26. Komu ciąży słowo “ciąża”, czyli Dziadek Cięta Riposta (Język Trolli 4/4)

Szanowni Czytelnicy!
Pożegnania nadszedł czas – Trolla wyjeżdża, a i my żegnamy się dzisiaj z Józinkiem i jego rodzinką z Roosevelta 5. Zanim jednak zamkniemy za sobą drzwi, zapraszamy do obejrzenia kolejnych odsłon borejczej burleski. Tym razem będą to między innymi śmieszne nieporozumienia językowe, niezwykle rozwinięty półtoraroczny szkrab, podły nieślubny ojciec nieślubnego dziecka, błyskotliwy i cięty starzec miażdżący przeciwnika oraz niezwykle troskliwa i opiekuńcza rodzina. Tylko że – nie.
Spotkamy też samobieżne Pułapki Biologiczne i Zagadki Zoologiczne, przebiegniemy z narażeniem życia przez tereny ogarnięte wojną oraz wdamy w filozoficzne dysputy na temat alternatywnej rzeczywistości.
Indżojcie!


3 stycznia, sobota


Wczoraj wieczorem, przed pójściem do łóżka, rodzice ogłosili, że ta sobota to dzień wyjątkowy, bo wskutek niezwykłego splotu okoliczności oboje nie muszą iść rano do pracy. Dlatego zamierzali porządnie się wyspać. Najwyraźniej zapomnieli, że porządnie to już się wyspali po sylwestrze! Kiedy o dziewiątej Józinek – po śniadaniu z Łusią – zajrzał do ich sypialni, malutkiej jak przedział kolejowy, ujrzał w półmroku, że tata…
No, cóż robi Marek Śpioch, ach, cóż?


… ułożony na wznak, chrapie potwornie.
Niespodzianka!


Sypialnia malutka jak przedział kolejowy (nawiasem mówiąc, identyczne sformułowanie pada w “Córce Robrojka”) – jak to się ma do wzmiankowanych wcześniej przestronnych, choć piwnicznych apartamentów?


Mama zaś, leżąc wygodnie na jego piersi, chrapała jeszcze głośniej, tylko że cienko. Gdyby nie ten splątany dźwięk, rodzice, zagrzebani w podwójnej białej pościeli z falbanami, wyglądaliby jak ofiary śnieżnej lawiny w programie AXN na kablówce. Już chciał ich delikatnie budzić – bo nie lubił, gdy, będąc w domu, wydawali się tacy nieobecni – kiedy mama ocknęła się z własnej inicjatywy. Podniosła rozczochraną głowę, spojrzała zmrużonymi oczami, po czym spojrzenie jej się wyostrzyło.
– Józef – mruknęła. – Salve. Coś się stało?
– Nie. Wstajecie?
Wydobyła z siebie jęk protestu.
– Ciszej. Zjedzcie śniadanie.
Mamunia ma kaca? 😉


– Zjedliśmy.
– To idźcie sobie do babci, dobrze?
– A wy?
– A my pośpimy.
No dobrze, przy takim systemie opieki nad dziećmi to oni jednak muszą mieszkać w tym samym budynku co Borejkowie, a nie w jakimś pobliskim bloku.
Jakby nie mieli dziadków nad głową, mieliby też jakoś zorganizowaną tę opiekę, jestem pewna. A nie że “śpimy, idźcie do babci”.
A w ogóle, pani Ido, a na schodach piwnicznych też może się czaić porywacz i gwałciciel, nie wiedziała pani? Czy może borejcze pole siłowe otacza całą kamienicę?


– Musicie?!
– Tak. Stanowczo. Mamy stały deficyt snu.
Chciał jej wytknąć, niezadowolony, że w nocy to gadają, ale zmilczał.
Tak sobie myślę, że przy tych klitkach oddzielonych cienkimi gipsowymi ściankami to on nie tylko ich rozmowy w nocy słyszy, brr.
Ja myślę, że oni też mają świadomość tych cienkich ścianek… i dlatego Ziutka spłodzili dopiero na Copacabanie, daleko od starszych dzieci 😉
I dlatego wysyłają teraz dzieci do babci 😉


Józinek pokiwał głową, przez chwilę patrzył na nieobecnych duchem rodziców, zamknął cichutko drzwi i poszedł po Łusię. Zastał ją w dużym pokoju, wciśniętą w róg kanapy i zagapioną w telewizor, czego jej przecież surowo zabraniał! Wiedział doskonale, co można ujrzeć bez uprzedzenia, gdy się ma pilota w zasięgu ręki. I proszę! – siedziała, sztywna z przerażenia, a na ekranie migała reklama ubezpieczeniowa: olbrzymi facet, śmiejąc się mściwie, torturował malutkiego człowieczka za pomocą przyrządu do wyciskania cytryn. Swoją drogą, totalna bzdura, bo wyciskał z niego nie sok, a pieniądze.
Znaczy, mniej absurdalne byłoby, gdyby wyciskał sok zamiast krwi i flaków?


