się coraz wyżej. Gdy był na wysokości najwyższej cerkwi, złodzieje uruchomili swoje dziwne urządzenie. Z rur buchnął ogień. Gondola zaczęła tań­czyć pod balonem. 
– Szefie! – wrzasnął przestraszony pomocnik. – Spalą nam balon. Wodór zaraz wybuchnie! 
Berg pobladł. Nie dość, że porywacze, to jeszcze wariaci. Że też musiał spotkać go taki los. 
Balon kiwał się na wszystkie strony. Gondola wirowała pod nim, jak karuzela. Pierroci sprawiali wrażenie, jakby bawili się fajerwerkami. Albo uczyli posługiwać dziwnym sterem. Po chwili balon przestał się kiwać. Z ustawionych odpowiednio rur zaczął wylatywać równy strumień ognia. I dymu. Gondola pociągnęła balon. Dwaj smutni klauni zaczęli odlatywać statkiem powietrz­nym w kierunku miasta. 
Berg patrzył na to z niedowierzaniem. Pomocnik rozdziawił gębę. 
– Panie szefie… – szepnął. – Jakieś czary… lecą pod wiatr. 

XIII

(…)

Na Placu Teatralnym odbywa się egzekucja Natalii; oglądają ją władze Warszawy na specjalnej trybunie oraz tłum gapiów. 

I wtedy poczuła linę. Zacisnęła się na jej szyi. Miłośnie jak ciało węża. Rozglądała się bezradnie wokół. Szukała dobrych duchów. Nie było ani jednego. Za to dostrzegła Izabelę Łęcką. Kochankę jej kochanka. Siedziała w dorożce obok kępy drzew. W białej sukni, w czerwonym kapeluszu z piórami. W jej oczach zobaczyła współczucie. Wszak nawet rozdeptanej myszy należy się ubolewanie. 
Z góry dobiegł ją krzyk myszołowa. Przez plac przemknął cień. Ludzie zadarli głowy. Zaczęli krzyczeć i pokazywać pal­cami. Znad kamienicy przy Wierzbowej wyłonił się balon. Kto miał lepszy wzrok, dostrzegł, że w wiklinowej gondoli siedziało dwóch mężczyzn. W teatralnych maskach. Sam Buturlin odchylił się w fotelu i zasłaniając oczy od słońca, lustrował niebo. Pomy­ślał, że to Berg wyrwał się za wcześnie na wolność. 
Natalia też zadarła głowę. Zobaczyła wpatrzone w siebie wielkie świetliste oko słońca z czarną źrenicą. Oślepiona, szybko mrugała.
Sorry, ale patrząc wprost w słońce, guzik by zobaczyła, a nie “czarną źrenicę” – tego, jak rozumiem, nadlatującego balonu. 
Archaniele – ucieszyła się. – Nareszcie jesteś. 
Buturlin wrócił wzrokiem na ziemię. Tu było jego cesarstwo. 
Czas kończyć tę farsę – pomyślał. 
Skinął dłonią. Mistrz ceremonii pociągnął dźwignię. Pod noga­mi Natalii rozwarła się czarna dziura. Wpadła tam jak kamień. 
Ostatnie, co poczuła, to ból karku. Szpila ognia przeszywająca kręgosłup. 
Przez tłum wypełniający plac Teatralny przebiegł szmer. Nagle, jak liście poderwane wiatrem, zamienił się w krzyk. Z setek gar­deł wyrwał się wrzask zaskoczenia. Oto z balonu, który kołował nad placem wyskoczył mężczyzna. Duży, barczysty, w masce. 
Nie roztrzaskał się na kocich łbach przed ratuszem, gdyż był przywiązany liną do gondoli. Jak piłka w dziecięcej zabawce, uczepiona sznurka, zatoczył półokrąg. Lecąc, zbliżał się do Nata­lii. W dłoni trzymał szablę. I gdy kat pociągnął za dźwignię, a dziewczyna spadała w dziurę zapadni, on przeleciał obok. Ciął od ucha. Potężnie. Bary miał zacne, zapaśnicze. Łapy czerwone, robociarskie. Ostrze szabli błysnęło w słońcu. Przecięło sznur duszący Natalię, jakby to było jedwabna nitka. 
To jest takie filmowe i indianajonesowe, że aż mi się sama gęba cieszy. Serio, gdyby za te pomysły wziął się ktoś z talentem, czytałabym to z błyskiem w oku. Steampunkowa awantura ze sterowcami, szalonymi wynalazcami, rakietą, złotym pociągiem i rewolucjonistami, ja to chcę! Niech mi ktoś napisze! 
Tylko jedno małe ale: w egzekucji przez powieszenie chodzi o przerwanie rdzenia kręgowego, nie uduszenie. Natalia powinna więc mieć już skręcony kark, chyba że kat dobrał za krótki sznur. Plus nawet nie chcę sobie dokładnie wyobrażać, jak bardzo zgrany w czasie  musiał być Wokul… tfu, Joker z balonu. 

Krzyk wydobywa się z tysięcy gardeł wzniósł się o oktawę wyżej. Przestraszony myszołów odleciał nad Wisłę. Uwolniona Natalia gruchnęła o ziemię. Padła jak worek kartofli. 
A mężczyzna z szablą kontynuował swój lot. Podwieszony pod gondolą, zataczał pełne koło. Na jego trasie znalazła się trybuna z oficjelami. Zdumiony Buturlin nie zdążył zareagować. Wielki mężczyzna wpadł na niego całym rozpędem. Wywalili się razem z fotelem. Siedząca obok Hurkowa pisnęła, jakby ktoś pociągnął brzytwą po szkle. Spadła z krzesła na plecy. Nogi w pończochach majtnęły w górze. Zebrani przy szubienicy ulicznicy zagwizdali na palcach. Zarechotali. 
No tak, komuś widać było pantalony, ha ha. 

Zdezorientowani żandarmi wymierzyli w kłębowisko ciał karabiny. 
Gdy oburzony Buturlin wygrzebał się na czworakach spod fotela, poczuł na szyi ostrze szabli. Mężczyzna, który spadł z nieba, nacisnął na aortę. 
– Siadaj – rozkazał. 
Przestraszony oberpolicmajster popatrzył do góry na smutne oblicze pierrota. Na siwy ogon włosów przewiązany rzemykiem. 
Nie wiem, jak Wy, ale czytając te opisy Wokulskiego zawsze wyobrażam go sobie jako miks Dmochowskiego i Mickeya Rourke z Iron Mana 2.

Przełknął ślinę. Poczuł, że jego jabłko Adama jedzie po ostrej stali. Wstał, podniósł swój fotel i zajął miejsce, grzecznie, jak uczniak. 
Pierrot przywiązał do bariery trybuny linę uczepioną do balo­nu. Robił to jedną ręką. Mistrz. Drugą przyciskał szablę do szyi Buturlina. Biedny brat cara z nieprawego łoża (jakie zgrabne wskazanie na postać!) czuł, że pot spływa mu po plecach do rowka między pośladkami. Wytarł dłonią gołą czaszkę. Dobrze, że nie dupę.  Czapkę zgubił w zderzeniu. 
Pierrot wskazał na leżącą Natalię. 
– Każ ją tu przyprowadzić – rozkazał. 
Buturlin patrzył, jakby nie rozumiał. Mężczyzna spadły z nieba pociągnął ostrzem. Na szyi oberpolicmajstra wykwitła krwawa pręga. Nieślubny syn cara drgnął, jakby ukąsił go wąż. 
“- Musisz to powtarzać o tym łożu cały czas? 
– Mnie boli to bardziej niż ciebie, synu z nieprawego łoża”

Chrząknął, próbując głosu. Krzyknął do kata. 
– Dawaj ją tutaj! 
Mistrz ceremonii zeskoczył na ziemię. Pochylił się nad leżącą Natalią. Poluźnił duszącą ją linę. Dziewczyna powoli dochodziła do siebie. Patrzyła nieprzytomnie. Kat rozciął sznur wiążący jej dło­nie. I powoli, podtrzymując jej słabe ciało, wprowadził na trybunę. 
Natalia stanęła przed swoim wyzwolicielem. Uwolniła się od knebla. Jej oczy były jednym znakiem zapytania. 
– Panienko – głos pierrota zza maski uśmiechał się. – Zapra­szam na przejażdżkę. 
Wskazał na kołujący w górze balon. Siedzący w gondoli drugi pierrot pomachał do nich ręką. Natalia pomyślała, że nie tak wyobrażała sobie niebo. Ale nie ma nic przeciwko. 
Pierrot znów nacisnął szablę. 
– Rozkaż swoim ludziom, żeby rzucili broń… – polecił Rusko­wi. – Na kupę pod szubienicę. 
– Karabiny pod szubienicę! – wrzasnął Buturlin. 
Pierrot bacznie obserwował, czy wszystkie fuzje wylądowa­ły na bruku. Oficerom polecił odpiąć pistolety. Gdy rozbrojenie skończyło się, kiwnął do kolegi. Drugi pierrot wyjął butelkę. 
Zapalił uczepioną do korka szmatkę. I tak przyrządzonym kok­tajlem cisnął w stos karabinów. Butelka roztrzaskała się. Wylany płyn buchnął ogniem. Kopcił nieźle. Broń zaborcy skwierczała w płomieniach. 
Co za szczęście, że rzucając z gondoli, trafił gdzie trzeba, a nie w tłum gapiów. 

Zebrani na placu Polacy zaczęli klaskać. Śmiali się i krzyczeli. Nie takiego spektaklu spodziewali się tego dnia. 
Ale i ta sztuka była dobra. 
Hurkowa stała dwa kroki od Buturlina. Patrzyła z nienawiścią na cieszących się Polaków. Dawno była zdania, że to niewdzięcz­ne plemię należy wytrzebić. Albo zesłać na Syberię. 
– Będziesz wisiał… – szepnęła do oprawcy. 
Czyli do kata?

Pierrot skłonił lekko głowę. 
– Być może, pani – odpowiedział. – Ale nie dziś. Dziś mamy wniebowzięcie. 
Po tych słowach kopnął w nogę fotela. Buturlin krzyknął i runął razem z meblem na kocie łby. Aż gruchnęło.
Gruchnęła to chyba jakaś kość w stopie Pierrota. Wiem z doświadczenia, kiedyś z radości kopnąłem krzesło na którym nikt nie siedział (nie pytajcie, mecz, emocje, wybuch radości) i stopa bolała mnie dwa dni. Na samą myśl, że miałbym kopnąć fotel tak mocno, by wywalić siedzącego na nim tłustego Buturlina… ała. 

 Pierrot odciął linę od poręczy trybuny. Przewiązał się sznurem w pasie. Rzucił szablę za oberpolicmajstrem. Hartowana klinga zadźwięczała na kamieniach. 
W sumie… to czy nie mógł Buturlina po prostu zabić? Uratowałby Natalię i zabił znienawidzonego gościa, który jako zakładnik na nic by mu się już nie przydał (bo otaczający ich żołnierze i tak nie mają już broni). Plus, w powstałym chaosie łatwiej byłoby im uciec. 

Mężczyzna złapał Natalię wpół. Kiwnął głową do sternika. 
Dziewczyna zdążyła tylko krzyknąć: – O! – Gdy z rur przy gondoli buchnął ogień. Balonem szarpnęło. I natychmiast wznie­śli się do góry. 
– Archaniele! – rozdarła się porywana w przestworza dziew­czyna. – Ja latam! 
I nad zgromadzonym na placu Teatralnym tłumem Polaków, Żydów i Rosjan potoczył się jej dźwięczny, beztroski śmiech. 
Co to się działo! Tłuszcza krzyczała, wyła i wiwatowała. W górę leciały czapki, cylindry i laski. Mieszczanie bili brawo. Dystyngowane damy mdlały. A panowie radca Węgrowicz, ajent handlowy Szprot i fabrykant powozów Deklewski poczynili zakład, czy śmiałkom uda się uciec. 
Balon wzniósł się nad wieżę ratusza. I poszybował w stronę Wisły. Wielka kula jedwabnej materii wypełniona wodorem. Pod nią wiklinowy kosz z jednym pasażerem. A na samym dole figura złożona z czterech kończyn i dwóch głów. 
– Trzymaj się mocno, córeczko – szepnął pierrot. 
Sam mocno złapał ją w pasie. Wiedział, że prędzej ramiona mu odpadną niż ją puści. 
Natalia usłyszała słowo „córeczka”. Wzięła je za metaforę. Wymuszoną okolicznościami łatwość zbliżenia. Wszak wisiała na nieznanym mężczyźnie, opasując go z całych sił ramionami za szyję. A nogami w pasie. Tak obejmują się tylko kochankowie. Lub małe dziewczynki swoich kochających tatusiów.
Kinky. 
– Kim, do diabła, jesteście? – krzyknęła mu do ucha. 
Zaśmiał się. 
– Aniołami. A za chwilę głuchymi aniołami, jeżeli panna będziesz tak wrzeszczeć. 
Buturlin podniósł się obolały z ziemi. Biały mundur miał uwalany końskimi odchodami. 
Oczywiście! 

Medale rozsypały się po kocich łbach. 
Bolała go dupa. Bolała go duma. Bolało go du…żo jeszcze innych rzeczy. Został upokorzony na oczach całego miasta. Ariok, demon zemsty, już siedział mu na karku. Popędzał. 
– Dawaj konia! – wrzasnął do pierwszego z brzegu kozaka. 
Wdrapał się na siodło. Nie poszło mu to łatwo. Wyhodował sobie wielki bebech u ciotki Tomasowej. Złapał za lejce (wodze, lejce to przy powożeniu) i kopiąc boki zwierzęcia, runął w tłum. 
– Z drogi, swołocz – darł się jak opętany. 
Ścigał balon. Zadzierał głowę. Widział, że cholerny aerostat minął wieżę ratusza – jego ratusza! – i poszybował w kierunku zamku. 
On przedzierał się przez tłum, wrzeszcząc i najeżdżając na ludzi. 
Ariok zanurzył mu włochatą łapę w trzewiach. I gmerał tam jak śmieciarz w kloace. 
O! Wątróbka. O! Nereczka. 

Gdy wypadł na plac Zamkowy, dojrzał uciekinierów. Gon­dola, plując ogniem z obu dysz, sunęła nad zamkiem. Natalia w objęciach pierrota prawie zamiatała nogami po zielonym dachu siedziby generał-gubernatora. 
Buturlin wyhamował koło patrolu żandarmów. 
– Dawaj fuzję! – wyrwał jednemu z nich broń. 
Wymierzył. Wypalił. Patrzył chwilę chciwie. Ale nic się nie wydarzyło. Okrągła czasza balonu majestatycznie oddalała się nad Wisłę. 
Ariok ścisnął mu serce, aż przed oczami ujrzał ciemne plamy. 
– Bladzi… – zaklął. 
Wyrwał drugi karabin. Strzelił. 
Natalia podziwiała miasto z góry. Czuła się jak we śnie. Tylko tam zdarzało jej się latać swobodnie w przestworzach. Nagle usły­szała echo wystrzału. Obróciła się wokół liny razem z pierrotem. 
Dostrzegła znienawidzoną sylwetkę oberpolicmajstra. 
– Strzela do nas! – pisnęła. 
Pierrot pokręcił głową. 
– Nie do nas… – westchnął. – Do balonu. 
Miał rację. Kula karabinu przebiła jedwabną czaszę. Usłyszeli syk wylatującego gazu. A zaraz trzask materiału. Balon pruł się w oczach. Opadali. Buturlin na ziemi machał w euforii ramiona­mi. Czuł się tak, jakby sam tego dnia wniebowstąpił. 
– Spadamy! – krzyczała Natalia. 
Wisła przybliżała się błyskawicznie. Pierrot w gondoli próbował ich ratować. Wywalił miedziany pojemnik z paliwem. Odkręcił dysze i też wrzucił do rzeki. Powstrzymał opadanie tylko na chwilę. 
Buturlin dopadł oddziału Czerkiesów obozujących na placu przed zamkiem. Pokazywał im na niebo. Wykrzykiwał rozkazy. 
– Carobójcy! – wołał. – Spisek… ścigać zbrodniarzy! 
Zawodowi mordercy w futrzanych czapach runęli na koniach Nowym Zjazdem. 
Powietrzny statek wpadł do wody. Aksamitna czasza i maski spłynęły do Gdańska. Ślurp! Nurt był silny. Sunął jak płynny ołów. 
Trójka lotników młóciła rzekę ramionami. Powoli zbliżali się do piaszczystego brzegu. Od praskiej strony Wisła stykała się z lądem szerokimi płyciznami. Pierwszy dotknął dna Suzin. Sta­nął w wodzie po kolana. Obrócił się w kierunku zamku. Podniósł pięść i wydał okrzyk triumfu. 
– Jebut twoju mat 7 razy po dwa razy!
(tu się chyba wykrzyknik tak wdzięcznie skonwertował)

Kilkadziesiąt metrów poniżej wylądowała Natalia. Tkwiła na czworakach w płytkiej wodzie. Dyszała jak parowóz. Środkiem Wisły sunęła barka ze zbożem. Żona szypra machała do nich wesoło. Wokulski dopłynął do brzegu bliżej Suzina. Spojrzał na most Kierbedzia. Pod kratowanym tunelem zrobił się zator. Wozy, furmanki i dorożki stanęły, ludność wisiała na poręczy. Machała do śmiałków, którzy urządzili jej tak znakomite widowisko. 
– Mamy widownię… – mruknął Suzin. 
Wokulski pokiwał głową. Wskazał na oddział Czerkiesów przedzierający się przez zablokowany most. 
– Gorzej, że mamy też pościg. 