– Dowcip – wytłumaczył siostrze, konfiskując pilota. – Niby, że forsę z niego wyciska.
– Nie rozumiem – powiedziała drżącym głosem.
Pewnie. Po pierwsze, była za młoda, po drugie, świat jej wyobraźni rządził się innymi prawami.
Trzeba przyznać, że bywało to fascynujące. Na przykład – ilekroć przechodzili ulicą Libelta, pod wiaduktem, Łusia zrywała trawkę lub gałązkę i składała na chodniku, tuż pod starym hydrantem. Józinek długo nie rozumiał przyczyn jej zachowania, aż kiedyś wreszcie spytał i się dowiedział: Łusia sądziła, że to pomnik nurka. Głębinowego.
Forum uczy, forum radzi, forum nigdy cię nie zdradzi!
[Tu wspomnę, jak w kwietniu 2007 zrobiliśmy w Poznaniu Zlot Musierowiczystów i oczywiście poszliśmy śladami Jeżycjady. Na Libelta, przy rzeczonym pomniku nurka głębinowego, ustawiliśmy się w kolejce i wszyscy po kolei złożyliśmy pod nim “kwiaty” (mikrobukieciki składające się z trawek, listków i stokrotek), kłaniając się w dodatku. Wzbudziliśmy niekłamane zainteresowanie przejeżdżających kierowców, omal nie doszło nawet do jednej stłuczki 🙂 ]


Odłożył pilota wysoko, na regał z książkami.
– Masz oglądać tylko to, na co ci pozwolę – nakazał surowo.
– Dobrze.
Było dla niego oczywiste, że Łusia długo nie chwytała istoty telewizji. Przez pewien czas żyła w przekonaniu, że Hubert Urbański, prowadzący teleturniej „Milionerzy”, patrzy tylko na nią i do niej się uśmiecha. Zawsze przed tym programem wkładała aksamitną spódniczkę. Józinek odetchnął z ulgą, kiedy „Milionerzy” zeszli z anteny.
To takie przykre, patrzeć, jak siostra się stroi dla jakiegoś faceta!


– Najlepiej w ogóle nie dotykaj pilota.
– Już nie będę – obiecała solennie.
Spojrzał na nią z uznaniem. Była grzeczna, mądra jak na swój wiek i bardzo dociekliwa. Interesowało ją na przykład, skąd pochodzi pan Hektop, wynalazca Hektopa skali, albo czy Sodów był Rosjaninem tak jak Basedow, i czy woda Sodowa zawiera to samo, co woda Burowa. Lecz mimo tej samodzielności umysłu umiała być posłuszna i grzeczna.
A to u dziewczynki liczy się przede wszystkim, nieprawdaż.


Niewątpliwe trudy wychowawcze, jakie poniósł, teraz dawały rezultaty. Łusia – chuda i piegowata, z miną spłoszonego zajączka, oczami jak rodzynki i szopą szalonych loków – była, wbrew zabawnym pozorom, osobą bardzo serio. Ponieważ większość czasu spędzała z nim, przejęła w sposób naturalny szereg upodobań Józinka oraz jego poglądów.
Och nie…


Bez wahania rozpoznawała – po samym brzmieniu silnika – wszystkie marki samochodów przejeżdżających pod oknami sutereny (były do połowy przesłonięte chodnikiem, tak że się widziało tylko koła).
Jeżu kolczasty, to mieszkanie jest naprawdę nisko, to nie żaden “niski parter”, gdzie przynajmniej okna w całości wystawałyby nad chodnik, tylko prawdziwa suterena!!!
No przecież, że prawdziwa, przecież oni zrobili sobie trzy czwarte tego mieszkania z “przyległych piwnic”. Piw-nic!!!
Czy MM nie czytała w młodości Konopnickiej, nie wie, jak chowają się dzieci “w piwnicznej izbie”? I żadna obsesja Idy na punkcie jaskrawego oświetlenia nic tu nie pomoże, bo dzieciom potrzebne jest światło dzienne, nie sztuczne. Dorosłym zresztą też.
Przez ostatni rok miałam okazję śledzić rynek nieruchomości we Wrocławiu. Oferty wynajmu suteren, nazywanych przez agencje “komfortowo adaptowanymi przyziemiami”, są wystawiane bezskutecznie miesiącami. Jeśli wreszcie znikają, pojawiają się ponownie po kilku tygodniach, widać tyle wytrzymują lokatorzy. Nikt nie jest tak zdesperowany, mimo że ceny są kusząco niskie.
Ja kiedyś pracowałam w biurze, które mieściło się w suterenie nowej willi. Podkreślam, że nowej, bo mimo że okna miało toto nieco wyżej niż suterena w starej kamienicy i ogrzewane było całkiem porządnie, to po miesiącu trzeba było każdą pojedynczą kartkę wkładać osobno w koszulkę, bo się marszczyły od wilgoci…


Nadto, uwielbiała miedziane druciki, miała też smykałkę do majsterkowania i wszelkich narzędzi. Fascynował ją prąd elektryczny i trzeba było jej urządzić rzetelne przeszkolenie, żeby sobie kiedyś nie zrobiła krzywdy. Tak jak Józinek była małomówna…
W późniejszych  tomach niestety odrabia to z nawiązką.


…i przepadała za smażonym boczkiem z cebulką (często, kiedy byli sami, robili sobie takie niezdrowe przekąski).
Ida śpi, dzieci szaleją.
Wydawać by się mogło, że kobieta z obsesją zdrowego odżywiania ma w lodówce same pełnowartościowe produkty spożywcze, nie trzyma w kuchni patelni, skoro potępia smażenie, poza tym wyrabia w dzieciach nawyki prawidłowego żywienia i pokazuje im, że to, co zdrowe, może być bardzo smaczne. U Idy jednak mania ta sprowadza się wyłącznie do ociekającego hipokryzją krytykowania innych.


Może niespecjalnie sobie radziła w kuchni, ale to raczej dlatego, że rządy sprawował tam on. Bardzo lubił przygotowywać jedzenie. Łusia, jak dotąd, nauczyła się tylko wykonywać sos z jogurtu, majonezu i zmiażdżonych ząbków czosnku (uwielbiała czosnek!).
Wiecie co? To fajne dziecko było… Jaka szkoda, że jej to przeszło i stała się przemądrzałą grammarnazi.


No i była bystra. Bardzo bystra.
Tamtadadaaaam! Oto zadebiutowała Łusia Bystra, Bardzo Bystra.


Właśnie znów go zaskoczyła, pytając znienacka:
– Czy ty zawsze mówisz prawdę?
– Nie – odparł po chwili namysłu.
A na to Łusia:
– Widzisz? Teraz skłamałeś! – i wybuchnęla śmiechem.
Coś tu się pani Autorce pozajączkowało. Ni do rymu, ni do taktu, sensu za grosz.
Pani MM chce chyba zasugerować, że Łusia w swym dziecięcym geniuszu samodzielnie odkryła paradoks kłamcy.
Albo po prostu ma tak dobre mniemanie o bracie.


O, tak. Była bystra. Bardzo bystra.
I tak już teraz będzie bez przerwy.


Wszystkie dzieci lubiły się gonić wokół tego dużego stołu w kuchni dziadków. Tym razem robili to Bracia Rojek. Śmiali się, biegali, skakali, piszczeli, udawali, że są słoniami, a potem bawili się w policjanta i złodzieja…
Przypominam, że Jędrek ma półtora roku. Ale jak się później dowiemy, zabawa w policjanta i złodzieja to nie jeszcze nic, jeśli chodzi o możliwości osiemnastomiesięcznego berbecia.


…i w ogóle wyglądali na bardzo zadowolonych z faktu, że mogą tu jeszcze mieszkać do poniedziałku. Od ich podskoków dygotała stara podłoga. Choinka, coraz bardziej krzywo stojąca pod oknami, trzęsła się i gubiła papierowe ozdoby. Miłe u dziadków było to, że nigdy się nie spieszyli ze zdejmowaniem dekoracji świątecznych, a choinka stała u nich tak długo, aż z niej opadły ostatnie igiełki. Pewnego roku przetrwała tak aż do Wielkanocy.
Wiecie co… oni są dziwni. Bardzo dziwni.
To ma być miłe?! “Choinka do Wielkanocy” to z reguły taki niby-zabawny symbol niechluja, bałaganiarza i brudasa…
Taaaa, jak w tym dowcipie:
– Chyba rozwiodę się z żoną, od pół roku codziennie truje mi o to samo.
– A o co?
– Żebym wyniósł choinkę na śmietnik.


Ciocia Gabrysia wyglądała dziś nieco raźniej. Ubrana w swoje wytarte dżinsy i starą koszulę w kratkę zamiatała właśnie na szufelkę te osypane w krąg suche igiełki, zaś tata Ignacego Grzegorza, wuj Grześ, zakasawszy rękawy, przyrządzał jakieś frykasy, wzniecając co chwila falę kuszących zapachów. Z małego radia dawało się niekiedy usłyszeć anemiczne brzdąkanie klawesynu.
Drogi Ignacy G. Stryba dziś także był lotofagiem. W szlafroczku z aksamitnymi wyłogami (sam go sobie wybrał w sklepie z odzieżą przecenioną! – tak, Józinek widział to na własne oczy),
A, więc jednak Ignacy G. Stryba ma jakiś własny gust i to dość odległy od pomarańczowego skafandra i czapeczki w biedronki.
(chociaż właściwie nie wiem – może tę czapeczkę też sam sobie wybrał?)


dziwnie znużony i obojętny, ssał długą łodyżkę szczypiorku, powoli grzebiąc widelcem w jajecznicy, zapewne w poszukiwaniu zarodków.


[Wywabiona smakowitymi zapachami, w kuchni pojawia się również Laura]


Ku największemu zdziwieniu Józinka, jej włosy od wczoraj zmieniły kolor. Były dziś barwy naturalnej.
Jeśli zielona farba chwyciła na jej czarnych włosach, to nie tak łatwo było ją zmyć…
Może to był zmywalny sprej, specjalnie na Sylwestra.
Sylwestra spędzanego na gadu-gadu?
Ojtam ojtam, tu niby siedzisz na GG, ale wciaż masz nadzieję, że porwie cię jakiś rycerz na białym koniu.
W młodocianych latach na Sylwestra robiłam sobie ogłuszająco sylwestrowy makijaż, nawet jeżeli siedziałam w domu 🙂


Kiedy wróciła – wyświeżona i zawrotnie pachnąca perfumami – czekał na nią kubek
kakao i czysty talerz. Znalazła się też jeszcze ostatnia grzanka z serem.
– Jedz, Tygrysku – zachęcił ją dziadek, kiedy usiadła pomiędzy nim a ciocią Gabrysia, po czym oczywiście dorzucił coś niezrozumiałego po grecku.
Rybę, na talerz Laury.
Tak serio, to wiecie co, gdybym miała w domu kogoś, kto ma manię mówienia przy mnie w języku, którego nie rozumiem, to poprosiłabym go, żeby przestał, bo jest to zwyczajnie niegrzeczne.