XIV

W międzyczasie Włassowski postanawia “posprzątać po Buturlinie”. Najpierw zabija jego kochankę, Marysię (bór wie po co) (bo jest ZŁY!!!), a następnie idzie “zakończyć sprawę” z Ernestem. Btw, nie myślcie sobie, że panałtor ot, tak sobie poprzestał na morderstwie Marysi, nie, nie, nie, najpierw musieliśmy przeczytać długi i obleśny (thx, Captain Obvious) opis, jak przerażona dziewczyna usiłuje wykupić się seksem, a złowieszczy Włassowski zabija ją w trakcie. 
Ernesta też czeka marny los…

Czekał, aż Ernest straci czujność. Gdy tamten chował portfel, on wyszarp­nął rękę z kieszeni. Błysnęło ostrze sprężynowca. Przeciągnął po tchawicy Polaka. Włassowski uwielbiał mordować własnoręcznie. 
Lecz Ernest miał odrobinę szczęścia. Ponad białymi banknota­mi kątem oka dostrzegł błysk stali. Odruchowo się uchylił. Ostrze przecięło powietrze o cal od jego jabłka Adama. Stracił równowa­gę. Robiąc krok do tyłu, potknął się o kamień. Runął na plecy. 
To już koniec – pomyślał. – Żegnaj, Izabelo. 
Patrzył z dołu na wściekłego Włassowskiego. Próbował się podnieść. Uciec. Ale nie miał szans. W mgnieniu oka kozak dopadnie go i przebije mu serce. 
Wtedy padł strzał. Włassowski zgiął się wpół. Potknął o własne nogi. I upadł na Ernesta. 
Polak zaklął. Wielkie cielsko Włassowskiego przygniotło go, jakby runął na niego dom. Stracił oddech. Miał nad sobą mar­twe oczy Rosjanina. Z dziury za uchem ciekła krew. Zepchnął ciało i poderwał się na równe nogi. Zza pryzmy zgniłych desek wyszedł Jednooki. Postawny Żyd w futrzanej czapie. (Bo już zapomnieliśmy, kim jest). W dłoni trzymał rewolwer. 
Ernest patrzył zdumiony. 
– Co ty tu robisz? 
Żyd wzruszył ramionami. 
– Pilnuję wspólnika. Bez twojej głowy, całej głowy, trudno nam będzie zdobyć carskie złoto. 
Podszedł do leżącego ciała. Nogą przewrócił je na plecy. 
Zabrał portfel. Przytknął dłoń do szyi. 
– Trup – oznajmił beznamiętnie. – Trzeba iść. 
– Ale… – Ernest stał zdumiony w miejscu – co z ciałem? Znajdą go, narobią rabanu, będą łapać winnych. 
Jednooki zdjął czapę. Pod spodem miał jarmułkę. Poprawił ją i założył na powrót futrzane nakrycie głowy. 
– Popatrz – wskazał ręką. 
Zza gór śmieci wychynęli półludzie, stwory jedynie z grubsza przypominające dzieci Adama. Kalekie, owrzodziałe, okryte szma­tami. Pełzły, wlokły się w kierunku leżącego w błocie Rosjanina. 
Szybko dopadły go, zdzierając odzież, targając za członki. W jed­nej chwili trup zniknął pod masą drgających, wijących się ciał. 
Ale że co, przepraszam – zeżarli go? 
Posegregowali i wrzucili do odpowiednich pojemników.
XV
Anioły muszą się trzymać rachunku prawdopodobieństwa. Tak samo jak bozony Higgsa. 
– Na fizykę nie poradzisz – smętnie westchnął archanioł Michał. – Nawet my, istoty nadprzyrodone, czy nasz wszechmogący Szef, jej nie podskoczymy. 

Dlatego Natalia i chłopacy (chłopacy!?) szanse mieli marne. Po upadku balonu wydostali się z wody i biegli piaszczystą plażą w kierunku drzew. Ale Buturlin z bandą Czerkiesów byli już po praskiej stronie mostu Kierbedzia. Pędzili, wrzeszcząc, dzikie diabły. 
Natalia przewróciła się na piasku. Poderwała się zaraz. Mokre uda miała oblepione piaskiem. 
Skąd ja go znam? – pytała siebie. 
Mężczyzna, który uratował jej życie, miał znajomą twarz. 
Gdzie ona go widziała? 
Trójka uciekinierów dopadła zarośli. Dysząc, przedzierali się przez krzaki. Wystraszona sroka poderwała się z gałęzi. 

– I co teraz? – krzyknęła dziewczyna. 
Nie było odpowiedzi. Biegli dalej. 
Co teraz, do cholery? – głowił się Wokulski. Wszystko szło nie tak. Planowali z Suzinem, że polecą balonem nad Grochów. 
Schowają się u Żydów szkolących się na osadników. A areostatek wyślą w przestworza, aby zmylić pogoń. 
I niech sobie areostatek leci aż nad Aeropag. Razem z bandą Tauregów. 

Przedarli się przez gąszcze. Wybiegli na drogę, którą kilka tygodni temu Suzin dotarł do warszawskiej Pragi. Piaszczysty szlak był pusty. 
Suzin podparł się na udach. 
– Radźcie, Stanisławie Piotrowiczu – wydyszał. – To wyście nas w to wciągnęli. 
Wokulski pokazał niezdecydowanym ruchem ręki na pola ciągnące się po horyzont. 
– Biegnijmy. Może nie dogonią. 
To było życzenie w rodzaju: Pogłaszczmy tego skorpiona. Może nie ukąsi? 
Natalia krzyknęła. 
– Spójrzcie! 
Archanioł Gabriel – ten wspaniały blondyn, co zapładnia dziewice 
O wow, panałtor taki śmiały, taki bezkompromisowy, tak mu powieka nie drgnie, kiedy szarga świętości, no szacun! Szacun na dzielni do trzeciego pokolenia! 

– podsunął jej pomysł. 
Oczywiście, bohaterka nawet nie może mieć pomysłu własnego, to archanioł musiał go jej podsunąć. Jprdl. 

Od Małkini jechał wóz. Furmanka z beczkami. Na koźle siedział młody chłopak. Cała trójka pobiegła w jego kierunku. 
Pierwszy dopadł wozu Suzin. Złapał wolno idące konie za uzdę. 
Wycelował pistolet w woźnicę. 
– Wyjti! – wrzasnął. 
Młody chłopak o inteligentnej twarzy patrzył przestraszony. 
Co ten rosyjski robotnik chce od niego? Nie ruszył się z kozła. 
Suzin wiedział, że pistolet zamókł. Zresztą nie zamierzał robić dzieciakowi krzywdy. 
– Ożeż ty! – Jednym ruchem ściągnął go na ziemię. 
Wtedy do wozu dobiegła Natalia. Gdy zobaczyła, kto leży pod butem Suzina, wrzasnęła: 
– Emil! 
Dopadła do niego i uścisnęła tak namiętnie, że dorosłym męż­czyznom zrobiło się wstyd. 
Ale serio, co takiego mogła zrobić? Przeleciała go tam na środku drogi? Wymiętosiła za tyłek? 
Co ta dziewczyna wyrabia? – Patrzyli na siebie pytającym wzrokiem. 
– Emil… Emil… 
Półnaga (?!) Natalia powtarzała to imię jak mantrę. Ściskała i obcałowywała leżącego chłopaka. Jeszcze żadna kobieta – oprócz matki – nie zrobiła mu tak dobrze. 
Kompleks Edypa podniósł głowę i mrugnął porozumiewawczo. 

– Ty żyjesz? – spytała wstrząśnięta. 
Emil podniósł się, otrzepał wyświechtaną kurtkę. Popatrzył na mokry tercet. Dwóch potężnych, groźnie łypiących mężczyzn. I piękna kobieta, której piersi oblepiała wilgotna koszula skazań­ca*. Podrapał się po głowie. 
Wciąż nie wiedział jakim cudem zmartwychwstał, był lekko zagubiony i szumiało mu w głowie. 

– O co wam wszystkim chodzi? 
Natalia wskazała na wóz 
– Co tam masz? 
Naburmuszony odbił pokrywę beczki. Zapachniało rybami. 
Emil Głowacki wiózł sześć beczek pełnych solonych śledzi. 
– Masz głowę, panienko – ucieszył się Wokulski. 
Rzucili się we trójkę do opróżniania beczek. Ściągnęli trzy z wozu i wyrzucili zawartość do rowu. W wysokiej trawie leżały setki biało-szarych fiutków. 
Jak strasznie musiał panałtor żałować, że nie transportowali małży. Wyobrażacie sobie TE PORÓWNANIA?
Śledzie w melonach, małże w praw(hehe)dziwkach! Tyle możliwości! 
Pościg na pewno nie zwróci uwagi na wywalone ryby, a jedyny wóz z beczkami (z wielkim neonowym napisem “TU SIĘ SCHOWALIŚMY”) przemknie chyłkiem niezauważony.  

– Co wy robicie? – oburzył się Emil. – To ryby dla farmy Żydów na Grochowie. Zapas na cały rok! 
– Kochany – Natalia podskoczyła do niego, wciskając mu w ręce drewniany dekiel – Buturlin zaraz tu będzie. Lepiej zni­kajmy. 
Wtaszczyli beczki na wóz. Dziewczyna wskoczyła do pierw­szej z brzegu. Do dwóch pozostałych wcisnęli się, sapiąc i postę­kując, jej towarzysze. 
To nie może być prawda – myślał Wokulski, gdy Emil dociskał wieko beczki nad jego głową. – Moje życie jest kiepską farsą, powieścią idioty. 
Kocham, gdy autor analizuje się sam. 

Czas był najwyższy. Od błyszczącej jak czerep Buturlina cer­kwi Świętej Marii Magdaleny nadjeżdżał oddział Czerkiesów. 

*Przepraszam za literacki szowinizm. Stawiam wódkę, jeśli kto utworzy żeń­ską formę słowa „skazaniec”. 
Skazańczyni, nie ma za co. 
Konie stukały po gościńcu kopytami. Chmura kurzu wzbijała się do mglistego nieba. 
– Malczik, biegi! – darł się jadący na przodzie oberpolicmajster. 
Chłopak skręcił w pole. Ryzykował przewrócenie wozu, aby tylko ujść przez groźną bandą. Ryzykował życie, żeby pomóc tej zwariowanej, cholernie atrakcyjnej Żydówce. Odetchnął z ulgą gdy krwiożercze sługusy imperium pognały dalej. Ścigając duchy.
Eee… to Czerkiesi ich nie zauważyli? 
 Nagły atak ślepoty opkowej. Straszna choroba. 

Udaje im się bezpiecznie dotrzeć do dworku Zasławskiej i z radości zaczynają obrzucać się śledziami. 

W powietrzu migały włócznie śledzi. Śmiechy jak granaty latały wśród jabłoni.
To były naprawdę zabójcze dowcipy. 
Krotochwila, padnij.

(…)

XV
Natalia długo choruje, kiedy przychodzi do zdrowia, spotyka się z Emilem. 

Pierwszy pojawił się Emil. 
– Zamierzałem się zabić – powiedział. – Byłem tchórzem. 
Natalia uśmiechnęła się do niego jak Mateczka Jasnobramska.
Taki miks Częstochowskiej i Ostrobramskiej? 

Emil wyjaśnia, że w majątku prezesowej Zasławskiej, pod jej opieką, osiedlili się Żydzi – syjoniści, którzy uczą się tu uprawiać ziemię, aby potem wyjechać i osiedlić się w Palestynie. On sam zamierza się zabrać razem z nimi. Podtrzymuje legendę o swej samobójczej śmierci, jednak poprzez Wokulskiego zawiadomił przynajmniej rodziców, że żyje.

A teraz trzymajcie się, nadciąga WOKULSKOCEPCJA!
(…)
Młody Głowacki machnął ręką. 
– Kocham twojego – przerwał. Poprawił się. – Kocham Stacha Wokulskiego, bo stanął w obronie mojego ojca – ciągnął z bły­skiem w oku. – Gdy wybrał się do Warszawy, poradziłem mu, aby szukał redaktora Prusa U Stępka, to lokal na Wierzbowej. Trafił tam akurat w momencie, gdy jacyś durni studenci zwy­myślali papę i dali mu w twarz. Nie podobało im się, co napisał w felietonie o młodych socjalistach. Ale co to za socjaliści, którzy napadają na starszego pana? Nie chcę przynależeć do takich. Gdy Wokulski zobaczył, że silniejsi otoczyli słabszego, zareagował jak rozjuszony niedźwiedź. Studenciki tylko fruwały wkoło. Chcieli pojedynku, ale wyśmiał ich i pogonił kopniakami z knajpy. 
– Brawo! – Natalia aż zaklaskała z uciechy. 
Kierowca autobusodorożki też klaskał. 

Zaczynała lubić tego dziwnego człowieka, który nadstawił głowę, aby ją uratować. 
– Przy okazji wydarzyła się rzecz skandaliczna – dodał Emil. – Dostało się biednej aktorce z teatru letniego. Jeden z tych niewydarzonych studentów chciał uderzyć Wokulskiego, ale Stach zszedł do parteru. Mówił, że na zsyłce trenował boks. Krewki koleś niechcący walnął przechodzącą obok kobietę. Biedaczka aż fiknęła kozła na stół. A stał tam wielki tort. Pięciopiętrowy. Jakiś magnat kolei świętował krociowe zyski wzdarte ludziom pracy. 
Wyobrażasz sobie, jak teatralna diwa musiała wyglądać utytłana w kremie? 
Wyobrażasz sobie, jak do popularnej restauracji, leżącej rzut beretem od opery, w trakcie wystawnego przyjęcia magnata wchodzi grupka byczków awanturująca się o szkalowanie socjalistów, otacza słynnego pisarza, wyzywa go, wali po twarzy, a potem wpada typ z ulicy i urządza bijatykę, obsługa na fajce, klienci patrzą w okno, jakaś kobita spokojnie sobie obok przechodzi? Tak było nie zmyślam.

Natalia zakryła ręką usta. 
– Matko – szepnęła. – Toż to była Marysia Lipka. 
Emil nie dosłyszał. 
– Ojciec podszedł do nieszczęsnej i zdjął jej z włosów baletnicę wykonaną z marcepanu – kontynuował opowieść. – A potem wyściskał w podzięce Stacha. I wtedy nastąpiła niezwykła sprawa. Tajemnicza. Bolesław Prus podskoczył, jakby go giez ukąsił. Krzyknął: „Mam! Mam”! I jeszcze raz rzucił się całować Stacha. „Ależ przestań – bronił się ze śmiechem Wokul­ski. – Nic takiego nie uczyniłem. Głupców trzeba bić po głowie, żeby im resztka oleju nie wyciekła bezpowrotnie”. 
„Mam gdzieś socjalistów! – wołał mój ojciec, ściskając w ręce marcepanową panienkę, aż została z niej słodka parówka. 
To… najdziwniejsze nadzienie-niespodzianka dla marcepanowej figurki, jakie można było wymyślić. Pewnie tort z kremem był wypełniony smażonym boczkiem, kto magnatowi kolejowemu zabroni.

– Zna­lazłem tytuł do powieści, z którą męczę się od trzech lat”. 
„Jak on brzmi, mistrzu?” – zainteresował się Wokulski. 
Bolesław Prus spojrzał spod okularów – pękniętych po hanieb­nym spoliczkowaniu przez studenta – otaksował sylwetkę Wokul­skiego i rzekł cichym głosem: „Gdy objąłem cię, przyjacielu, zro­zumiałem jedno… z wierzchu jesteś bezwzględną górą mięśni… ale w środku jesteś bezradny i kruchy jak lalka… porcelanowa lalka”. 
Tu pożarł marcepanową pannę, i zaśmiał się uradowany jak chłopiec. 
Wokulski się zaczerwienił. Zrozumiał, że został przejrzany. 

Niestety, drodzy Czytelnicy, nie dane nam będzie poznać, jaki tytuł miało nosić wiekopomne dzieło pierwszego pióra Priwislienia, bo opowieść Emila przerwała podekscytowana Natalia.
OMUJBORZE, TO STRASZNE, jak my będziemy żyć bez tej wiedzy?!

(…)
XVII 
Wokulski przekazuje Natalii pamiętnik.

Wyciągnął ramię. W dłoni trzymał zeszyt w kwiatki. Zasko­czona Natalia wzięła zeszyt. 
– To zapiski twojej matki, a mojej… – przerwał. Odetchnął głęboko. 
– Bliskiej kiedyś osoby…- Boże, dlaczego nigdzie nie uczą, jak się zostaje ojcem dwudziestoletniej, pięknej kobiety? – pomy­ślał przerażony.
Niestety, uczą jedynie jak zostać ojcem dwudziestoletniej brzydkiej kobiety.

 To ponad moje siły. 
Przypomniał sobie, jak pojedynkował się z baronem Krzeszowskim. Wtedy za nic miał śmierć. Dlaczego teraz tak dygo­cze? Boli go brzuch. Przecież rodzina to najwspanialsza rzecz, jaka może przydarzyć się człowiekowi. 
– Droga Natalio – zdecydował się skoczyć na głęboką wodę – cokolwiek panna pomyślisz sobie o mnie, jakkolwiek zareagu­jesz, wiedz, że jesteś dla mnie kimś ważnym, może najważniej­szym… i jedynym, bo przecież ojciec i córka, córka i ojciec… czy może być bliższy związek? Silniejsza więź? O Boże! 
Krzyknął i wybiegł z pokoju. 
Zdziwiona Natalia patrzyła za nim długo. Myślała, uśmiechała się. Przeciągnęła w białej pościeli. 
W końcu wzruszyła ramionami. 
Ludzie są tacy dziwni – skonstatowała. 
I z ciekawością otworzyła zapiski mamy.