– Zmizerniałaś przez te wczorajsze podróże – dodał czule.
– Z Luckiem – dorzucił Ignacy Grzegorz, wznosząc znad pokawałkowanej jajecznicy swe niewinne oczy.
Laura uderzyła w niego spojrzeniem ze stali.
– Z kim? Z Luckiem? Z jakim znów Luckiem?
– Tym od skutera – przypomniał jej uczynnie braciszek. – Wróciłaś z nim wcześniej. Lucek. Tak miał na imię. Jestem pewien.
– Jak to: wcześniej? – zastanowił się dziadek. – O czym ty mówisz, Ignasiu? Laura była tu później od was. Wypatrywałem jej przez okno i wiem, że nie wróciła skuterem, tylko pieszo. Sama. Bez żadnego Lucka.
– Bracia Rojek natychmiast do stołu! – zawołała Babi, nalewając do dwu kubków świeżego kakao. – Przysuńcie się bliżej. O, tak. Hej! Nie kiwaj no się, bo zlecisz z Encyklopedii Glogera!
Ba! Jak spadać, to z wysokiego konia… znaczy, szacownego wydawnictwa.
Miejmy nadzieję, że sadzali go na reprincie, nie oryginale. A w ogóle, skoro już mówimy o innych funkcjach książek, czterotomowa Encyklopedia PWN byłaby o wiele wygodniejsza!


Uspokój się i jedz po ludzku.
– Ja nie jestem Polucek, tylko Jędrek! – obruszył się młodszy z Braci Rojek.
Półtoraroczniak w akcji, odsłona pierwsza. O wątpliwej jakości tego ogranego dowcipu zamilczę.


Wybuch śmiechu przy stole strącił z choinki złotą bombkę.
Sama spadła, z zażenowania. Wolała zginąć niż tego słuchać.


– A ten Lucek? – drążył wytrwale Ignacy Grzegorz.
– Polucek – poprawiła go Babi.
Nieno… Dziecko to zrozumiało jako imię, ok, ale babcia???


– Och, cha cha cha, doprawdy, przezabawne – wykrzywiła się Laura. – To już może powiem, skoro mój braciszek nie może opuścić tego tematu, że Lucek Lelujka, którego tu wszyscy zapewne pamiętacie…
– Ja nie – rzekł dziadek stanowczo.
Bo w poprzednich tomach to był Grubylucek.


[Wycinamy megadowcipne przekomarzanki na temat Lucka-Polucka]


Nadeszła ubrana w żółty szlafrok kuzynka Róża, nadal nieco smętna, lecz nie do tego stopnia, by zlekceważyć porządny posiłek. Wszyscy byli dla niej bardzo mili, zupełnie jakby oblała kolejny egzamin z astronomii, i nikt nie drążył tematu, który był przecież przedmiotem ogólnej konsternacji.
Tak, wyobrażam sobie te miłe, pobłażliwe uśmiechy – oj, ta nasza głupiutka Różyczka, znów przyniosła wstyd rodzinie, ale trudno, musimy to ścierpieć!


Ciocia Gabrysia pogłaskała ją po głowie, a Babi podsunęła Róży obraną pomarańczę, mówiąc:
– Jedz. W twoim stanie powinno się zaczynać dzień od owoców.
– W jakim znów stanie? – spytał dziadek z roztargnieniem i zaraz pacnął się w usta. Nieźle się speszył, naprawdę.
Złamał zasady dyskrecji, na szafot go!


Róża westchnęła, a Ignacy Grzegorz definitywnym ruchem odsunął od siebie talerz z jajecznicą.
– Dziadziusiu, co to jest autopoprawka? – zapytał nagle Szymon Rojek i dziadek pospieszył z obszernymi wyjaśnieniami, które zawierały dużo łaciny i greki.
Czytam sobie definicję autopoprawki i naprawdę nie bardzo rozumiem, dlaczego do jej wyjaśnienia trzeba było użyć “dużo łaciny i greki”…
To Ignacy. On objaśniałby po łacinie i grecku nawet instrukcję obsługi zmywarki.


Poranek sobotni toczył się dalej normalnym trybem i wszystko było jak zwykle, z wyjątkiem zachowania Laury. Józef Pałys, jako uważny obserwator (znowu!!!), dostrzegł bez najmniejszych wątpliwości, że nastąpiła w niej jakaś zmiana, a może nawet i przełom. Zazwyczaj była mocno niemiła dla swojej mamy. Nawet nie bardzo lubiła na nią patrzeć.
I nikt poza Józinkiem nie zwracał na to uwagi. Borejkowska dyskrecja w akcji.
Kiedy wszyscy wgapiali się z uwielbieniem w Gabrielę, Laura demonstracyjnie odwracała głowę w drugą stronę?


Dziś było inaczej: Laura nie odrywała wzroku od cioci Gabrysi. W pewnym momencie przysunęła się do jej krzesła i, niby to od niechcenia, zarzuciła rękę na jej ramiona. Ciocia Gabrysia spojrzała na córkę z zaskoczeniem, a Laura zrobiła śmieszną minę i stuknęła głową o jej głowę, jakby dla żartu. Chyba wstydziła się tak po prostu do niej przytulić. Ale ciocia Gabrysia nie miała takich oporów.
Czegoś takiego dawno tu nie widziano. Jednak oprócz Józinka tylko Babi umiała tu obserwować oraz wyciągać logiczne wnioski. [aaaarghhh!]
Że chłopa jej było trzeba?
Pewnie tak. Przecież nie ma pojęcia, kogo spotkali pod Paczkowem i dlaczego tak naprawdę Laura doceniła matkę.
Niestety, z tym jest jak z wybaczaniem przez Gabrielę – w kolejnych tomach Laura znów będzie dokonywać odkrycia, jak to udręczała niewinną matkę i kajać się za grzechy.


Błysnęła krótko przenikliwym, błękitnym okiem, uśmiechnęła się pod nosem i nic nie powiedziała.
Nic nie mów – a będą cię mieli za mędrca.


Dziadek jak zwykle nie zauważał niczego z przyziemnych drobiazgów. Co do Ignacego Grzegorza – położył właśnie głowę bokiem na stole, z ukosa obserwując jajecznicę, jakby podejrzewał, że zaraz coś z niej wypełznie.
O, jaka ta fobia żywieniowa zabawna.


Kuzynka Róża, zajęta swoimi myślami, zjadła wszystko, co miała na talerzu, wzięła dokładkę i też zjadła, po czym wyraźnie poweselała.
Żarcie dobre na wszystko 😉


Bracia Rojek wezwali Łusię, by wraz z nimi zebrała naczynia ze stołu.
Jędruś też zbierał.


Józin wybiera się do Oracabessów. Odnotujmy, że tym razem jest w dobrym nastroju, na nic nie narzeka, przeciwnie – zachwyca go piękno świata pokrytego lodową szadzią. Tymczasem świat jakby też chciał dostosować się do nastroju Jożina – na ulicach nie widać band łysych drecholi, a jedynie dzieci wożące się nawzajem na sankach.


Rozpierało go uczucie szczęścia i uniesienia. Powietrze, jakie wciągał w płuca, było specjalnie do tego przystosowane: czyste, zimne i życiodajne. Nogi i ręce pracowały mu jak naoliwione tryby w maszynie. Czuł, że jest zdrowy, silny i że wszystko potrafi, i że świat jest piękny, pełen cudów i bezbłędnie skonstruowany. I że pan Oracabessa miał rację, twierdząc, że wszystko jest w końcu zawsze tak, jak być powinno. Wiele rzeczy się psuje i funkcjonuje źle, ale cudowny mechanizm świata przywraca całość do porządku – zawsze.
Miał ochotę ulecieć w powietrze albo krzyknąć tak głośno, żeby usłyszano go aż w niebie: tu wszystko działa!!!
Tak. Chyba nie trzeba więcej dowodów na to, że nie ma pojęcia, co dolega jego ukochanej, prawda?
Ale jak to “tu wszystko działa”? A łobuzy, które rządzą, a ciężka rzeczywistość, a niezadowoleni skrzywieni ludzie, a…?
Ćśśśś, raz na całą książkę ma dobry humor, nie psuj mu tego.


Napawając się tą sielanką, Józin dociera do studia nagrań, gdzie obserwuje próbę. Jakiś czas później cichcem-chyłkiem dołącza do nich Ignacy Grzegorz.


Ignacy Grzegorz już był przy nich.
– Nie przypuszczałem, że nawet w tym rodzaju muzyki trzeba aż tyle ćwiczyć – powiedział z wysokości swego znawstwa.
– W każdym trzeba – warknął Józinek.
– Tak, w każdym – potwierdziła Trolla. – Wszystko, co chce się zrobić porządnie, wymaga pracy. Muzyka klasyczna czy rozrywkowa, jazz czy reggae, rzeźba w marmurze czy w gipsie – zawsze do tego trzeba wysiłku i cierpliwości. Prawdziwe piękno stawia opór.
Józinek przytaknął w milczeniu, choć miałby ochotę wrzasnąć. Był z niej taki dumny! Czyż ona nie była jedyna na świecie?! Ale nie tylko jemu podobały się słowa Trolli. Pan Oracabessa wysłuchał ich z uznaniem. Stał obok, kiwał głową, a jego chudą, czarną twarz rozjaśniał biały uśmiech.
Byś nie zapomniał, czytelniku, że ta twarz była czarna.


– A! Dobrze. Stawia opór! Nie tylko w sztuce.
Miągwa chciał oczywiście wiedzieć, w czym jeszcze, choć przecież było to najzupełniej oczywiste. [jaaaassssne!]
– W zwykłym życiu – wyjaśnił pan Oracabessa.
(…)
W pół godziny później, kiedy już zjedli potężną ilość pączków z powidłami śliwkowymi, pan Oracabessa pogonił Franza i Trollę do pracy i wyszło na to, że wypada się pożegnać. Trzeba było dyskretnie przynaglić drogiego kuzyna, bo jakoś świetnie się poczuł w tej kuchni z prysznicem i w tym towarzystwie, które przecież było towarzystwem Józinka. Popisywał się, miągwa jeden, bez ustanku. Gadał też jak nakręcony, dopóki nie przystopował go znajomy bodziec.
Dżizas, zabierzcie mi sprzed oczu tego troglodytę – dla jego własnego dobra, bo jak wezmę patelnię, jak się zamachnę, jak przemówię w zrozumiały dla niego sposób!


– Dlaczego mnie kopiesz? – spytał z bolesnym wyrzutem.
– Idziemy! – warknął kątem ust Józinek, z trudem się hamując przed produkcją dalszych bodźców.
Ciekawe, czy kiedykolwiek przyjdzie mu do głowy, że gdyby tak najpierw zastosował bodziec słowny, to ten nożny może wcale nie byłby potrzebny… No ale po co strzępić gębę, skoro ma się pięści i kolana, nie?