Pamiętnik Elżbiety 
Wtorek 
Czerwone liście klonów opadają na alejki w parku. Jesień. Pierwsza jesień mojego małżeństwa. 
Powstanie dogorywa. Po lasach siedzą niedobitki, brudni, źli, prze­straszeni chłopcy, ścigani przez kozaków jak zające na miedzy. Jest tam między nimi Wincenty, mąż mój. Tęsknię za nim strasznie. Głuchy żal w piersi. Strach, co będzie? 
Czwartek 
Ruscy przelecieli na koniach przez park. Zryli klomby z krzewami róż. 
Piątek 
Bartłomiej, nasz ogrodnik, opatrzył krzewy. 
Sobota 
W nocy przyszedł Wincenty. Przestraszyłam się – w oknie zjawa obdarta się pojawiła, duch potępieńczy, wilkołak czarny w srebrnym świetle księżyca. 
Przypadłam do niego, objęłam. Rozpłakał się biedak, szloch nim wstrząsnął, czułam, jakbym ptaszynę w ramionach trzymała, szkielet, na którym rozpięto żagiel skóry. 
Płakaliśmy oboje do rana. 
(…)
Wtorek 
Ruscy przelecieli przez park. Podeptali róże.
I wypędzili z lasu powstańców.  
Środa 
Bartłomiej ponownie uratował kwiaty. 
Powstańcy wypędzili z lasu Ruskich. 
Czwartek 
Nocą chłopi zakradli się do chlewu i ukradli świnie. 
Piątek
Przyszedł leśniczy i wygonił i Ruskich, i powstańców. 

(…)
Sobota 
Bartłomiej wkopał różane krzewy, co je chłopi z klombów wyszarpali, ciągnąc kradzione maciory przez park. 
Ale wieczorem Ruscy znów przelecieli na koniach, róże stratowali. 
Zrozpaczony Bartłomiej zaczął wygrażać im pięścią. 

Poniedziałek 
Pochowaliśmy z Maciejem – naszym wiernym lokajem – biednego ogrodnika na wzgórku kolo altanki. 
To koniec róż. 

Poniedziałek 
Czy uwierzyłby kto? Chłopi posadzili róże. 
A ja tak źle o nich myślałam. 

Środa 
Chłopi ukradli nasze krowy. 

Czwartek
Chłopi ukradli nasze róże.
A ja tak dobrze o nich myślałam.

Piątek
Chopi posadzili krowy.

Porywająca lektura wypadła z rąk chrapiącej Natalii.
(…)
Wczoraj oddział leśny zajechał do dworu. Dowódca, młody ksiądz, co go przed powstaniem jeszcze kilka razy na ambonie widziałam, zarządził, że będzie u mnie lazaret. 
Każdy ojczyźnie przysłużyć się może -powiedział. – Pan Bóg z góry widzi i rachunek za wszystko wystawi. 
Ucieszyłam się, bo może i za nasze róże kogoś kiedyś podliczy? 
Ksiądz generał zostawił trzech rannych i kazał się nimi opiekować jak braćmi. 
Cóż ja, służka pokorna. 
I tak ręce mam zajęte na okrągło, przewijam bandaże, kaszki gotuję, czoła zroszone potem obcieram, brak czasu na pieszczoty z tęsknoty za mężem. 

Środa 
Jest wśród nich – moich podopiecznych -potężny mężczyzna, Stach Wokulski, w głowę ranny. 
Przynieśli go nieprzytomnego i rzucili na łóżko w sypialni. Leży tam bez czucia. Jak kłoda. 
– Uratował mi życie – zdradził ksiądz i kazał mieć szczególne bacze­nie na olbrzyma o czerwonych rękach. 
Ja tak tylko przypomnę, że czerwone ręce Wokulskiego są pamiątką po odmrożeniach na Syberii. Panałtor najwyraźniej wierzy, że on się z takimi już urodził i co więcej, mają kolor skóry Hellboya.
https://mly1gplry5ce.i.optimole.com/eWijzog-AbY79mJo/w:1000/h:563/q:auto/https://film.org.pl/wp-content/uploads/2019/03/hellboy.jpg

Więc doglądam go parę razy dziennie. Duży to i silny zapewne mężczyzna. Ciało muskularne, barki jak u byka. Twarz wyrazista. Duma i wola rzeźbiły ją jak woda kamień. 
Na piersi srebrny medalion, na nim napis tajemniczy: Ablanathanabla… 
No dobra, sprawdziłam, co to abrakadabra może znaczyć… Jest to słowo pochodzenia hebrajskiego o prawdopodobnym znaczeniu “Ojcze, przyjdź do nas” (źródło). Skąd taki amulet u Wokulskiego, który z żadnymi mistycyzmami nigdy nie miał nic wspólnego, to wie tylko ten ciemny bór, w którym błądzi wyobraźnia panałtora. 
Ale przy okazji tych poszukiwań znalazłam też taki rysunek i nie zawaham się go wkleić!
http://spiritualify.com/FreeYourMnine/post/3259

Poniżej zauważyłam coś dziwnego, ale brak mi śmiałości, aby o tym pisać. 

(…)
Piątek 
Ten Wokulski… piękny to musi być mężczyzna, choć teraz jak kłoda bezwładny leży w moim małżeńskim łożu, które odstąpiłam chętnie, sama zadowalając się kozetką i kocem w salonie. Patrzę na jego dumne skronie, ramiona potężne, klatkę sklepioną i czuję, że coś, jakiś ognik pełznie w brzuchu, oj, młoda mężatka powinna wystrzegać się takich egzaltacji. Ale cóż poradzę, że mąż mój, który przed ołtarzem przysięgał mi wierność, z ojczyzną po lasach mnie zdradza. 
Podchodzę do Wokulskiego nocą, światło świecy drga, cienie tańczą po ścianach, w ich falowaniu wpatruję się w to coś wielkie, wyprężone. 
WUNSZ!!!

Boże, broń mnie przed grzesznymi pragnieniami. 
…nie.
Poniedziałek 
– Priapizm… – wyjaśnił mi Szuman, adept medycyny. Przyjechał tu przez księdza generała przysłany. Obejrzał fenomen Wokulskiego, poczerwieniał Wzrokiem w bok uciekł. 
– Uraz głowy to spowodował – tłumaczył mi niepewnie. – Proszę o wyrozumiałość. 
…nie. 
Dobrze poznałam ten priapizm, członki mego chorego olbrzyma obcierając gąbką, kaczkę pod wielkie pośladki wsuwając. Kobiety są jak ta gąbka, wszelką fizjologię wciągają w siebie, żadne ciało im nie­straszne. To tylko literatura polska mimozy mdle z nas czyni, duchy lada jakie nad biotem egzystencji polatujące, 
Nad czym…?! 

wydmuszki blade; ale cóż się dziwić, poeci zjaw potrzebują, bo kobiety z ciała, kości i krwi przerażenie w nich budzą, cieniem matek zachłannych się jawią, pożar­ciem grożą, straszne jak Kali wieloręka, która w każdej dłoni nóż do obrzezania dzierży. 
No proszę, z waćpani postmodernistka pełną gębą, multi-kulti i wogl. Z niewielkim dodatkiem Freuda. 

– Dolegliwość ta przykra minie, kiedy chory do przytomności wróci – tłumaczył Szuman, nieświadom, jakie zamiary lęgną się w mej pełnej pragnień głowie. Oby tylko głowie. 
Aniele Boże, Stróżu mój… chroń mnie przed słabością niewieścią. 

Wtorek 
Dobry Panie Boże, dla którego moja babka zdradziła Wiekuiste­go, który swojego imienia zabronił wymawiać, wybacz mnie grzesznej. 
Samotność to kiepski kompan. 
Włożyłam atłasową koszulę nocną i drżąca do Wokulskiego poszłam. 
Leżał tam bez ducha, a pod kocem wybrzuszenie, jak przez cały czas. 
…nie.

Ściągnęłam z mężczyzny przykrycie, koszulę atłasową zadarłam i szepcąc czułe słówka, przyjęłam go w siebie. 
Wielki jest mój śpiący kochanek. 
Nie raz, nie dwa zalała mnie fala gorąca. 
I nasienia. 
AAAAAAAAARGHHHHAAAAARGHHHH!!!  
Tak, aŁtorze, wiemy, żeś jest erudytą, dużo czytałeś, “Świat według Garpa” też czytałeś, ale może nie zrzynaj aż tak bezczelnie… 
Borze, nie dość że ten Wokulski się tak już nacierpiał, to i jeszcze ojcem musiał zostać przez gwałt, gdy był nieprzytomny? 

Wtorek 
Czy robię coś złego? 
Środa 
Dziś znów Wokulski. 
Czwartek 
O matko, jak mi dobrze! 
Konik! Z drzewa koń na biegunach! Zwykła zabawka, mała huśtawka, a rozkołysze, rozbawi! 

Piątek 
Wstyd mnie wielki ogarnia! Przecież tam mąż mój nieborak, bidulek, ciućmoczek w lesie. 
O ja nieszczęsna! 
Sobota 
Nie ma takiej siły, która mnie od nocnych mych szaleństw odwieść może. O Boże! 
Konik!!!

Niedziela 
W nocy, gdy jęczałam cichutko, wożąc się na jego wyprężonej batu­cie (patataj, patataj), spojrzał na mnie. 
Myślałam, że zemdleję! 
Zobaczyłam jego przytomne oczy. 
Jaka szkoda… powoli wraca do żywych. 
A z przytomnym to już żadnej przyjemności… 

Ale to cud, moja kuracja działa! Opatentuj.
(…)
Zdjęłam mu z szyi srebrny medalion z tajemniczym napisem. Ablanathanabla – będzie mi to niezrozumiale słowo o mym szaleństwie przypominało. 
Nie dość, że zgwałciła, to jeszcze okradła… 

(…)
Kończę pisać mój pamiętnik. Tego, co w nim jest, nikt poznać nie powinien. To mój najgłębszy, najbardziej tajemny sekret. Urodziłam dziewczynkę. Dziecko moje z nieprawego łoża, ze zdrady i chuci. Uka­rana nim zostałam za chwile grzesznej rozkoszy. 
Dam jej na imię Natalia… od dies natalis – dzień narodzin, bo narodziła się do życia po śmierci. 
Wybacz mi, Wincenty, mój kochany, nieodżałowany mężu. Nie takie życie dla siebie wymarzyliśmy, nie o takim życiu szeptaliśmy po nocach, ramionami jak konary wiązu spleceni. 
Wybacz, dziecinko kochana, że skazuję cię na żywot marny, zdła­wiony. 
Wybaczcie mi. 

Bla, bla, Natalia mimo wszystko nie jest w stanie uwierzyć w rewelacje z pamiętnika. 

XIX
Natalia rozmawia z panią Zasławską, która streszcza jej historię Wokulskiego, tę, którą znamy z “Lalki”… i tę, której zupełnie nie znamy.

Gdy spostrzegł, że jest igraszką w rękach kochanki, na koniec świata uciekł. Mówił mi Suzin, że w Indiach w klasztorze się zaszył, świata chciał się zbyć, starcem świętym zostać… majątek wielki rozdał… Sam wiele miesięcy nie jadł, nie pił, siedział kamieniem i tylko duch jego w zaświatach wędrował. Ale potem zaznał objawienia i na powrót do ojczyzny się wrócił. Być może jakieś tam hinduskie bóstwo ostrzegło go, że córka jego w potrzebie będzie? Kto wie? 
Natalia zrobiła wielkie oczy. Marmolada jej po brodzie pocie­kła. Otarła ją palcem. I zlizała ze smakiem. 
Archaniele… – pomyślała. – Ta stara natchniona jest… jak dobrze spotkać człowieka. 
Zasławska uśmiechnęła się tym mądrym skrzywieniem ust, które ludzie dopiero po osiemdziesiątce zyskują. 
– Ty się, córuchna, nie dziw. W moim wieku człowiek bogów nie rozróżnia. Chrystus, Budda, Sziwa… każdy dobry, każdy do światła poprowadzi. To tylko my, ludzie, jak postaci w komedii 
dell’arte skaczemy, po łbach się walimy, gardło zdzieramy: Mój Bóg lepszy! W mojego Boga wierz! Śmieszne to i smutne. 
I nałożyła sobie porcję konfitur. 

XX

Wokulski z Natalią idą na spacer do Olszynki Grochowskiej; tam on jej opowiada, w jaki sposób ją uratował.

– Uratowa­łem pannę dzięki nauce. Gdy dowiedziałem się o czekającej cię egzekucji, w mojej głowie wyświetlił się plan ratunku. Jakby tam już był i tylko czekał, aż go wyjmę. Skorzystałem z najnowsze­go wynalazku pana Bella. Telefonu. Zadzwoniłem do przyjaciela w Paryżu, naukowca. 
Zamiast, jak normalny człowiek, wysłać telegram. 

Ochocki od lat pracuje tam nad swą wielką idee fix, latającą maszyną cięższą od powietrza. Na razie wymy­ślił urządzenie, które może popychać balony. Widziałaś sama… w mosiężnym pojemniku, który zamontowaliśmy na aeroplanie Berga, znajdowały się związki wodorowe. Spalając się w odpo­wiednio kształtowanych rurach, sprawiają, że tryska z nich mocny strumień gazów. Te gazy popychają balon. Na tyle szybko, że można uciec nim carskiej konnicy. 
No nie wiem, kulisty kształt balonu i silnik odrzutowy… To chyba nienajlepsze połączenie. 

Znów się zaśmieli. Spacer po grochowskich mokradłach zna­komicie na nich działał. 
– Twój paryski przyjaciel skonstruował silnik rakietowy? – zainteresowała się żywo Natalia. 
Wokulski zdumiał się. 
Skąd ta dziewczyna zna takie terminy? 
Czułość mieszała się w nim z podziwem. 
– W rzeczy samej – odrzekł. – Ochocki twierdzi, że to przy­szłość aeronautyki. Ludzie muszą oderwać się od ziemi. Kiedyś będziemy na wzór ptaków wędrownych latać nad oceanami, jak dziś podróżujemy do Nałęczowa. 
Natalia poczuła ucisk pod sercem. 
Andriej mówił to samo – westchnęła w duchu. 
– Ochocki jest z ostatniego szlachetnego pokolenia – ciągnął Wokulski. – Wierzy, że podaruje światu machinę latają­cą. A wynalazek ten odmieni ludzkość. Znikną granice, narody zaprzestaną bezsensownych wojen. Na całej ziemi zapanuje pokój. 
Dziewczyna się zdumiała. 
Archaniele… – westchnęła w duchu. – A więc wciąż na ziemi rodzą się ludzie naiwni jak dzieci? 
Poczuła się staro. Ona swoją prostoduszność pogrzebała razem z matką. Wokulski zdjął cylinder, pociągnął dłonią po siwych włosach. 
– Wyobraźnia Ochockiego nie zna granic – dodał. – Mówi, że człowiek wkrótce stanie na Księżycu. A znając upór naukowców, pewnie się nie myli. 
Zatrzymali się, bo na ścieżkę wychynęła sarna. Stanęła przed nimi jakieś dziesięć stóp. Przez chwilę spojrzała swoimi nieskoń­czenie słodkimi oczami. Zaraz czmychnęła w krzaki. 
– Piękna – westchnęła Natalia. 
Wokulski uśmiechnął się pod nosem. Leśny zwierz przypo­minał mu córkę. Poruszał się z równą gracją. Mieścił w sobie delikatność i siłę. 
– Ochocki zapakował swoje urządzenie do skrzyni. I nadał na pociąg do Warszawy – ciągnął opowieść. – Zdążyliśmy zmon­tować je z Suzinem na ostatnią chwilę. Dziś wynalazek mojego 
przyjaciela spoczywa na dnie Wisły. Mam nadzieję, że to nie przeszkodzi mu odmienić losów świata. 
Na pewno zdążył wdrożyć masową produkcję i ma ich jeszcze z pięć tuzinów. 

Czuła, że wszystko się zmienia. Jakby dusza fikała w niej na trapezie. Pomyślała, że zna sposób, aby sprawdzić, czy ten tajem­niczy człowiek w rzeczywistości jest jej ojcem. 
Zatrzymała się pod wielkim dębem. Zdjęła czarny kapelusz i rzuciła go w trawę. Ściągnęła z ramion chustę. 
– Matka mówiła, że jestem do ciebie podobna – rzekła z mocą. – Mam podobne oczy. 
Wokulski patrzył zdumiony. Młoda kobieta, którą uważał za swą córkę, chwyciła suknię i zaczęła ją podciągać. Ukazała kształtną kostkę stopy. 
Znaczy, którą? Piętową, stępu, a może śródstopie albo paliczki? Bo kostka, o którą panu ałtoru chodzi, już nie przynależy do stopy. 
Zaraz potem szczupłe łydki. Suknia sunęła wyżej. 
– Co panna robisz? – spytał ze strachem. 
Wzruszyła ramionami. 
– Obnażam się. 
Boże, ona mówi prawdę – przeraził się nie na żarty. 
Czy ta zwariowana dziewczyna chce go skusić do kazirodcze­go grzechu? – przez głowę latały mu myśli jak balony. Spokojnie, bez celu i pośpiechu. 

Natalia nigdy nie nosiła gatek. Krępowały ją. Publiczność podziwiająca jej podniebne akrobacje musiała mieć ekstra uciechę. Dlatego Wokulski szybko ujrzał czarną kępę włosów. Uciekł oczami. Przełknął ślinę. Stał bokiem i bał się poruszyć. Gdy kiedyś kokietowała go piękna Wąsowska, nadstawiając uda, wiedział, jak się zachować. Ale teraz? Wobec własnej nieznanej kompletnie córki? Czuł, że wrzątek oblewa go od stóp do głowy. Na zmianę z okładami lodowych brył. 
Ach, ci twardzi mężczyźni – myślała ze śmiechem Natalia. – Wystarczy kawałek cipki, a tracą głowę, jak dzieciaki. 
Zakłopotanie ojca na widok znienacka rozbierającej się córki interpretowane jako “tracenie głowy”, jakieś przyrównywanie do dzieciaków w jednym zdaniu z “kawałek cipy”, CO SIĘ WYPRAWIA W TEJ NARRACJI.

Patrzyła na jego zmieszanie z przyjemnością. Ona czuła się znakomicie. Żadnego wstydu. Wszak przed rodziną nie ma się tajemnic. Może najwyższy czas zacząć mieć.
– Matka powiedziała, że ty i ja mamy na nodze takie samo znamię – wyjaśniła zagadkę swojego nieskromnego zachowania. 
– Ja swoje znam od urodzenia, zawsze mnie złościło. Dziś może je polubię… jeżeli okaże się, że i ty je masz. 
Stała przed nim z suknią zadartą po pachy. Nogi ściskała razem, chowając wewnętrzną stronę ud. Czekała na jego reakcję. 
Wokulski stał i milczał. 
To jego ulubiona pozycja – pomyślała ze złością. – Trafił mi się tata z granitu. 
Tak z ciekawości – czego właściwie się spodziewała? Że wrzaśnie i ucieknie na widok diabelskiej piczy, czy że się na nią rzuci z niepohamowanej żądzy? 

Ale za kamienną maską ojca Natalii myśli kłębiły się jak tor­nado u wybrzeży Nowego Jorku. 
Tornado to trąba powietrzna, a te nie kłębią się u wybrzeży Nowego Jorku. Autorowi chodziło pewnie o huragany. Ehh. 

Wielki Duchu – modlił się Wokulski postawiony wobec najdramatyczniejszej próby swojego życia – spraw, aby mi nie stanął moje znamię było w tym samym miejscu i o takim samym kształcie. 
Zawsze dziwił się, że los obdarował go tak nietypowym podpi­sem. Brązowa plama w miejscu najintymniejszym z możliwych. 
Nawet Minclowa, która wiła się pod nim jak pijawka, nie znała tego znaku. 
Robili to tylko po bożemu, w ciemności i pod kołdrą. 

Nic nie mówiąc, rozpiął surdut. Zdjął pasek i zaczął rozpinać spodnie. Jak każdy mężczyzna, z boku. Bo kobiety rozpinały spodnie zupełnie inaczej. Patrząc w czarne oczy szalonej Żydówki, opuścił spodnie do kolan. Między jarzącymi się źrenicami dziewczyny a jego intymnością zostały tylko kalesony. 
Ostatni bastion, który wkrótce opadnie. 

– Panna gorsza od kozackiej konnicy – mruknął. 
Przeleci cię, ani się zorientujesz. 

Natalia się uśmiechnęła. 
Wokulski opuścił pantalony w dół. 
Z sosny poderwał się dudek. Rozpostarł żagiel skrzydeł i grzechocząc, przeleciał na pobliski platan. Siadł tam i rozłożył swój wspaniały czubek. 
Z pobliskich krzaków wyskoczyła para królików i zaczęła… puszczać niewybredne aluzje. 

Szczęśliwe zwierzę – pomyślał o nim Wokulski. – Jemu wstyd nieznany. 
Powstrzymał odruch, aby zasłonić swą męskość. Stali teraz przed sobą. Nadzy do połowy. Córka i ojciec. Trochę dalecy. 
A trochę bliscy. 
Stop, proszę, już wystarczy, zachowajcie socjalny dystans, BŁAGAM!!!

Wielki Duchu… – przeleciało przez głowę mężczyźnie. – Byle żaden kłusownik się tu nie zabłąkał. Mniej się teraz bał dekonspiracji niż kompromitacji. 
Natalia czuła podekscytowanie. Ale nie takie, jak w łóżku Erne­sta. Raczej jak podczas gry w klasy na podwórku u babci w B. 
– Teraz ukucnę – powiedziała wolno. – Na lewym udzie, tuż obok włosów łonowych mam brązowe znamię w kształcie łzy… Przyjrzyj się uważnie. A potem sam ukucnij, abym ja mogła obej­rzeć twoje… jeśli je tam masz. A jak nie będziesz miał, no to pszykro.
Wiatr powiał silniejszy. Olchy zamigotały liśćmi. Zieleń mie­szała się ze srebrem. Dziewczyna opuściła pośladki na pięty. Całą swoją kobiecość wystawiła na widok obcemu mężczyźnie. 
Kurde, jak psy na trawniku, zaraz się jeszcze tam obwąchają. 

Temu, który podawał się za jej ojca. Wokulski nie mógł oderwać oczu od jej różowego rozcięcia. Wywiniętego brzegu muszli ukrytego w poplątanym gąszczu włosów. Delikatnego jak skóra archanioła. 
– Ile-razy-mam-kurwa-powtarzać-że-jestem-duchem?! – wycedził przez (duchowe) zęby archanioł Michał. 

Dopiero po chwili dostrzegł stygmat. Brązową łzę.  Odetchnął głęboko. Spokój wrócił do jego serca. 
Spokój?! Naprawdę wersja “oglądam genitalia rozkraczonej przede mną córki” jest lepsza od “jakiejś obcej dziołchy”?!

Kucnął nad ścieżką. Jego węzłowata męskość zwisała swobod­nie na szerokiej mosznie. Pomarszczoną skórę porastała siwiejąca szczecina. 
Przyznajcie się, czytając “Lalkę” w szkole o niczym tak nie marzyliście, jak o opisie genitaliów Wokulskiego! 

Rozwarł szeroko kolana. Na lewym udzie, tuż przy jądrach, wyraźnie odznaczał się brązowy znak. Łza. Spływa mi. Po policzku, kryształowa. 
Natalia załkała. 
– Jednak… 
Podskoczyła w górę. Suknia opadła. A ona z radością dziecka rzuciła się mężczyźnie na szyję. Trafiła w pierś, gdy wstawał. 
Stracił od uderzenia równowagę. Polecieli na ziemię. W piasek i trawę. Ona upadła na niego. Leżała tam, śmiejąc się nieprzytom­nie. On czerwieniał i mruczał coś niezrozumiale. W tyłek kłuły go szyszki. W końcu też odważył się zachichotać. 
Śmiali się zaraz jak pensjonariusze bonifratrów. Uciekinierzy z domu wariatów. 
– Có… có… córeczko! – stękał Wokulski wśród spazmów. 
– Ta… ta… to! – przedrzeźniała go. 
Nie będę was oszukiwał, odkąd przeczytałem tę scenę, zasypiam w pozycji embrionalnej, łkając cichutko w poduszkę. 
A ja w sumie odetchnęłam z ulgą, bo odkąd pierwszy raz przeczytałam, GDZIE Natalia ma to znamię, identyczne jak u ojca, miałam naprawdę BARDZO ZŁE PRZECZUCIA na temat okoliczności, w jakich się rozpoznają. A tak – jest creepy, owszem, ale przynajmniej kazirodztwa panałtor nam oszczędził. 

Łykała powietrze, śmiejąc się. 
Wokulski uspokoił się pierwszy. Wciągnął spodnie, siadł na trawie i przytulił córkę. Nieśmiało pogłaskał ją po głowie. Przy­lgnęła do jego piersi. Jak mała dziewczynka. 
Mężczyzna czuł, że schodzi z niego napięcie. Jak gaz z balonu. 
KTÓRĘDY???
Natalia byłe radosna. Jakby wreszcie obudziła się z dręczącego snu. Obojgu serca biły w jednym rytmie. Łagodnego szczęścia. 
Spod ziemi patrzyły na nich puste oczodoły czaszek. Tysiące porzuconych trupów. Polacy, Rosjanie i Żydzi, którzy pozabijali się tu w styczniowym powstaniu. 
…Kurde, niezręcznie.

XXII– XXVIII
Emil razem z Natalią, znów przebraną za mężczyznę, jedzie do Warszawy. Zamierzają odwiedzić jeden z burdeli, ponieważ podczas swej nieudanej próby zamachu Natalia zauważyła na plecach prostytutki wytatuowane skrzydła i przypomniały jej się ostatnie słowa Andrieja, które wówczas wzięła za przedśmiertne majaczenie. Bla, bla, odnajdują Inez, która informuje ich, że cała sprawa z zeszytem Kubalczycza była ściemą, a prawdziwym celem Andrieja był “złoty pociąg”. Ekipa pod wodzą Wokulskiego montuje napad na pociąg, na miejscu spotykają się z Ernestem i bandą Jednookiego, niestety, cały plan okazuje się fiaskiem, bo pociąg był fałszywką, puszczoną dla zmyły, a złoto będzie przewożone jakimś innym. Rozczarowani, wpadają na inny pomysł: porwą cara i zażądają okupu. 
Tymczasem Wokulski zjawia się w kawiarni u pani Stawskiej. Nieprzypadkowo: jako jedna z niewielu jeszcze osób w Warszawie ma ona w swoim lokalu telefon. 

Wokulski rzucił się do drewnianej słuchawki. Zakręcił korb­ką, jakby chciał ją wyrwać. Stawska przyjrzała mu się bacznie. Postarzał się. Twarz miał pooraną zmarszczkami. A siwe, rozpuszczone włosy nadawały mu niechlujny wygląd. Jednak dalej emanował swoim magnetyzmem. Samczą siłą, przez którą – kiedyś, lata temu – nie spała po nocach. 
– Paryż, zamawiam Paryż… – wołał do tuby Wokulski. – Mon­sieur Ochocki, le numéro de trois cents trenie quatre…
– Że co? – wrzasnęła telefonistka w centrali. – Z kim mam połączyć? Bredzisz pan? 
Pierwsza międzymiastowa linia telefoniczna w Królestwie Polskim powstała w 1902r. i łączyła Warszawę z Łodzią, poprzez Kalisz. Na łączność międzynarodową trzeba było poczekać aż do lat 20. XX wieku. 
Potem poprosił o połączenie z Sankt Petersburgiem. Z zakła­dami metalurgicznymi Schneidera Tenteleva.
Nooo… wszystko się zgadza, tylko nie metalurgiczne a chemiczne, i nie “Zakłady Schneidera Tenteleva”, a Tentelewskie Zakłady Chemiczne (od wsi Tentelewa, gdzie powstały). 

Stawska zawołała do kuchni, żeby przynieśli im mazagran. 
Pamiętała, że to jego ulubiony napój. Szuman mówił, że zapijał się nim w Paryżu. 
Wokulski stał przy telefonie. Patrzył na Stawską. Była jeszcze bardziej dorodna niż przed laty. Co za biust! Jaka noga! 
Wielki Duchu…- jęknął do brzucha. – Staje mi. 
Czuł, jak krew pulsuje w członku skrępowanym spodniami. 
Dużo straciłem – pomyślał z żalem. – Żyłem jak w mali­gnie. 
Biedni ci bohaterowie, nie potrafią nawet pomyśleć o atrakcyjnej kobiecie, żeby zaraz im nie stawał, przykre to i krępujące. Ernest miał to samo. 
A! A propos Ernesta i Izabeli… Zapomniałam zaznaczyć, że w międzyczasie Izabela nam się wymiksowała z fabuły, ostatecznie rzuciła Ernesta i wyjechała do Berlina z zamiarem obrabowania mesmerysty Beckera. 

(…)

XXIX

Słowa Ochockiego w słuchawce telefonu dobiegały stłumione. 
Jakby gadał zza ściany. Wokulski mimowolnie podniósł głos. 
– Gdy byłem przed pięciu laty w Paryżu, wsiadłem do balo­nu Henriego Giffarda, który puszczał go na dziedzińcu Luwru – wołał do tuby. – Widziałeś pan to cudo techniki? 
– Oczywiście – przytaknął zza muru Ochocki. – Wielka czasza z gumowanego jedwabiu. Udźwig kilkanaście ton. Na raz zabie­rał, co najmniej pięćdziesiąt osób. Uwiązany do liny umożliwiał Paryżanom podziwianie z góry panoramy swojego miasta. Cie­szył się olbrzymim powodzeniem. 
Tu panałtor odłożył broszurkę reklamową i ucieszył się, że tak mu ładnie i naturalnie wyszło. 

– Tak, tak – potwierdził Wokulski. – Potrzebuję takiego balo­nu. W tej chwili… Czy pan możesz go dostarczyć tutaj dzięki swojemu odkrywczemu modelowi silnika na wodór? 
– Tego, którego prototyp i jedyny egzemplarz utopiłeś w Wiśle?! – ryknął Ochocki. 

Na linii przez dłuższą chwilę panowała cisza. 
– Wokulski, czyś ty ocipiał? – ryknęła słuchawka Ochockim.
Nie mogę przestać patrzeć na to zdanie, takie jest cudne.

 – Masz na to pieniądze?! 
Ojciec Natalii wiedział, że jest szaleńcem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie porwałby się na takie przedsięwzięcie. 
– Nie mam – szepnął teatralnym szeptem. 
– To co mi proponujesz? – złościła się słuchawka. – Napad? Kradzież? Mam wpaść do Giffarda, ogłuszyć go i odlecieć balo­nem? 
Wokulski pokiwał głową. 
– To doskonały plan – uśmiechnął się. – Sam nie wymyślił­bym lepszego. 
Odsunął słuchawkę od ucha, bo wybuchła najgorszymi prze­kleństwami znad Sekwany, jakie kiedykolwiek słyszał. Ochoc­ki był w tym lepszy niż niejeden kloszard, który życie spędził w kanałach Paryża. Wokulski czekał cierpliwie, aż wyczerpie mu się repertuar. Wtedy przystawił tubę do ust i wymówił zaklęcie: „wiem, jak zdobyć środki na badania”. 
O, to jest tajemne zaklęcie, które działa na każdego naukowca! 

(…)
Wokulski na koniec jeszcze oświadcza się Stawskiej i proponuje jej wspólny wyjazd z kraju, kiedy tylko jego plany dojdą do skutku. 

XXXI

Księżyc toczył srebrny łeb po niebie. Goniły go potworne chmury. Rzeka sunęła groźnie, jak pradawne smoki, które opisał Darwin. 

Natalia z ojcem i Suzinem wylądowali na lewym brzegu poniżej miasta. Wysiedli z małej łódki i ruszyli przez łąki w kie­runku Belwederu. Trawa była mokra. Męskie spodnie, w które Natalia była ubrana, podeszły wilgocią. Dziewczyna szła pomię­dzy Suzinem, który dźwigał zwój linki i dwa rewolwery, a ojcem, który niósł indiański łuk. Przez plecy miał przewieszony kołczan pełen strzał. 
– Skąd to masz? – zapytała zdziwiona, gdy dzień wcześniej Wokulski przyniósł indiańską broń do dworku Zasławskiej. 
– Od przyjaciół Apaczy… – wyjaśnił zdawkowo. 
Zamówiłem na Aliexpresie, właśnie przyszło do paczkomatu!

(…)
Alejką z góry szedł nocny stróż. Zamarli jak parkowe posągi. 
Wokulski leżał na ziemi jak kłoda. Natalia schowała się w krza­kach jaśminu. Suzin smyrgnął za szeroki dąb. Strażnik mijał go na wyciągnięcie ramienia. Księżyc jak na złość świecił całą mocą. 
Tak, pełnia księżyca to najlepszy czas na przeprowadzenie zamachu. 

(…)
Wspięli się na drzewo. Ojciec niezgrabnie. Córka jakby nic nie ważyła. Cyrkowy ptak. 
Z wysoka doskonale widzieli dach Belwederu. Tylna ściana pała­cu zalana księżycowym światłem. Okna ciemne. Dach lekko skośny. 
– Spójrz – szepnął Wokulski. 
Pod drzewami otaczającym rezydencję polskich królów na czas nieokreślony wypożyczonej w obce ręce stał żandarm. 
Belweder nie był rezydencją królów; ale przypuszczam, że panałtorowi trudno byłoby się patriotycznie wzruszać nad losami dawnej fabryki fajansu.

A dwadzie­ścia stóp dalej następny. I jeszcze jeden. W zasięgu ich wzroku było pięciu. Po polowaniach, jakie Ziemlia i Wola urządziły na Aleksandra II, jego syn otaczał się doborowymi oddziałami. 

O skuteczności porównywalnej z ochroniarzami Massima z “365 dni”. 
Tak, Imperator w “Powrocie Jedi” wysłał na Endor doborowe oddziały i co? I dostały wpierdol od Ewoków. 

Wokulski wyjął zza pazuchy łapacz snów i szeptał coś nie­dosłyszalnie. Widząc zdziwione spojrzenie Natalii, pokazał na tłusty księżyc i swoje serce. Nic więcej nie wyjaśnił. 
Gdy księżyc świecił na niebie, do ciebie
Poczułem miłość, co przyszła jak wiatr.
Me serce było w gorącej potrzebie…

Wziął od niej linkę i powoli ułożył na konarze. W ten sposób: 
Jeden koniec linki przywiązał do gałęzi. Drugi do strzały. 
Dziwna to była strzała. Tworzył ją całą noc. Korpus miała z alu­minium. Najnowszego odkrycia metalurgicznego. Pręt z glinu – tak nazywali ten materiał chemicy – dostarczył mu ekspreso­wą przesyłka z Sankt Petersburga Karl Josef Bajer, wynalazca i przyjaciel z lat, kiedy on, Wokulski, był naukowcem. To do niego wykonał drugi telefon od Stawskiej. 
– O, dzięki, Stasiu, podsunąłeś mi świetny pomysł! – ucieszył się Bayer. – Popracuję nad tym jeszcze ze trzy lata i może coś wyjdzie! 