– A wy wciąż w napięciu – zauważyła Trolla. – A co z tą oczekiwaną zgodą?
– Nie ma – burknął Józinek.
– Staramy się, Staszko, naprawdę, staramy się ze wszystkich sił – pospieszył Ignacy Grzegorz. – Tylko że to oczywiście nie jest takie proste.
Na korytarzu Trolla przystanęła i otworzyła drzwi do swojego pokoju.
– Wejdźcie no tu na chwilę – zaprosiła ich.
W środku było bardzo porządnie i pustawo. Stało tu łóżko i mały regalik z książkami. Na kołdrze leżała walizka pełna poskładanych ciuchów, a obok – wyczyszczona do złotego blasku ich wspólna trąbka. Kiedy ta Trolla zdążyła ją tak wypucować? Józinek poddał trąbkę oględzinom. Nadal potrzebowała wyklepania i nadal, gdy się w nią dmuchało, wydawała wstrętny skrzek.
– Ładna, co? – powiedziała z zadowoleniem Trolla. – No, to kiedy wreszcie na nią zasłużycie? Te rękoczyny…
– Nogoczyny! – wtrącił przedowcipny Ignacy G. Stryba.
Nie jest to mniej dowcipne niż polucki, p’sze pani.


– …są złe. Kłótnie są złe – oświadczyła Trolla. – Przemoc nie jest dobrym środkiem porozumienia.
A to ciekawe, pomyślał Józef Pałys. Osobiście był zwolennikiem szybkich rozwiązań siłowych i długo mógłby jej opowiadać o sukcesach mediacyjnych, jakie odniósł, posługując się tą właśnie pogardzaną metodą wzbogaconej perswazji – na przykład w szkole. Lub przed szkołą. Ale milczał. Nie zrozumiałaby tego.
Ależ opowiedz, Józek, opowiedz, ja bym chętnie posłuchała.
Jozin – prawdziwy stoik, mocny w myśli i czynie (w słowie już niekoniecznie).


Ech, Jożin, Jożin, słyszałeś ty kiedyś o Kalim?


– Podstęp i zdrada zresztą – mówiła dalej Trolla, a po uczuciu ulgi, jakiej doznał, Józinek zrozumiał, że kazanie nie jest teraz kierowane pod jego adresem – też są rodzajem przemocy.
Właśnie, pomyślał Józinek. Trafiłaś w sedno, dziewczyno. Takich rzeczy po prostu nie można puścić płazem.
No przecież musiałem go wtedy zrzucić z krzesła, sami rozumiecie!


A Trolla mówiła dalej:
– Mój sposób jest taki: zawsze zakładam, że mam do czynienia z kimś godnym szacunku. Z kimś, kto ma dobrą wolę. I słowo wam daję, chłopaki, ludzie tacy właśnie się stają, kiedy się w nich wierzy.
– A jak ktoś ma złą wolę? – nie wytrzymał Józinek.
– Ignoruję go. Nic lepszego w takiej sytuacji zrobić nie mogę. Nawracać go nie mam siły i zdrowia. A przecież nie będę przyjmować jego metod.
– To interesujące – wtrącił Ignacy Grzegorz. – Kiedy tego słucham, mam wrażenie, że mówisz swoim specyficznym językiem, który rozbudza najlepsze strony mojej osobowości…
I prawdopodobnie na wrażeniu się kończy, bo tak zwykle bywa z szumnymi przesłaniami.


…A czy spotkały cię również niepowodzenia?
– Spotkały, spotkały – Trolla na to. – Ale jak policzę zyski i straty, to wierz mi, zyski przeważają.


Trolla oznajmia, że musi niedługo wyjechać na stałe, więc choć chciała oddać im trąbkę dopiero wtedy, kiedy się pogodzą, będzie musiała zaufać im i dać ją “na kredyt”.


– No, lećcie – rzuciła. – Muszę iść, czekają na mnie.
Spieszyła się, była zaaferowana i jakby zmartwiona. Józinek nie miał odwagi pytać już o nic. Nic też nie powiedział, przez cały czas. I słusznie, bo to by było bezcelowe – Ignacy Grzegorz coś tam jeszcze trajkotał na temat rozstania, i o tym, co na ten temat mówią Francuzi, jeszcze o coś pytał – ale ona tylko pokręciła głową i zniknęła za drzwiami sali.
I w tym momencie Józek powinien wykorzystać swoje mistrzowskie zdolności logicznego myślenia i wyciągania wniosków. Staszka nie traktuje go jak przyjaciela, ba, nawet jak kolegi równego sobie. Józinek jest dla niej małym chłopcem, którego można zbywać półsłówkami. Ona do samego końca nie powie mu wprost „wyjeżdżam, bo muszę się leczyć za granicą”, wciąż będzie tylko robić aluzje i urywać w pół zdania.
Dzielna i mądra Trolla w ogóle traktuje swoją chorobę jako coś wstydliwego.


Zupełnie nie było o czym gadać. Toteż przez całą drogę do domu Józinek milczał ponuro. Miągwa natomiast dostał ataku wielosłowia i usta mu się nie zamykały. Ucichł dopiero, gdy usłyszał, że jak się natychmiast nie zamknie, dostanie w kubek.
To już się nudne robi.


Trolla pewnie by się ucieszyła z tego, że on ograniczył się tym razem tylko do pogróżki…
Zapewne.
A mógł zabić.