Ale pomijając już nawet kwestię niezgodności dat, wybaczyłabym coś takiego, gdyby powieść była dobrze napisana – mam rozumieć, że Wokulski jako zapijaczony warszawski lump nadal interesował się najnowszymi odkryciami naukowymi, czytał specjalistyczną prasę itd.? Bo odkrycie aluminium to raczej nie jest coś, o czym donosiłby Kurier Codzienny, a gazeciarze wywrzaskiwali na rogach ulic. 

W miejscu grota ojciec Natalii dosztukował trzy zakrzywione zęby, jak w wielorybniczym harpunie. Wymyślił to, będąc chłopcem. Przewidział wynalezienie aluminium. Teraz miały się zmaterializować jego sny. Za moment odbędzie się ostateczny egzamin. Ma tylko jeden strzał. 
You have one job… 
Wziął indiański łuk do ręki. Był długi i prosty, wygięty jedynie nieznacznie w kształt górnej wargi. Cięciwę miał z jelita jele­nia. Ojciec Natalii znał taką broń z kanadyjskich lasów. 
Hm. Nic nie słyszeliśmy, żeby posiadał coś takiego wcześniej, żeby w ogóle posiadał cokolwiek poza brudnym ubraniem… domyślam się więc, że w ramach przygotowań do zamachu upolował też jelenia i odpowiednio spreparował?
Kto wie, co sobie po rynku hasało po akcji w zoo.
A poza tym… “Od przyjaciół Apaczy”? Gdzie Apacze, gdzie Kanada…!

Ścisnął konar udami. Napiął cięciwę. Łuk, jak dziki kot, wygiął grzbiet. 
Wokulski wycelował w kierunku księżyca. Porzucił myśli. Skupił się na oddechu. 
Matko, czemu nie strzela? – zaniepokoiła się Natalia. 
Myślała, że brak mu pewności. A on czekał, aż będzie strzałą. 
Podczas swych podróży pilnie studiował “Zen i sztukę łucznictwa”. 

Zahukał puchacz. Wtedy coś błysnęło wśród gałęzi, jak kolec skorpiona. Dziecięcy pomysł Wokulskiego na dostanie się do pałacu zakładał, że lina z hakiem wystrzelona z wielkiego klonu przeleci ponad siedzibą cara. Jako chłopak wielokrotnie wymierzył dystans między wielkim klonem a dachem klasycystycznej budow­li. No tak, typowo nastoletnie hobby. Kto wie, kiedy taka wiedza się przyda. Linę, którą właśnie wystrzelił, zmierzył dokładnie poprzed­niego dnia. Zaraz miało się okazać, czy trafił w obliczeniach. 
Cóż, jedno z praw Murphy’ego głosi, że sznurek przycięty na miarę zawsze okazuje się za krótki. 

Wielki Duchu – prosił w myślach. – Ty możesz wszystko. 
Okey, Wokulski jako szaman Apaczów dostaje zaproszenie do XIX-wiecznych avengersów. 

Strzała wspięła się do góry, przecięła tarczę księżyca i znikła za dachem. 
– Archaniele – szepnęła Natalia – traf. 
Usłyszeli, jak strzała powstrzymana w locie przez linę uderzyła o frontową ścianę pałacu. Jeden z żołnierzy podniósł głowę. Ale pomyślał, że ptak wylądował na dachu. Zaraz wrócił do marzeń o gorzałce i tłustym tyłku gryzetki. Posypanym świeżym koperkiem.
Wokulski uśmiechnął się z triumfem do Natalii. Ta posłała mu niemego całusa. Teraz drugi punkt szalonego planu. Łucznik lekko pociągnął za linkę. Poczuł opór. Serce mu zabiło. Pociągnął mocniej. Trójzębna strzała zahaczyła o dach. Stała w miejscu. 
Spojrzeli z córką po sobie. W ich oczach była radość. Wokulski obwinął sznur wokół pnia platanu. I pociągnął z całych sił. Aż się wygiął do tyłu. Ten platan. Szykował most dla Natalii. 
Między drzewem a dachem cesarskiego lokum błyskała w świetle księżyca cienka lina. Była cyrkówka zdjęła buty. Stare pantofle Zasławskiej. Związała sznurówki wokół szyi. Wspięła się na wyższą gałąź. Postawiła bosą stopę na sznurze. Pomacała go jak skórę kochanka. Dostawiła drugą stopę. Dwa kroki przeszła, jeszcze trzymając się gałęzi ponad głową. Następny miała uczy­nić w pustkę. Taki był młodzieńczy plan Wokulskiego. Dostać się do Belwederu powietrzem. Zaskoczyć cara w łóżku. 
Czy w tym celu uczył się również chodzenia po linie, czy precyzyjnie zaplanował, że będzie miał córkę, która zostanie cyrkową akrobatką? 
Serio, nie nazwałabym tego “planem”. Marzenie, owszem – ale nie plan. 
Nagle w umyśle Natalii zagnieździł się demon. Atraks, parszywy robak wywołujący gorączkę. Zdrętwiała ze strachu. 
Rublow mnie przeklął – zapłakała w duchu. – Nie dam rady. 
Miała pod nogami czarną dziurę. Była pewna, że zrobi krok i poleci na łeb, na szyję. Dopadły ją wspomnienia. Śmiertelne­go upadku w Petersburgu. I śmiechu w Teatrze Wielkim, gdy dwa razy wygłupiła się przed ekipą techniczną. Stała i nie mogła wykonać ruchu. 
Jej bezradność przerwał Wokulski. 
– Kochanie – szepnął nagląco. 
Obejrzała się. 
Pokazał jej rewolwer. 
Archaniele – westchnęła. – Nie nadaję się. 
Zawróciła i wzięła od ojca broń. Bez tego cały plan spaliłby na panewce. 
O ja głupia cipa, rewolweru zapomniałam!

Wokulski zauważył, że coś jest nie tak. Wyjął zza pazuchy łapacz snów. Zawiesił jej na szyi. 
– Oddychaj głęboko – mrugnął. 
Rozciągnęła usta w uśmiechu. Odwróciła się i poszła w noc. 
Nadużywany żart, ale *zaczyna się motyw muzyczny z “Mission Impossible” *

Pierwszy krok był jak brodzenie w bagnie. Powolny i ciężki. Cienka linka wpijała się w podbicie stopy. Ale następny zyskał na lekkości. Każdy kolejny przychodził jej coraz łatwiej. Modliła się do wszystkich archaniołów Tronu i kroczyła pewnie. Jak po Mar­szałkowskiej. Uniosła głowę. Na niebie gwiazdy jak oczy aniołów. Wpatrzone w kruchą laleczkę sunącą po linie. Natalii zabiło serce. One mnie widzą – pomyślała rozpromieniona.
Rozanielona, powinno być. 
Wtedy noga jej się omsknęła. Poleciała w dół. Wokulski, gdy to ujrzał, umarł na sekundę. Anioł Stróż Stanisława błyskawicznie wcisnął ctrl z. Anioł Stróż Natalii dmuchnął poprzez niezmierzoną pustkę. Jego dech przesunął linę o cal. Dziewczyna, spadając, zdążyła złapać się sznurka. Wisiała teraz na rękach, huś­tając się jak dziecko w ogródku jordanowskim. Piekły ją ramiona wyszarpnięte z barków. Gryzła wargi, żeby nie jęczeć. Ale była szczęśliwa. Widziała, co zrobił jej Anioł Stróż. 
Machała nogami. Za trzecim zamachem oplotła łydkami linę. Rety, co to za body horror. I jak pająk po sieci, sunęła w kierunku tarasu. Przed nią było najtrudniejsze. Sypialnia cara. Okno do niej było o wiele stóp poniżej. Natalia najpierw założyła buty Za taką sztuczkę Rublow powinien wypłacić jej premię. Później zawisła tylko na jednym kolanie i łokciu. 
Za te akrobacje należy się nie tylko premia, ale i wizyta naukowców z Fundacji SCP.

Wolną dłonią wyjęła z kieszeni kawał sznura. Przywiązała go do liny. 

Wokulski na klonie był kłębkiem nerwów. <3
Też byś była, jakbyś siedziała na klonie, potem nagle ciepnęło cię na platan, i z powrotem na klon. 

Co za głupiec ze mnie – rugał się w myślach. – Jak mogłem pozwolić dziecku iść w paszczę lwa? 
Lecz było już za późno. Cyrkówka opuściła się na sznurze na wysokość okna sypialni cara. Rozhuśtała się, jak serce zegara ściennego. A gdy nabrała prędkości i mocy… skoczyła. 
Wielki Duchu – szepnął Wokulski. – Chroń moje dziecko. 
Natalia leciała z okrzykiem wojennym dziewic z petersbur­skiego instytutu. 
CHCĘ TO USŁYSZEĆ.

Wielkie okno klasycystycznego pałacu wybiegło jej naprzeciw. A gdy się zderzyli, weszła bez pukania, za to z niezłym szwankiem

Jak kometa do sypialni cara Aleksandra III. 
A przynajmniej tak jej się zdawało… mimoza. 
Niech to szałwia. 

Wokulski ucałował pazur prawego kciuka.
Pazur kciuka. Nietrafiony opis czy Wokulski nie obcinał paznokci? 

 Zsunął się z drzewa. 
I pobiegł w kierunku stajni po drugiej stronie alei Belwederskiej. 
Musiał pomóc Suzinowi zdobyć karetę. 
To wy, pajace durne, konspiratorzy z bożej łaski, wielcy zamachowcy, jeszcze nie zdobyliście środka transportu i nie zapewniliście sobie bezpiecznego odwrotu?! 
Well, to tak zwani zwolennicy szkoły “improwizacji” i “jakośtobędzieojtamojtam”. 

Teraz całe powodzenie akcji spoczęło w kruchych dłoniach Natalii. 

(…)

XXXIII 
Była cyrkówka wylądowała na podłodze sypialni cara w powo­dzi szklanych odłamków. Przetoczyła się po nich jak po trocinach na arenie. 
Krzycząc przy tym i sycząc z bólu. 

Skoczyła na równe nogi. W czerni pokoju domyśliła się raczej, niż zobaczyła łóżko. Wsadziła dłoń do kieszeni. 
W łóżku budził się car. Demon zła. 
A ona taka krucha dziewczyna. 
Archaniele – westchnęła. – Czy dam radę porwać Aleksandra? Do kieszeni!
A może lepiej go zabić? Wystarczy przystawić mu rewolwer do piersi. I pociągnąć cyngiel. 
Zrób to… – kusił Natalię Glasjalabolas, skrzydlaty pies, pan przestępstw – Uszczęśliwisz świat cały. 
Dobrze – postanowiła. – A drugą kulę przeznaczę dla siebie. 
I już sięgnęła po broń, gdy opuszkiem palca dotknęła łapacza snów, co go dostała od ojca. 
Glasjalabolas znikł w jednej chwili. Łamaga zaplątał się w łapacz. Odzyskała trzeźwość myśli. W ułamku sekundy miała w dłoni psią kolczatkę. Swoją tajną broń. 
„Załóż to carowi na szyję… – wytłumaczył jej ojciec, demon­strując tę czynność na sobie. – Gdy zaciśniesz, będziesz miała go na każde skinienie”. 
Wokulski, błagam, skup się – próbujemy uprowadzić koronowaną głowę, a nie zareklamować jej kinkową sesję animal roleplay.

Oto jak wątła cyrkówka miała poradzić sobie z bestią. Zamie­niając ją w psa. 
Wskoczyła na łóżko i w egipskich ciemnościach macała za ciałem. Wyczuła plecy cara. Były nagie. 
Ale j aj a – zarechotała w niej niegrzeczna dziewczynka. – Carskie! 
Ale że na plecach?! D:
Głowa na nagich plecach wydusiła z siebie jakieś słowa. 
Jakąż to potworną abominacją był car, skoro ma głowę na plecach? 
Ja tu widzę coś z Boscha. 

Nie wiedzieć czemu po niemiecku. Natalia zarzuciła pętlę. Zacisnęła rzemienną smycz. Czuła, jak zaostrzone przez Wokulskiego druty wbijają się w skórę szyi cara. Aż ją przeszły ciarki. 
Pojmana głowa się rozdarła. Reszta ciała w tym czasie spała spokojnie. Z sobie znanych powodów wciąż krzyczała po niemiecku. Natalia też krzyczała. 
– Rhue! 
Skąd jej nagle przyszła na myśl rzeka we Francji

Była kłębkiem nerwów. Zaciskała kolczatkę na szyi Rosjanina. 
I waliła go po łbie kolbą rewolweru. 
– Zabiję cię, jak się nie zamkniesz! – darła się. 
Drzwi do sąsiedniej sypialni otworzyły się. Stanął w nich… car. W ręce trzymał lampę naftową. 
A zza cara wychylała się grupka wystraszonych strażników w piżamkach.

Córka Wokulskiego zamarła. 
Nie było wątpliwości. Znała tę byczą posturę i twarz rębajły. 
Widziała go na wielu portretach. Raz nawet podziwiała na żywo w czasie jednej z niezliczonych petersburskich parad wojskowych na placu Admiralicji. 
– Co jest? – jęknęła. 
Stojący w drzwiach car zadał podobne pytanie. Padający ze szklanego klosza krąg światła objął postać leżącą w łóżku. Natalia spojrzała na głowę, która wciąż szwargoliła coś po niemiecku. 
– Scheise! – wrzasnęła przerażona dziewczyna.
Ona zawsze się tak… dostosowuje do rozmówcy? Nic wcześniej nie było, żeby znała niemiecki, jak spotka Chińczyka, to też zagada po mandaryńsku? 
Dusiła zaostrzonymi przez Wokulskiego prętami… Franciszka Józefa, cesarza A u s t r o – Węgier. 
Wiedziała, że w Warszawie ma miejsce zjazd carów. 
Cesarzy, ignorantko. 

Ale nie miała pojęcia, że Belweder pełni funkcję hotelu dla koronowa­nych głów Europy. Po prostu pomyliła okna. 
A oni w ogóle przeprowadzili wcześniej jakiekolwiek rozpoznanie? Czy tak lecieli na rympał, licząc na to, że anioł ognistym palcem wskaże Natalii odpowiednie okno? 
– No dobra, ale w którym pokoju nocuje car?
– W każdym.

Na domiar złego austriacki cesarz był kompletnie nagi. A to z powodu kobiety, która spała na drugiej połowie łóżka. Nie obu­dziła się wymęczona całonocną obsługą władcy. 
Rety, jaki #mood. “Możecie się tu strzelać, mordować, okna wybijać, wrzeszczeć, dupa, nie wstaję, jutro na ósmą do roboty mam”.

Natalia odpięła krwawą obrożę. 
– Pardon… – mruknęła. 
I skoczyła w stronę właściwego cara. 
To… to jest po prostu cudowne. Do perfekcji brakuje mi tylko Franciszka odmrukującego “nic nie szkodzi, każdemu mogło się zdarzyć” i Natki skaczącej z rykiem bojowym petersburskich uczennic.
Totalnie je widzę. Kawaii szkolne mundurki, katany szable w dłoniach, te klimaty. 

– Nie ruszaj się! – wrzeszczała. 
Aleksander III, świadek śmierci własnego ojca, okrutnie poha­ratanego bombą przez Polaka Hryniewieckiego, łupnął latarnią o podłogę i szarpnął drzwi do siebie. Natalia nie strzeliła, bo 
nie była pewna, czy car to przeżyje. Więc zrobiła to, w czym czuła się sprawna. Rzuciła w Aleksandra rewolwerem. Dokładniej w głowę cara. 
Trafiła.
Ja sobie facepalmami czoło wgniotę przy tej książce. 
Biedny Aleksander się zatoczył. Na sekundę stracił rozeznanie. A po sekundzie miał już na szyi bolesną kolczatkę. 
Natalia szarpnęła za rzemienną smycz. Przyciągnęła olbrzy­miego mężczyznę do podłogi. Złapała leżący rewolwer. 

Tymczasem zmęczona kobieta pracy budzi się, ogarnia sytuację i z wrzaskiem wylatuje na korytarz, alarmując straże. 

(…)
Wtedy drzwi do sypialni cara walnęły o ścianę. Wpadło ich kilkunastu. Na przodzie oficerowie z obnażonymi szablami. Dalej cisnęli się dworzanie. 
– Wasza Cesarska Mość! – krzyknął przerażony hrabia Toł­stoj, minister bezpieczeństwa. Miał koszulę, ale nie miał gaci. Źle umocowana peruka siedziała mu w poprzek czaszki. Wstrząśnięci poddani zobaczyli swojego pana w pozycji psa. Głowę miał tuż przy ziemi. Zmuszał go do tego szczupły młody człowiek o dłu­gich włosach. Oficerowie zamarli na chwilę. Lecz w następnej sekundzie wycofali się dyskretnie, co im do cesarskich kinków? 

skoczyli w stronę napastnika. Natalia krzyknęła. Głos miała ostry jak brzytwa cyrulika. 
– Zabiję go! – uderzyła lufą rewolweru w głowę w worku. 
Wierzyła w to całą mocą swojego dwudziestojednoletniego serca. Serca dziewczyny, która zna upokorzenie. I odwagę zatraty. 
Pieprzyć anioły. Pieprzyć całe miłosierdzie świata. Zabije go i już. O niczym bardziej nie marzyła. 
Mężczyźni otoczyli ją kołem. 
– Pod ścianę! – krzyknęła histerycznie. 
Kopnęła cara. Przydusiła go. 
– Każ im odejść! – wrzeszczała. 
Spod worka dobiegł charkot. 
– Dzieci… – usłyszeli. – Róbcie, co każe. 
Dworzanie i wojskowi odstąpili. Zbili się w kupę obok pieca, jak stado osamotnionych kurczaków. Światło płonącej w drugim pokoju nafty rzucało połamane cienie. 
W drzwiach od korytarza stanęła Fiodorowna. Carowa. Dostoj­na matrona, nawykła do posłuchu. W sytuacji zagrożenia nie tra­ciła zimnej krwi. Wszak byle kto nie zasiada na tronie. 
– Ugaście ogień – rozkazała. 
Dwóch dworzan rzuciło się z kocami wypełnić jej polecenie. 
Gdyby nie caryca, cały pałac by się sfajczył, bo przecież bez rozkazu nic nie wolno!
Carowa zwróciła się do Natalii. 
– Zostaw cara… – rzekła głucho. Minę miała wyniosłą. – A potraktujemy cię z pełnym miłosierdziem. 
Natalia nie chciała negocjować. Wycelowała dwie stopy od głowy carowej. W obraz, na którym wielki książę Konstanty wypinał pierś w polskim mundurze. Nie była debiutantką. Wczo­raj ćwiczyła strzelanie z Wokulskim w lesie Olszynki Grochow­skiej. Udało jej się trafić. 
Przy takim przygotowaniu to powinna mierzyć raczej w carycę, wtedy byłaby szansa, że trafi w portret. 

Ciężka, rzeźbiona rama odpadła od ściany. I walnęła z hukiem o podłogę. Fiodorowna odskoczyła przestraszona. 
– Ja nie żartuję – wołała Natalia. – Nikomu nic się nie stanie, jeżeli mnie posłuchacie. 
Pociągnęła za obrożę. Car, jak szkolony do tej roli brytan, wydał charkot. Zaskomlił. I pomerdał ogonem. 
– Wychodzić – rozkazała. 
I machnęła bronią w kierunku drzwi. 
– Posłuchajcie jej – poprosił więzień sam z siebie. 
Dworacy, patrząc po siebie niepewnie, zaczęli się wycofywać. 
– Dalej – musztrowała Natalia – Gęsiego. 
Chciała podążyć za nimi. Ale wzrok jej padł na stolik przy łóżku Jego Cesarskiej Mości. Leżał tam… zielony zeszyt Kubalczycza. Aż krzyknęła cicho. 
Pociągnęła psa-cara. Chwyciła zdobycz i schowała za pazuchą. 
Na pamiątkę. 
Ruszyła do drzwi. Wyszła na korytarz. W świecznikach na ścianie płonęły świece. Tłum dworzan, służby i wojskowych cofał się przed nią jak wrony przed jastrzębiem. 
– Co za upokorzenie – szepnęła piękna dworka. – Nasz pan w samych gaciach.
Taaaa, bo to jest najważniejsze w chwili, kiedy wyprowadzają go, zakrwawionego i w worku na głowie. 
– Z drogi – krzyczała Natalia. – Won, psy! 
Pociągnęła olbrzymiego Aleksandra w dół po schodach. 
– Na rany naszego Zbawiciela, Chrystusa Trzykroć Przedziw­nego, nie pozwólcie jej na to! – zawołała Maria Fiodorowna, chowając twarz w dłoniach. 
To były najdłuższe schody, po jakich przyszło zbiegać byłej cyrkówce. Choć prowadziły tylko z pierwszego piętra. Dłoń, którą ściskała rzemień kolczatki, miała mokrą od potu. Sunęła przy balu­stradzie. Pojmany car od ściany. Zgięty wpół, z workiem na głowie. 
Ludzie cofali się, ale było ich coraz więcej. Cały Belweder zerwał się na nogi. Czuła, że sił zaraz jej zbraknie. 
Archaniele Michale – błagała. – Nadciągnij z ognistymi zastę­pami. 
Gruby kucharz nadbiegł z warząchwią. 
– Sorry, dałem, co miałem! – krzyknął Michał z góry. 

– Boże… – zaszlochał na widok swojego pana. – Cara chrani…
(…)

Natalia i jej „brytan” byli już na dworze. Przed Belwederem stali żołnierze. Kilkadziesiąt chłopa. Nie wszyscy w butach i czap­kach. Za to każdy z karabinem. Wymierzyli broń w Natalię. 
Dziewczyna stanęła jak wryta. Była w pułapce. 
No jakoś kompletnie tego nie przewidziała. 
W tym miejscu założyli interwencję archanioła. 

Szarpnęła za krwawą obrożę. Car rozpłaszczył się na ziemi. Zawył. 
– Nieeee… – skamlał błagalnie. 
– Oficer – zawołała Natalia. – Kto tu dowodzi? 
Wysunął się starszy mężczyzna z brzuchem. Na galowym mundurze szlify miał generalskie. 
Generał w galowym mundurze dowodzi wojskiem bez butów i czapek…? 

– Nie męcz naszego pana – rzekł rzeczowo. – Powiedz, czego chcesz? 
Natalia odetchnęła. Nareszcie ktoś z głową. 
– Niech ci – pokazała żołnierzy – odejdą. 
Generał krzyknął i machnął rękę. Uzbrojeni mężczyźni opuści­li broń. I pobiegli za Belweder.
Spierdalali w podskokach, przepychając się i wrzeszcząc; Imperatyw Narracyjny poganiał ich z tyłu kopniakami. 

Serio, kurde, ten plan nie ma wad. Dziewczyna była przed chwilą sama przeciw oddziałowi wojska; na dziedzińcu pałacu, na który wychodzi mnóstwo okien. Wystarczyłaby jedna ogarnięta i umiejąca celnie strzelać osoba… 

 Dziedziniec opustoszał. Generał polecił też usunąć się dworakom. Szemrząc i przepychając się, wrócili do pałacu. 
I poszli z powrotem spać. 

– P a n i e n k o . . . – rzekł generał. Stał bez czapki. Włosy miał siwe. Ale brwi wciąż czarne, gęste. – Oszczędź Jego Cesarską Mość, wynagrodzę ci to. 
Natalia się zaśmiała. 
– Na to liczę. 
Pokazała wysoki parkan otaczający dziedziniec. 
– Każ otworzyć bramę. 
Generał zawahał się. Nie zamierzał wypuścić ptaszka z klatki. 
Natalia widząc jego opór, pociągnęła za rzemień. Car zacharczał. 
– Zrób, Wołodia, o co cię prosi, na litość boską – stęknął. 
Generał krzyknął przez dziedziniec. 
– Odkrywajtie worota! 
Wartownicy posłuchali karnie rozkazu. 
Na dziedziniec, jakby na to właśnie czekała, wjechała carska kareta. Generał patrzył zdumiony. Powoził nią olbrzymi męż­czyzna o czerwonych dłoniach. 
No serio, ja tu widzę Hellboya.
Wokulski, weź ty zacznij nosić jakieś rękawiczki, bo cię na końcu świata po tych dłoniach rozpoznają. 

Przez plecy miał przewieszony łuk i kołczan. Gdy karoca zajechała pod pałac, wyskoczył z niej drugi potężny człowiek. Oficerowi wydawało się, że gdzieś już go widział. 
Czy nie przy zakupie okrętów i broni od Francuzów? – zasta­nowił się. Lecz nie miał czasu na wspominki. Car był zagrożony. 
Znajomy nieznajomy stanął przed dziewczyną. 
– Diewuszka – zagrzmiał basem. – Brawo! 
Złapał za okrutny rzemień. Przejął zdobycz. 
– Chodź, bratku – rozkazał carowi. – Obrabowałeś mnie ze wszystkiego, czas spłacić dług… 
Generał doznał olśnienia. Przypomniał sobie, skąd zna noc­nego porywacza. 
Bogacz Suzin bankrut – myślał. – Wszyscy myśleli, że rzucił się do Wołgi, a on żyje. I cóż knuje z tymi spiskowcami? 
Widząc, że chcą wywieźć cara, podniósł ramiona w proteście. 
I pogroził paluszkiem. 

– Gdzie zabieracie Jego Cesarską Mość? 
Natalia wymierzyła w niego rewolwer. 
– Na petersburski dworzec – powiedziała. – Chcemy loko­motywę i wagon ze złotem, który tam stoi. Gdy to dostaniemy, puścimy waszą mość. 
Generał się zdumiał. Nie słyszał nic o złotym pociągu. Ale nie miał czasu na wahanie. 
– Jaką mam gwarancję, że wasze słowa są prawdą? I że włos z głowy nie spadnie naszemu miłościwemu monarsze? – zapytał pełen troski. 
Wokulski na koźle pomachał do niego batem. 
– Interes to interes, panie generale – zawołał – Masz do czy­nienia z rzetelnymi kupcami! 
– Jakżeście tacy rzetelni, to podajcie numer REGON, obczaję was w rejestrze. 

XXXIV 

(…)
Na placu Zamkowym Wokulski wziął wiraż z pełną fantazją. 
– Zaraz most… – krzyknął. – Już nic nam nie grozi… 
Bo…? Za mostem kończy się rosyjska władza, nie ma wojska, żandarmów, Buturlina? 
Jest checkpoint i punkt automatycznego zapisu rozgrywki. 

Ale anioły śmieją się z ludzkich zamierzeń. Od strony budyn­ku dawnych łaźni Michała Jana Zdanowicza, obecnie Towarzy­stwa Akcyjnego Łaźni Parowej i Wannowej, mknął człowiek na 
dziwnym pojeździe. Niczym cyrkowiec na kole. To Ernest Walter kręcił pedałami welocypedu. 
Mógł ukraść konia, mógł ukraść dorożkę, to nie, kurde, rower ukradł 😀
Znak nowych czasów!

(…)
Gdy dotarł do przeprawy Kierbedzia, rzucił welocyped. Wdra­pał się na kratownicę, którą wzniesiono nad mostem. Kiedy powóz z carem wjechał na most, Walter strzelił. I skoczył. 
Wokulski miał szczęście. Kula przeszła obok. Przebiła dach i utkwiła w nodze cara. Biedny Aleksander duszony drutem kol­czastym, odcięty od świata czarnym workiem nagle poczuł świ­drujący ból w udzie. Krzyknął przerażony. Szarpnął się. Suzin nie miał litości. Pociągnął za rzemień. Zdławił cara. Władca cesar­stwa padł zemdlony na oparcie swojej karety. 
Na dachu karocy walczyli dwaj kochankowie Izabeli Łęckiej. 
Łiii-hiii, walka na dachu pędzącego pojazdu! Bez tego przygodówka jest nieważna! 

Walter użył pistoletu jak młotka. Trafiony w skroń Wokulski stracił orientację. Wypuścił lejce. Konie pędziły środkiem mostu. Koła waliły o kamienne płyty. Afrykański szuler walił byłego kupca. Przydusił go do dachu. Lecz Wokulski miał twardy łeb. Łapę też nie zgorszą. I czerwoną. Złapał napastnika za gardło. Drugą dłonią zasłaniał się od uderzeń. Ale słabł. Jeszcze chwila i poleci w dół. Na bruk. 
W karocy Natalia rzuciła się do okna. 
– Bladź… 
Usłyszała okrzyk Suzina. Ale już wisiała na zewnątrz karety. Konie gnały jak oszalałe. Most się nie kończył.  Błyskawicznie, jak pająk wspięła się na dach karety. Czas był najwyższy. Walter, jej dawny kocha­nek dobijał jej ojca. Dziewczyna wyszarpnęła rewolwer. Ale nie mogła pociągnąć za spust. W obrazie kuli przeszywającej miękkie ciało było coś nieludzkiego. 
Połknęła przekleństwo. Odrzuciła rewolwer. 
I skoczyła szczupakiem. W locie złapała się za złoconą poręcz biegnącą dookoła dachu karety. Przerzuciła całe ciało w kierun­ku walczących. Jej stopy w trzewikach od Zasławskiej celowały w Waltera. I trafiły go w twarz. Uderzony mężczyzna wyleciał jak z procy. Za plecami miał mrok. Krzyknął piskliwie. Machał bezradnie ramionami. Kareta była już daleko, gdy dobiegło ich uderzenie ciała o wodę. 
XXXV

Buturlin otrzymuje informację o porwaniu. Porywacze są na dworcu Kolei Petersburskiej i domagają się pociągu ze złotem w zamian za życie cara. 

[Buturlin] Ruszył z generałem i dwoma żołnierzami do karety. Na jego widok Natalia wychyliła się do pasa z okna powozu. 
– Jak się masz, Niki? – krzyknęła wesoło. – Kopę lat. 
Oberpolicmajster milczał. Starał się zachować twarz. 
– Sasza już ledwie zipie – dodała panna. – Lepiej dajcie nam ten pociąg. 
Suzin zdarł carowi worek z głowy. Zmusił go, aby też pokazał się w oknie. Władca Nieśmiertelnej Rusi włosy miał zmierzwione jak parobek. Twarz szarą, wory pod oczami. Bawełniany podko­szulek czerwieniał od krwi z rozoranej szyi. 
– N i k i t a . . . – jęknął. Trzymał się za przestrzelone udo, które paskiem ścisnął mu Suzin. – Zrób wszystko, co każą… na rany Chrystusa. 
– Kto? – zdziwił się Buturlin. 
“Nikita” nie jest zdrobnieniem od Mikołaja (Nikołaja) lecz odrębnym imieniem. (Męskim, wbrew temu, co sugerują różne filmy). 

Była w nim taka żałość, że nawet Suzinowi krajało się serce. 
Buturlin skłonił nisko głowę. 
– We… według rozkazu Wasza Miłość… – stękał. 
Pół godziny później wszystko było gotowe. Na pustym dworcu – żołnierze wyrzucili podróżnych i personel – stała samotna loko­motywa. Piec miała rozpalony. Do węglarki doczepiono jeden wagon. Zwykły, towarowy. Do przewozu bel żakardu tkanego w Żyrardowie lub puszek herbaty moskiewskiego kupca Bazy­lego Klimuszyna. 
Pierwszy podbiegł tam Suzin. Wsadził podejrzliwie głowę za odsunięte drzwi. Wagon był pusty. Dopiero po chwili dostrzegł pod ścianą pudła. 
Cicho leżały, to się nie rzucały w oczy. 

Oczy mu się rozświetliły. Wskoczył na plat­formę i zaczął otwierać skrzynki. Każda miała stopę długości i osiem cali szerokości (mniej więcej 30×20 cm). Ważyła trzy pudy. Wszystkie zawierały po trzy sztabki złota. Razem upakowano w nich siedemdziesiąt jeden berkowców kruszcu. 
1 berkowiec = 163,81 kg, więc razem mamy ponad 11 ton złota. 

Suzin sprawdził każdą z blisko trzystu skrzynek. Nie brako­wało ani jednej sztabki. 
Lekką ręką przerzucił trzysta niemal 50-kilogramowych skrzynek (1 pud = 16,38 kg), każdą otworzył, każdą zbadał. Wokulski z Natalią w karocy zasnęli, czekając aż skończy; car powoli się wykrwawiał. Buturlin telegraficznie organizował posiłki dla odbicia jeńca. 
Buturlin coś organizował? Pewnie w czasie przerzucania złota na panienki poszedł.

Dotykał pieszczotliwie ich błyskającej gładzi. Czuł, że kocha każdą z osobna i wszystkie razem. Szczę­śliwy jak kleryk w czasie podniesienia wyskoczył na peron. 
– Dwadzieścia milionów rubli – krzyknął głośno, aż z peronu poderwały się gołębie. – I ani kopiejki mniej! 
Śmiał się jak opętany. 
– Jedziemy – zawołał. 
(…)
– Za pół godziny możecie ruszyć za nami… – krzyknęła w stro­nę generała. – Zostawimy wam Saszę przy moście przez Bug… 
Tymczasem Buturlin postawił już telegraficznie na nogi wszystkie garnizony we wszystkich miejscowościach wzdłuż trasy pociągu… 

(…)

XXXVI
Wokulski opowiada o swojej przeszłości:

Spędziłem dwie zimy u Indian północnoamerykańskich. W zachodniej Kanadzie. Tak, kochanie, widzę twoje zdumione oczy, nie przesłyszałaś się. Twój ojciec żył jak dziki. Biegał ubra­ny w skóry i polował na jelenie. Sam wódz Wielki Pijany Opos
Taaaa, panie ałtorze, to miało być śmieszne, tak? 
uczył mnie, jak napinać łuk. Jak być strzałą w locie. Spędziłem tam dwa najlepsze lata swojego życia. Miałem nawet indiańską żonę. 
Oczywiście. Ale więcej o niej w drugim tomie, o tytule “Córki Wokulskiego”. 