…a Ignacemu G. Strybie pogróżka tym razem zupełnie wystarczyła.
Miągwa był jednakże obrażony. Od razu, kiedy tylko weszli do domu, skręcił do swojego mieszkania. Natomiast Józinek powlókł się korytarzem w głąb, aż do kuchni dziadków, by odebrać Łusię. Dochodziła dwunasta, należało mieć nadzieję, że rodzice wreszcie się wyspali. Ale babcia, samotnie siedząca nad książką, powiadomiła go, że rodzice byli tu już godzinę temu i – nie zastawszy Józinka – zabrali na długi spacer Łusię, Braci Rojek oraz Różę.
– Jesteś smutny czy mi się tylko wydaje? – zapytała znienacka, uważnie patrząc na niego znad okularów, jakby mu przesyłała dwa niebieskie promienie laserowe. Zgarbiona, siedziała nad swoją książką, z radia płynęła cicha muzyka wiolonczelowa…
Szkoda, że tym razem nie ma zrzędzenia “Wolałbym posłuchać czegoś innego”, bardzo jestem ciekawa, cóż by to było 🙂


…a na małym gazie gotował się rosół. Była niemożliwa. Józinek zaczynał się obawiać jej intuicji. Dlaczego kobiety zawsze odgadują, co się myśli? Wchodzi człowiek, nic nie mówi, zachowuje się jak zwykle, a one tylko spojrzą – i już wszystko wiedzą. To jest niesamowite.
Miał akurat tyle siły i wigoru, żeby milcząco zaprzeczyć. Pokręcił głową na znak, że nie, nie jest smutny, zdjął buty i skafander, zaniósł do przedpokoju, po czym wrócił do babci. Usiadł przy niej i – sam nie wiedząc, dlaczego – położył głowę na jej szczupłym ramieniu. Zrobiło mu się lżej na sercu, westchnął mimo woli. Nie mówiąc już ani słowa i nie odrywając wzroku od książki, Babi objęła go łagodnie i przytuliła. Posiedział tak przez moment, ale nagle poczuł, że zaraz się rozklei, więc zacisnął szczęki tak, że aż mu zęby zgrzytnęły.
Boże, niech ktoś powie temu biednemu dziecku, że okazywanie uczuć, nawet “rozklejenie się”, to żaden wstyd, a już na pewno nie w tym wieku!
Faktycznie biedak. Skoro mając dziewięć lat już odruchowo zaciska szczęki, żeby się nie rozkleić przy babci, to znaczy, że został dobrze w tym temacie przeszkolony przez rodzinkę. Truchleję na myśl o tym, jakim będzie mężem i ojcem.


– Obiorę ziemniaki – powiedział, odsuwając się od niej.
– Świetnie – odrzekła.
Usiadł w kąciku i sięgnął po kosz. Odnalazł ulubiony nożyk babci – mały, zgrabny i ostry – i przygotował garnek z wodą. Te zwyczajne czynności działały tak uspokajająco! Ziemniaki surowo pachniały ziemią. Nożyk z chrobotem zagłębiał się w ich jędrnym, mokrym miąższu, a obrane kawałki z chlupotem lądowały w zimnej, czystej wodzie.
To co w tym tomie zostało jeszcze MM z dawnych czasów, to umiejętność fajnych opisów zwykłych, prostych czynności. Słyszę wręcz ten chlupot i czuję, jak zimna jest woda 🙂


Dobrze jest coś robić. Można wtedy nie myśleć o nieszczęściu. Westchnął.
Babcia zdjęła okulary.
– Myślę, że jesteś zakochany – powiedziała ciepło.
Milicjo, jak mogłaś! Do członków rodziny mówi się oschle, ironicznie, cierpko, kąśliwie, karcąco i z wyrzutem, inaczej okazujesz słabość!


– Ja?! – obraził się Józef Pałys.
(…)
Uznał, że tego już naprawdę za wiele. Nawet cierpieć tu nie można bez świadków i komentatorów. Odwrócił się do niej plecami, udając, że musi raz jeszcze przepłukać ziemniaki. Już miał na końcu języka ostre słowa protestu, kiedy w głębi korytarza zaterkotał dzwonek i zaraz dało się słyszeć człapanie dziadka, który wyszedł ze swego pokoju, żeby otworzyć gościowi. To musiał być ktoś obcy – członkowie rodziny wiedzieli doskonale, że drzwi tego mieszkania, dla ułatwienia kontaktów międzyrodzinnych, są przez cały dzień otwarte: wystarczyło nacisnąć klamkę. Nikt tu się nie obawiał złodziei; domownicy byli niebogaci, [autorko, proooooooszę…] a na używane książki – jak mawiał dziadek – w świecie przestępczym raczej nie ma popytu.
Jak również na laptop Mili, podstawowe wyposażenie każdego niebogatego domu w 2003 roku.
A także komputery – co najmniej dwa, a może i trzy (Gabogrzesiowie, Laura oraz kilka lat wcześniej Ignaś miał własny, może ma go nadal).
I telefony komórkowe dorosłych. Akurat niedawno odzyskiwałam z lombardu komórkę wyniesioną z mojego pokoju na uczelni, niby starą i niewiele wartą, ale złodzieja te kilkadziesiąt złotych urządzało. A ile ja miałam przez to problemów z utraconymi numerami z karty…
Kilka lat temu złodzieje weszli do domu znajomych. Też niespecjalnie było co tam kraść, ale zrobili straszny kipisz, w poszukiwaniu pieniędzy powywalali ubrania, książki, kosmetyki, rzeczy kuchenne… Właścicielka mieszkania powiedziała potem, że bałagan i zniszczenia to jedno, ale odczuwa też straszny dyskomfort mając świadomość, że ktoś obcy grzebał w jej rzeczach, wdarł się w jej sprawy prywatne, w jej życie. I tu moim zdaniem leży sedno sprawy – kiedy mi ukradziono aparat z plecaka, byłam wściekła oczywiście, ale znacznie bardziej bolało mnie brutalne naruszenie mojej sfery prywatnej. Więc to nie jest do końca tak, że “nie zamykamy drzwi, bo i tak nie ma u nas czego kraść”.
A wracając do Borejków – parę lat wcześniej też niby mieli zawsze otwarte drzwi i każdy mógł wejść, ale kiedy Patrycja wybiegła w pośpiechu bez kluczy, zatrzaskujac drzwi za sobą, to się musieli przez balkon włamywać 😛