Uciekłem z Polski, bo myślałem, że umrę z miłości. (…)
Statek zatonął u wybrzeży Kanady w wielkim sztormie. Fala wyrzuciła mnie nieprzytomnego na brzeg. Zginąłbym ranny i wycieńczony na pustkowiu. Lecz uratowała mnie Kobieta Księ­życ. Indianka z plemienia Długich Domów, z klanu Niedźwie­dzia. Zapakowała do swojego kanu i popłynęła do wioski nad rzeką. 
Przynajmniej nie zgwałciła na miejscu, jak Elżbieta Pol…

Była szamanką. To trochę jak kobieta doktor albo nasza wiedźma. Nie muszę tłumaczyć, kim jest szamanka? Poznałaś takie kobiety, wędrując z cyrkiem po Białorusi? Świetnie. 
Indianie w Ameryce są na wymarciu. Ludzie z Europy uczynili z nich pariasów we własnej ojczyźnie. Jak nie przymierzając, Rosjanie Polaków w Priwislieniu. Wy, Suzin, nie podnoście oczu do nieba, bo tak jest… Polacy Indianami Europy. 
Ale wracam do mojej Kobiety Księżyca. Była wspaniałą Indianką, miała mocne ciało, długie, czarne włosy. I uśmiech, jakiego nie widziałam nigdzie indziej, od Moskwy po Nowy Jork. Gdy się uśmiechała, człowiek miał uczucie, jakby anioł zstąpił z nieba. To chyba dla takiego uśmiechu Wielki Duch zadał sobie trud stworzenia świata. 
Pytasz Suzin, co to za Wielki Duch? To coś podobnego, co twój Duch Święty. Tyle że wasz Bóg powiada – czyńcie sobie Ziemię poddaną. A Wielki Duch rzecze – jak dęby, jastrzębie i wilki jesteście dziećmi tej Ziemi… traktujcie ją jak matkę… z szacunkiem. A ona zadba o was. 
Tu wypiął pierś i zaśpiewał “Kolorowy wiatr”. 
Bla, bla, Wokulski opisuje swoje życie wśród Indian, z indiańską żoną. (W tym rytuały, które pozwoliły mu cofnąć się do najwcześniejszego dzieciństwa, odkryć, że został odrzucony przez matkę i następnie tej matce wybaczyć; jeszcze tylko psychoanalizy nam w tym bajzlu brakowało). 
Wiedząc, że Indianie są wygnańcami na własnej ziemi, postanowił przeznaczyć cały swój majątek na zakup obszernego terytorium, na którym jego plemię mogłoby żyć w spokoju. Pojechał do Vancouver i dokonał transakcji; niestety, kiedy wrócił z podróży, zastał swoją wioskę spaloną, a mieszkańców wymordowanych. Wtedy się załamał.
Nawiasem mówiąc, to już trzecia wersja przeszłości Wokulskiego, jaką dostajemy.

XXXVII

Porywacze wypuszczają cara w umówionym miejscu, a sami zaczynają dzielić łup. Pojawia się Emil z wozem z sianem; Suzin ładuje tam swoją część złota i odjeżdża. Wokulski z Natalią zamierzają umknąć w inny sposób. Tymczasem Buturlin odnajduje cara, a ten nakazuje mu przynieść głowę Natalii na tacy. 

Oczom ich ukazał się niebywały widok. Balon, którym nadleciał Ochocki, był wielki. I miał niespotykany kształt. Jakby ostat­ni z olbrzymów, których płodzili B’ne Elohim, synowie Boga z ziemskimi kobietami, pogroził światu członkiem. Latająca mon­strualna pała głowę miała zwróconą w kierunku lotu. 
Znaczy… Ochocki przyleciał wielkim dildem?!

Dildokopter!!!

Pod spodem było wybrzuszenie, jak u samicy jesiotra, która brzuch ma nabity funtami ikry. Na drugim końcu olbrzyma kręciły się wielkie wir­niki. Pędząc potworną machinę nad ich głowy. 
Sterowiec zawisł nad łąką. Był gigantyczny. Gdyby pojawił się w Warszawie, nie zdołałby wylądować na placu Teatralnym. Dziobem rozwaliłby Teatr Wielki, a ogonem strącił wieżę ratusza.
Albo raczej sam się o nią rozwalił. 
– Archaniele Michale – stęknęła Natalia. – Czy widziałeś w życiu coś takiego? 
Emil skakał z podniecenia. Śmiał się. Machał ramionami do latającego potwora. Pod brzuchem bestii wisiała zamknięta gondola. Za szybami widzieli ludzi. Wokulski rozpoznał twarz Ochockiego. 
Nie wierzył, że to dzieje się naprawdę. 
– Dzięki ci Wielki Duchu… – szepnął pod nosem, aby nikt go nie usłyszał. – Dziękuję, Yekonkue Inajte… 

Sterowiec ląduje, Ochocki opowiada, jak to ukradł go wynalazcy i przeleciał całą Europę. Nie wnikam nawet, czy to możliwe i ile czasu by mu zajęło (sterowce z tego okresu rozwijały prędkość do 20 km/h, ale Ochocki ma jakiś superwypasiony silnik wodorowy, więc…), bo to doskonale się zgrywa z tym steampunkowym klimatem. Wszyscy zabierają się za ładowanie złota do gondoli, a Natalia pokazuje Ochockiemu zeszyt Kubalczycza. Niestety, to błąd…

– Zaraz, zaraz… – dobiegł ją głos z tyłu. 
Obejrzała się. Ochocki nagle odzyskał werwę. Zbliżył się do jej ojca i wyciągnął dłoń po rewolwer. 
– Może jednak na coś się przyda ta pukawka – powiedział z uśmiechem. 
Wyjął kolta spomiędzy palców zaskoczonego Wokulskiego. Sprawdził czy broń jest naładowana. Po czym odskoczył na dwa kroki i z wprawą zawodowego łowcy głów, odprowadził kurek. 
Rewolwer był gotowy do strzału. 
– Tous a bord – rozkazał po francusku. – Wszyscy na pokład… 
Machnął bronią na Wokulskiego, jego córkę i zakochanego w niej chłopaka. 
– Wy zostajecie… audie… 
Audiencja skończona!

Stach zrobił wielkie oczy. 
– Julianie – rzekł z gniewem. – Dość żartów. 
Ochocki zmienił się na twarzy. Azazel – kozioł wyganiany przez starożytnych Izraelitów na pustynię – wykrzywił mu rysy. 
Aż zmienił się w Koziołka Matołka.
https://ocdn.eu/zapytaj/MDA_/96ba3d7870840f3cd297f41746199f8e.jpg

– Nigdy nie byłem tak poważny – syknął. – Śmiertelnie poważny. 
Machnął zielonym notatnikiem Kubalczycza. 
– Przykro mi, panie Stanisławie – zawołał. – Zabieram notat­ki i złoto. Mając obydwie rzeczy, wypełnię swoje zamierzenia. 
Zbuduję machiny latające. Może dotrę nawet, jak mi przed chwilą życzyłeś, na Księżyc… Duch ludzki nie do takich cudów jest zdolny… Na pewno położę podwaliny pod budowę nowego świata. Pozbawione granic narody żyjące w latających miastach wyzbędą się wzajemnej agresji. Na ziemi i w przestworzach zapa­nuje powszechna szczęśliwość. Za sprawą nauki narodzi się nowy gatunek, człowiek ptak. 
Totalnie widzę, jak wygłasza to z natchnioną miną szalonego naukowca. 
Ochocki strzela do Wokulskiego, raniąc go w ramię, i odlatuje ze złotem. Od strony Warszawy nadciąga pociąg z pościgiem. Ekipa Wokulskiego szykuje się do obrony. 

XL
Ojciec Natalii się wyprostował. Pomacał ramię. Plama krwi zabarwiła kurtkę, lecz kość nie była uszkodzona. Kula rozorała jedynie skórę. Mógł dość swobodnie poruszać dłonią. Spojrzał w niebo. Na uciekającego fiuta olbrzyma. 

https://netrinoimages.s3.eu-west-2.amazonaws.com/2016/05/20/413178/159806/flying_penis_3d_model_c4d_max_obj_fbx_ma_lwo_3ds_3dm_stl_1783694_o.png
– Cholerny Ochocki – mruknął. – Paryż każdego zdeprawuje. 
Odwrócił się w kierunku rzeki. Carski pociąg naładowany żoł­nierzami pędził w ich kierunku. Już widać było czarny pióropusz dymu nad lasem. 
Spojrzał w oczy córki. Był w nich strach. I jeszcze coś. Zaufanie. Serce mu zabiło, jakby Szuman wstrzyknął w jego aortę dział­kę kokainy. 
– To nie może się tak skończyć! – krzyknął. 
Nie po to wracałem z drugiego końca świata, żeby znów być świadkiem śmierci własnego dziecka – pomyślał boleśnie. 
Emil podbiegł do nich. Był szary na twarzy. 
– Uciekajmy – wrzasnął. – Pozabijają nas! 
Wokulski odepchnął go. 
– Poczekajcie… – krzyknął w biegu. 
Wskoczył do lokomotywy. Wypadł stamtąd zaraz z łukiem w dłoni. I kołczanem. Tkwiło w nim pięć strzał. 
Stanął mocno na nogach. Chwycił strzałę i napiął łuk. Skrzy­wił się boleśnie. Przestrzelone ramię zapiekło. Jakby ktoś zgasił mu cygaro na tricepsie. Zacisnął zęby. Wycelował łuk w kie­runku uciekającego sterowca. Dzieliło ich już kilkaset stóp. 
Strzelił. Wszyscy troje obserwowali w napięciu turkoczącą linię lotu indiańskiego żądła. 
Tur tur tur tur… toczyła się strzała po niebie. 

Natalia krzyknęła, gdy strzała utkwiła w celu. 
– Wspaniale! – zachwyciła się. 
Wokulski sięgnął po następne. Raz za razem w kilka chwil posłał strzały za siostrą. 
– B i a ł y człowiek… nie docenia Indian… – mówił między puszczeniem cięciwy, nasadzeniem grotu i skupieniem przy strza­le. – Widziałem, jak wódz Wielki Pijany Opos… z odległości stu 
kroków… przestrzelił na wylot… olbrzymiego łosia. 
Wszystkie strzały wbiły się celnie w impregnowaną powłokę balonu. I znikły w jego wnętrzu. 
Emil patrzył zafascynowany. Czekał, co się stanie. Ale balon nie pękł. Nie spadł w płomieniach. Leciał, jak leciał. Nabierał wysokości i szybkości. Wkrótce na tle pokłębionych chmur znów stał się mały, jak piłka do krykieta. 
Wokulski dostrzegł rozczarowanie chłopaka. 
– Nie przejmuj się – zawołał. – Twoje przekleństwo ma szansę się spełnić… Gaz będzie uciekał powoli… I gdzieś nad tajgą lub oceanem zabraknie im go… A wtedy żegnajcie marzenia o lata­jących machinach, podróżach na Księżyc i miastach unoszących się ponad górami. 
Mówiąc to, pchał Emila w stronę lokomotywy. 
Wspięli się do kabiny maszynisty. Tam Wokulski wcisnął mu łopatę w dłoń. 
– Szufluj – rozkazał. 
Gdy piec buchnął ogniem, Wokulski zwolnił zawory i puścił parę. Lokomotywa drgnęła jak żywe zwierzę. I potoczyła się do tyłu. 
Emil gwałtownie wrzucał węgiel w czerwoną paszczę pieca. 
Pojął zamysł Wokulskiego. Wytoczą swój krótki pociąg na spo­tkanie pogoni. Zyskają czas na ucieczkę. 
Wokulski otworzył zawory na maksimum. Silniki pracowa­ły pełną mocą. Za moment rozpędzą lokomotywę jak stalowy, potworny pocisk. 
Złapał Emila za ramię. 
– Dość – krzyknął. 
Stanął w otwartych drzwiach. Jeszcze raz ogarnął spojrze­niem wnętrze maszynowni. Wszystko było gotowe. Lokomotywa toczyła się torami. Wprost na spotkanie pociągu Buturlina. 
Wokulski skoczył. 

XLI
Crash, boom, bang, pociągi się zderzają, w katastrofie ginie część żołnierzy i koni, część jednakże ocalała i pod wodzą Buturlina ściga dalej zbiegów.

Natalia czuła, że ma w piersiach kulę ognia. Każde zaczerpnię­cie oddechu bolało, jakby połykała gwoździe. Jednak nie zwalnia­ła biegu. Do drzew było niedaleko. Spora kępa na skraju łąk była forpocztą lasu. Bór uchroni ich przed pościgiem. 
Aha. Żołnierze, jak wlecą do lasu, to się na-ten-tychmiast zgubią i zeżrą ich dzikie ryjówki. 

Rozpoznawała już pojedyncze drzewa, gdy przyszło jej do głowy obejrzeć się. 
To, co zobaczyła, wyprostowało jej kręcone kudły. 
Nie masz pod ręką prostownicy? Nic nie szkodzi! Wystarczy ścigający cię oddział żołnierzy! 

Od przewróconych pociągów leciał pościgowy oddział. Czerkiesi wymachiwali szablami. Darli się jak stado szatanów. Z lewej galopowali żandarmi Buturlina. A środkiem Śmierć na Pimpusiu. 

Wokulski traci siły, wojsko się zbliża, w lesie Emil panikuje, nie wiedząc, co robić… 

(…)
Nagle na drodze niknącej pośród drzew pojawił się koński zaprzęg. Emil znał go. Wszak sam dotarł wczoraj tym wozem nad Bug. A pół godziny temu odjechał nim Suzin. Na koźle siedział nie kto inny, jak właśnie rosyjski burżuj i krwiopijca. Patrzył kpiąco na chłopaka. 
– Zachciało się pieniążków cara, aha? – zapytał łagodnie. Z tą delikatną uprzejmością przedsiębiorcy pogrzebowego. 
Emil dyszał jak miech kowalski. 
– Wlazłeś w gówno, Suzin – warknął. 
Mężczyzna zaśmiał się. Zeskoczył z wozu i odgarnął siano. 
Spod ususzonej trawy wyłoniły się kształty małej armaty. Kara­binu maszynowego produkcji Hirama Maxima. Cud wojskowej techniki. Dwa drewniane koła, a pomiędzy nimi śmiercionośne działo: plujące dziesięcioma pociskami na sekundę. 
Emilowi zaświeciły się oczy. W jednej chwili pokochał Rosja­nina. Podbiegł i we dwóch ściągnęli broń na piaszczystą drogę. 
Emil odciągnął konie, a Suzin wycelował karabin w kierunku nadlatujących wojaków Buturlina. 
Emil zamachał do Natalii. 
– Padnij! – zawołał. 
Lecz dziewczyna nie słyszała. Zbyt umęczona targaniem ojca. Zbyt przerażona widmem śmierci. 
– Łap za taśmę – rozkazał Emilowi Suzin. 
Chłopak chwycił płócienny pas. Ciasno ułożone w jego zwojach błyszczały wypolerowanym mosiądzem setki naboi. Suzin podniósł lufę do góry. Walnął serią ponad głowami Wokulskiego i jego córki. 
Emil aż puścił taśmę. Huk, spaliny i smród palonego pro­chu wstrząsnęły nim. Konie przy wozie zarżały przestraszone. 
Pobiegły w gęstwinę. Suzin obejrzał się gwałtownie. 
– Hej, nie uciekajcie z moim złotem! – zawołał uradowany. 
Strzelanina strasznie mu się spodobała. 
Opuścił lufę. Natalia leżała już w piasku. Obok niej spoczy­wał Wokulski. Trzymał się za uszy. Teraz między wynalazkiem Maxima a nadlatującymi żołnierzami nie było przeszkody. Suzin przeżegnał się z ruska. Lewą dłonią. (?) Prawą złapał spust piekielnej machiny. 

XLIII
Po pobojowisku błąka się ocalały Buturlin, umierając ze strachu na myśl, jak pokaże się carowi bez wojska, złota i głowy Natalii. Tymczasem nasze towarzystwo dotarło do rzeki, gdzie czeka już tratwa flisaków.

– Pamiętacie, co wam czytałem w „Kurierku” o statku, który popłynął Niemnem do Prus, bo straż graniczna spała? – wołał wesoły jak dziecko. – My zrobimy dokładnie to samo. Siądzie­my na tę tratwę i Bugiem do Narwi, Narwią do Wisły, a Wisłą do Torunia. Gdy tam przekroczymy granicę z Prusami, cała armia cara będzie mogła nam skoczyć. Dopłyniemy do Gdańska. 
A Gdańsk to brama na świat. 
A po drodze nikt, abso-kurwa-lutnie nikt nie będzie nas szukał ani się nie domyśli, że uciekamy wodą. A straż graniczna uprzejmie zaśnie ponownie. 

(…)

Natalia puszcza wolno w lesie konie Suzina. 
Nagle poczuła potworny ból głowy. Jakaś potężna siła oderwała ją od ziemi. Za włosy. 
To nadjechał Buturlin z gębą wymazaną krwią. Ślepy na jedno oko. W podartym, uwalanym ziemią mundurze. Upiór, nie czło­wiek. Ścigał ją od masakry swoich ludzi. Od miejsca katastrofy pociągów. Od chwili nieudanej egzekucji na placu Teatralnym, kiedy wystrychnęła go na dudka. Od łóżka rozpusty, gdzie chciała go zasztyletować. Od tej chwili, gdy wyskoczył spomiędzy nóg swojej matki i uczuł, że nad jego głową zawisł topór przeklętego 
losu bękarta. Pomiotu Romanowów. 
Od chwili, gdy plemnik jego ojca połączył się z jajeczkiem matki. Od chwili, gdy jego pradziadek poznał prababkę. Od momentu, gdy meteoryt wykończył dinozaury. Od chwili, gdy z mgławicy wyłonił się pierwszy zarys Układu Słonecznego. 

Miał milion powodów, by jej nienawidzić. I drugie tyle, by zabić. Pałał chęcią zemsty. Sycił się wizją jej okrutnych mąk. 
Nadleciał na koniu i porwał za włosy. Ciągnął teraz przez las wyjąc potępieńczo. 
– Ha! Haa!! Haaaa!!! Myślałaś, że uciekniesz oberpolicmajstrowi? – Wściekłość uleczyła jąkałę. – Bolszoj pizdec, diewuszka! 
Zeskoczył z konia i zarzucił Natalii lejce na szyję. Złapał ją od tyłu. Przyciągnął do wielkiego brzucha i zaczął dusić. Córka Wokulskiego walczyła o uwolnienie, ale miała tyle szans co świerszcz na trąbie słonia. 
No w sumie… Świerszcz zawsze może z niej zeskoczyć, c’nie? Więc nie bardzo widzę sens tego porównania. 

Chciała krzyczeć, ale rzemienie dła­wiły krtań. 
– Mógłbym cię zabić od razu… – syczał jej w ucho Buturlin. – A l e my Romanowowie, nie wiedzieć czemu jesteśmy okrutni jak mrówki. Będziesz błagała, żebym cię zabił, skrócił twoje męki! 
Półżywą pchnął na ziemię. Zdjął z pleców karabin, na którym prężył się sztylet bagnetu. Oberpolicmajster zamierzał podciąć pęciny dziewczyny. Natchnął go wypadek z dziadem proszalnym. (To z fragmentu, który wycięliśmy – tak właśnie załatwił na pobojowisku żebraka, który próbował go obrabować). Pomyślał, że to znakomity sposób, aby ta dzika anarchistka znów jakimś cudem nie uciekła. Jego wypaczony przez strach i wódkę umysł sycił się widokiem pełzającej, błagającej o litość Żydówki. 
Jeszcze chwilę stał bez ruchu, czując doskonałe piękno ist­nienia. 
Jak Bóg – pomyślał – mogę wszystko. 
Zdziwił się trochę, czując, że jakaś potężna siła odrywa go od ziemi. 
Mogę nawet latać? – zdążył się zdziwić. 
To były jego ostatnie słowa. Potem jego biedny, przeżarty nie­szczęściem mózg poleciał w ciemność. I nic dziwnego, gdyż jego głowa zderzyła się z pniem oddalonego o dziesięć stóp dębu. 
Buturlin walnął o korę jak struś, co uczył się latać z wieży Eiffla. …No można i tak porównać.
Ja tu raczej widzę kojota:
https://www.retrocity.pl/wp-content/uploads/2018/08/cliff.0.0-800×400.jpg
Po czym osunął się na mech bez ducha. 
Przyduszona Natalia, charcząc na ziemi, dokładnie widzia­ła całą scenę. Gdy okrutnik Buturlin szykował bagnet, za jego plecami pojawił się brunatny niedźwiedź. Wyszedł zza rozłoży­stego świerku i walnął oberpolicmajstra na odlew. Czy dostali­ście kiedyś łapą ważącego trzydzieści pudów misia? To pewnie nie wiecie, że uczucie to jest podobne do zderzenia z konnym omnibusem! Buturlin miał pecha odczuć je na własnej łysej czaszce. 
Gdy on leżał nieprzytomny, Natalia podniosła się na czwora­kach. Chciała uciekać. Ale brakowało jej sił. Skretyniały oberpolicmajster prawie wydusił z niej życie. 
Misiek podszedł do niej. Bała się ataku wściekłego zwierza. 
Nieporadnie próbowała się oddalić. Jak pies, posuwając się na czterech kończynach. Na próżno. Miś zaszedł jej drogę. Śmier­dział okropnie. Ale jak miał pachnieć, gdy tego ranka wytarzał się w zgniłym truchle dzika? 
Natalia zamknęła oczy. Czekała na cios śmierci. 
Mamo… – płakała w duchu. – Dlaczego tak? 
Lecz kostucha zwlekała. Niedźwiedź nie zdecydował się zmiażdżyć jej karku potężną paszczęką. Ani rozorać ciała żelaz­nymi pazurami. Więc Natalia otworzyła oczy. 
To, co zobaczyła, wprawiło ją w osłupienie. Miś się uśmiechał. 
Tak, rechotał na całego. Rozdziawił zębiska i kiwał łbem, jakby mówił: „Nieźle urządziłem tego wszarza, co? 
Natalię coś tknęło. Przyjrzała się lewemu uchu zwierzęcia. 
Ależ tak. Było urwane. Teraz go poznała. 
Doceńmy, że tym razem do identyfikacji dochodzi przez ucho, a nie misiowy penis czy znamiona w jego okolicy. 

To miś z cyrku Rublo­wa! Ten sam, który już raz uratował jej życie, gdy spadła z liny. 
A ona jemu zwróciła wolność, wypuszczając z warszawskiego zoo. 
Ale że co…? Skąd niedźwiedź z petersburskiego cyrku nagle w Warszawie w zoo, a potem – gdzieś w lesie nad Bugiem? 
Colargol już mniej podróżował.
Tym bardziej, że wcześniejsze opisy misia w Warszawie w ogóle nie sugerowały, że to ten sam niedźwiedź. Plus, temu z cyrku Rublowa krew poszła pyskiem i chyba wszyscy założyli, że zdechł. 

– Misza! – krzyknęła uradowana. 
Zwierz zaryczał i podniósł się na dwie łapy. Szczęśliwy odtań­czył figury, których nauczono go w cyrku. 
Uhm… Tresura “tańczących niedźwiedzi” była okrutna i bolesna, i raczej mocno wątpliwe, żeby zwierzę w ten sposób wyrażało radość. 

Potem opadł do swojej naturalnej pozycji. Zbliżył się do Natalii i powąchał jej twarz. 
Przez krótki moment patrzyli sobie w oczy. 
To, co zobaczyła, dotknęło samego dna jej duszy. Tego małe­go, ciepłego punktu, o którym nic się nie da powiedzieć. Przy­najmniej w niedoskonałym języku ludzi. 
Sasza mruknął przyjaźnie. Jakby dziękował za miłe spotkanie. 
Misza, Sasza – jeden czort, kto by tam odróżnił te ruskie imiona. 

Potem odwrócił się, pierdnął i znikł w krzakach jeżyn
CO? XD

Natalia chwilę patrzyła na kołyszące się gałązki obrośnięte czarnymi owocami. A potem pomyślała, że jest ktoś, komu ma ochotę wyrwać nogi z dupy. 
Buturlin właśnie odzyskiwał przytomność. Ruszał głową i ględził coś bez składu. Uderzenie odebrało mu pół i tak niewielkiego rozu­mu. 
“Uderzenie”? Chyba czułe pacnięcie, skoro jedynym problemem jest dwuminutowe wyłączenie świateł. 

Natalia złapała za karabin. Stanęła nad znienawidzonym Ruskim i zastanawiała się, gdzie uderzyć bagnetem, aby najbardziej cierpiał. 
Wtedy usłyszała swoje imię. 
– Natalia! – to wołał Emil. 
– Tu jestem – odkrzyknęła. 
Chłopak przedarł się przez kilka młodych świerczków. Szedł do niej. 
– Panna nie wracasz tak długo – tłumaczył z uśmiechem. – Niepokoiłem się. 
Wciąż nie widział leżącego Buturlina. 
– Musi niedźwiedź być w pobliżu – dodał. – Słyszałem ryk potworny. 
Najpierw dostrzegł karabin w rękach Natalii. Zdziwił się. Prze­cież nie brali broni z miejsca masakry. Przestraszył się. Nieznany karabin zwiastował kłopoty. W następnej chwili spostrzegł rusza­jącego się Rosjanina. 
Jakby ujrzał wilkołaka. 
Krzyknął i podskoczył do Natalii. 
– Zabij go! – panikował. 
Chwycił za karabin i próbował wyrwać go z jej rąk. Szarpali się chwilę. W tym czasie Buturlin klęknął. Złapał się pazurami dębu i próbował podnieść się wyżej. 
Pazurami? To z wilkołakiem to nie było tylko porównanie?!

– Przestań! – Natalia huknęła na Emila. 
Wstrząśnięty chłopak zastygł jak figura woskowa. 
Natalia wiedziała już, co zrobić. Odrzuciła karabin na ziemię. Wyciągnęła z kieszeni psią kolczatkę. Na zaostrzonych drutach czerniała jeszcze carska krew. Sprawnie, jakby całe życie nic innego nie robiła, zarzuciła niewolniczą pętlę na tłusty kark oberpolicmajstra. I szarpnęła z całych sił. 
Przez las przetoczył się potworny ryk. Tak wołają krowy, gdy czują zbliżającego się rzeźnika. Nad rzeką Wokulski podniósł zaniepokojony głowę. Rzucił ostatnią skrzynkę ze złotem na tra­twę, złapał za rewolwer i pognał przez pas trzcin. 
Gdy przedarł się przez krwawą zasiekę krzaków głogu i wpadł między wysokie drzewa, jego oczom ukazał się widok, za który wielu zapłaciłoby złotymi imperiałami. 
Związany lejcami oberpolicmajster Nikołaj Aleksandrowicz Buturlin, oberpolicmajster stolicy Priwis Henia, 
Zła konwersja daje czasami cudowne efekty <3

nieślubny syn cara, brat obecnie panującego władcy imperium, stał na palcach, jak baletnica w Jeziorze łabędzim Czajkowskiego. 
I jak zaczynaliśmy od muzycznego anachronizmu, tak i nim kończymy.
“Jezioro łabędzie” zostało co prawda skomponowane w 1876, ale po pierwszej inscenizacji na wiele lat zapomniane i dopiero premiera poprawionej wersji w roku 1895 przyniosła temu baletowi sławę. 

Jego byczy kark pętała krwawa obroża. Ściskający ją rzemień przerzucony był przez niską gałąź dębu. Oberpolicmajster starał się nie zostać wisielcem. Bowiem gdy zmęczony pozycją baletnicy opadał na pełne stopy, zaostrzone druty wbijały mu się w szyję. Więc pisz­czał z bólu i natychmiast resztką sił podrywał się na palce. 
Ale nie ta scena wstrząsnęła Wokulskim, który niejedno wszak w życiu widział. To, co zobaczył, sprawiło, że stanął jak rażony gromem. 
Muszę jeszcze wszystko sobie przemyśleć – westchnął w duchu. – Nie tak łatwo być ojcem. 
Schował rewolwer do kieszeni. Odwrócił się i delikatnie, aby nie nastąpić na żadną suchą gałązkę, wycofał się nad rzekę. 
Zostawił za sobą Natalię i Emila. 
Chłopak przyciskał dziewczynę do drzewa. Ona obejmowała go ramionami. A nawet jedną nogą. 
Całowali się namiętnie. 
W tle wyjący z bólu półwisielec. 
No, zauważyłaś pewnie, że panałtor, równie intensywnie, co do obleśnych opisów seksu, fapie również do poniżania i upokarzania “Ruskich”, więc… 

I tu zostawimy naszych bohaterów. Udało im się dostać do Prus, po przekroczeniu granicy wypuścili Buturlina, którego wieźli ze sobą jako jeńca i… siedzą właśnie na tratwie, snując plany, co zrobią w Ameryce z carskim złotem. Powodzenia! 
I tylko pani Stawska jak zwykle została na lodzie… 
Chcę koszulkę z napisem “przetrwałem analizę Córki Wokulskiego”. 

Z posterunku granicznego nad rzeczką opodal krzaczka pozdrawiają Analizatorzy,
a Maskotek przebrał się za Apacza i buszuje z łukiem po lesie. 

22 komentarzy do posta “81. Złoty okup, czyli ojciec i córka odnalezieni (Córka Wokulskiego 5/5)




  1. … to jest neuweżitelne. Za każdym razem, kiedy wydawało się, że już dotarliśmy do dna, okazywało się, że pod mułem jest klapa.

    Nawet nie wiem, jak skomentować. Nie skomentuję pokazywania sobie (znamion) bo… bo się po prostu nie da. Serio, nic nie wymyślę. Przerosło mnie.

    Ale jest też dużo drobnych rzeczy, które zmieszane razem tworzą nieprawdopodobny koktajl rozpierdolu. Obezwładnianie Obrożą. Niespodziewany Przyszywany Indianin. Lekką (czerwoną) ręką przerzucane tony złota. Gwałcące pielęgniarki (Dla-kurwa-czego? Dlaczego nie mogła go po prostu wyleczyć i potem na spokojnie przelecieć za porozumieniem stron?). Super genialnie tajniackie chowanie się w beczkach z rybami, tylko po to, żeby następnie nakurwiać wozem na przełaj, zwracając na siebie uwagę każdego człowieka, psa i wróbla w promieniu pięciu kilometrów.

    Co.
    Tu.
    Zaszło.

    Nie ukrywam, piszę do szuflady. Czytanie tego czegoś jednocześnie napawa mnie dumą z mojej własnej prozy oraz głębokim lękiem, ponieważ to coś wyszło drukiem i teraz nie wiem, czy w porównaniu z tym jestem drugą Woolf i sukces w kieszeni, czy przeciwnie, lepiej przerzucić się na, nie wiem, kowalstwo.

  2. Doczytałam do opisu oglądania sobie znamion i więcej nie zdzierżyłam. A to gdzieś dopiero tuż za połową tego zboczonego szamba.
    Kwikłam trochę przy źle skonwertowanym wykrzykniku "jebut twoju mat 7 razy po dwa razy", bo to takie ksiopko, że w zasadzie tylko z głupich literówek można się śmiać. Przy reszcie treści mózg mi się katapultował i chyba będę musiała go szukać gdzieś pod miastem. Ponawiam propozycję spod ostatniej analizy – szukania jakiegoś paragrafu na aŁtora za zrobienie czegoś takiego z "Lalką".

    • A czy przypadkiem do powieści Sienkiewicza nie wygasły prawa autorskie?
      I czy przypadkiem już na etapie planowania nie trzeba zapytać autora/spadkobierców na robienie sequela?

  3. Rozmowa Ochockiego z Wokulskim przez telefon akurat była zabawna. Szkoda trochę tej zmarnowanej okazji na polską steampunkową przygodówkę.

  4. O ranyjulek, jakie to było złe. A mogło być całkiem przyjemnie, pojawiło się kilka niezłych pomysłów na bezpretensjonalną przygodówkę, steampunkową czy nie. Coś jak "Sekret Kroke" Kuźmińskich – solidna rozrywka,a przy tym na bogato, bo i czego tam nie ma – jest i spisek dziejowy, jakiego nie powstydziłby się Dan Brown, jest Kazik, Tomek Wilmowski, jest podwójny agent, jest piękna żydowska dziewczyna, jest Mackie Majcher z "Opery za trzy grosze"…

  5. To jest obleśne, ohydne i creepy. Nie dość, że aŁtor wymyślił gwałt na Wokulskim, to jeszcze kazał mu się rozbierać przed własnym dzieckiem.

    Ela TBG

  6. "Gdy oburzony Buturlin wygrzebał się na czworakach spod fotela, poczuł na szyi ostrze szabli. Mężczyzna, który spadł z nieba, nacisnął na aortę." Buturlin musiał mieć zaiste fascynującą anatomię, skoro w szyi miał aortę, a nie tętnicę szyjną jak zwykły szary człowiek.
    (Ale co prawda, to prawda: pomysły ałtora we właściwych rękach mogły nam dać cieszącą gębę steampunkową przygodówę, ale niestety, to co otrzymaliśmy to latające kutasy, cycki cerkwi i opis genitaliów Wokulskiego. Szkoda.)

  7. Tak jak Izabela łęcka musi mieć zad tak Wokulski musi mieć czerwone łapy. Serio oo była jego stała cechą charakterystyczna? Czy po prostu raz się znalazła w opisie, bo mu akurat zmarzły ręce na mrozie? 😀
    I o co chodzi z tymi aniołami?! O.o

  8. Ja rozumiem, że to są akurat najmniejsze problemy tego dzieua, ale z tego, co pamiętam, to w „Lalce” prezesowa Zasławska umarła, a Stawska wyszła za Mraczewskiego. Poza tym analiza jest super. Losowe porównania do śledziony anioła i bozonów to coś pięknego. 🙂

  9. Rozglądam się bezradnie i mam ochotę zapytać,co tu się dzieje…
    Rozmowa z Ochockim dobra…Zamach na cara,miś,Wokulski u Indian,Wokulski strzela z łuku..
    Scena ze znamionami bije wszystko obrzydliwe i niesmaczne coś..

    Chomik

  10. Chyba po raz pierwszy, odkąd czytam NAKWę, miałam dosyć w połowie posta i musiałam zrobić sobie przerwę. Ta książka jest głupia, szkodliwa i odstręczająca i nawet Wasze komentarze nie zdołały uczynić jej lektury zabawną. Uratowało mnie tylko intencjonalne wyparcie i powtarzanie sobie, że to wcale nie jest kontynuacja jednej z moich ulubionych powieści, a ten dziwny Hellboy to nie mój ukochany Wokulski.

    Swoją drogą panałtor najwyraźniej po prostu ma mentalność permanentnie napalonego piętnastolatka – ostatnio został zwolniony z redakcji „Vivy!” za przeprowadzenie obleśnego i seksistowskiego wywiadu z gwiazdą „365 dni”.

  11. Nie! Nie! Nieeee! Dlaczego panałtor zniszczył jednego z najwspanialszych bohaterów polskiej literatury?! To, że mizogin, przeżyję, to, że niewyżyty seksualnie i wszystko mu się kojarzy, też, ale zrobienia z Wokulskiego zgwałconego pseudo Apacza, nie wybaczę NIGDY!

  12. A tak już abstrahując od całej obleśności i absurdu tego dzieła, to panałtor ma najgorszy styl, jaki widziałem od dawna. Od zdania mu płacą, czy jak? Tak mu się rwie ta narracja, że czytając czuję się, jakbym miał zadyszkę. Albo nie, chwila. Jakby to napisał ałtor? Jakbym… Hmmm. Jakbym obserwował ostatnie krople nasienia kapiące z prącia Kamczatki na wypięty tyłek rewolucji. Czy coś.

    Van

  13. Dobrnęłam do końca.
    Na pokazywaniu znamion autentycznie mnie zemdliło, nie pamiętam, żeby kiedyś jeszcze mnie to spotkało. Ohyda

  14. Nie mam na to słów. To znaczy mam na to słowa, nawet dużo słów, ale nie takie, które można napisać na publicznym, nawet pod pseudonimem.

    Natomiast musze się przyznać, że trochę się rozczarowałam, bo miałam wrażenie, że szykuje się crossover Lalka-Winnetou, a skończyło się Kobieta Księżycem. 🙁

  15. Prawa autorskie wygasają 70 lat po śmierci autora.

    Ale autor zachowuje prawo straszenia po nocach tych, którzy tego nadużywają. Przynajmniej taką mam nadzieję.

Napisz komentarz