W przedpokoju dały się słyszeć stłumione męskie głosy: dziadek rozmawiał z jakimś facetem. Facet się upierał, dziadek grzecznie odmawiał – tyle dało się poznać z intonacji. Wreszcie wymiana zdań została zawieszona i dziadzio zaraz pojawił się w kuchni. Był zakłopotany i wyglądał, jakby nie wiedział, co robić. To pewnie dlatego przyszedł po radę do babci.
– Milu – powiedział niepewnie. – Fryderyk Schoppe.


A teraz bierzemy głęboki oddech… I zatyczki do uszu, bo żenomierze będą wyć.


Babcia spoważniała i odłożyła książkę.
– Chce się widzieć z Różą – dziadek zniżył głos. – Nalega. A ja nie wiem, co zrobić.
A co tu do rozważania? Róża jest, to go do niej zaprowadź, nie ma, to powiedz, że nie ma.
No właśnie Róży nie ma, bo poszła na spacer z Pałysami. Nie rozumiem, w czym problem, żeby przekazać tak prostą informację.


No, proszę.
– Nalega? – zmarszczyła brwi babcia.
– Przecież Róża sama powiedziała, że nie chce go oglądać nigdy w życiu – ciągnął dziadek już szeptem. – Jednakże… audiatur et altera pars.
Aha, to o to chodzi. No dobrze, ale Pyza powiedziała tak zaraz po kłótni z Fryckiem. Za kilka lat powiecie dziecku, że taty nigdy nie pozna, bo zmarnował pierwszą szansę, a mama strzeliła focha i już nigdy nie dała mu drugiej?
Poza tym Frycek nalega, żeby porozmawiać z Różą, a nie z wami, szanowni nestorzy.
Zastanawia mnie, gdzie w tym momencie podziewają się Gaba z Grzegorzem. Mam wrażenie, że matka i ojczym mieliby większe prawo, by porozmawiać w jej zastępstwie z Frycem, niż dziadkowie. I że ta rozmowa, zwłaszcza w wykonaniu spokojnego Grzesia – mediatora, wyglądałaby zupełnie inaczej (bo Gaba to pewnie by się tylko popłakała). Albo po prostu powiedzieliby “Róża wyszła, przyjdź później”. No ale Imperatyw Narracyjny wykopsał ich z pola widzenia, bo przecież nikt tak pięknie jak dziadek Borejko nie zmiażdży nieszczęsnego Frycka – łaciną.


Babcia zdjęła okulary i odłożyła je starannie do etui.
– Dawaj go tu – powiedziała spokojnie.
Rozszarpiemy! Zglanujemy!


Sytuacja się rozkręcała, a o Józinku zapomniano. Normalne. Nikt na niego nie spojrzał, nikt go też nie wypraszał z kuchni w obliczu ważkiej rozmowy. Nawet kiedy dziadek wrócił z Fryderykiem. Zaproponowano gościowi herbatę, lecz odmówił. Usiedli wszyscy troje przy stole, babcia surowa, Fryderyk strasznie spięty, a dziadek pełen wyczekiwania, czy nawet – nadziei.
Właściwie z dalszego ciągu scenki wynika, że powinno być odwrotnie: dziadek surowy, a babcia pełna nadziei. No ale może dziadek miał nadzieję, że Fryderyk przyszedł pokajać się i natychmiast poprosić o rękę Róży, wtedy rzeczywiście jego późniejsze reakcje stają się zrozumiałe.
Dla mnie to pewnik – dziadek zasiadł do stołu z myślą “albo poprosi ją o rękę, albo nie mamy o czym rozmawiać”.


Józef Pałys krzątał się w kąciku. Nikt go w dalszym ciągu nie wypraszał, więc to płukał ziemniaki po raz trzeci, to powolutku wyrzucał obierki, to mył ręce, to wreszcie podpalał gaz pod garnkiem – dość miał pretekstów do pozostania.
Na jego miejscu ja bym w tym kąciku cicho usiadła i nastawiła radarki, a nie krzątała się, podczas cudzej rozmowy.


Zanosiło się na żywą, interesującą scenkę, a to dla obserwatora nie lada gratka.
Józin nie jest wścibski. Jest po prostu uważnym obserwatorem.
Bystrym i wyciągającym inteligentne wnioski, nie zapominaj.
Jakżebym mogła.


Fryderyk Schoppe, student astronomii, chodził z Różą od niepamiętnych czasów. Poznali się podobno jeszcze w szkole średniej i – jak to lubili wspominać – zaręczyli się podczas burzy, w stogu siana. Była to okoliczność dość mocno zapadająca w pamięć słuchaczy, zwłaszcza młodocianych. Toteż teraz znów się Józinkowi przypomniała, jako wysoce nieprawdopodobna, kiedy tak patrzył na to bezbarwne oblicze typowego kujona w grubych okularach.
No ba, bo zaręczają się tylko barczyści maczo, a kujoni w okularach skazani są na celibat.
Btw, mnie ta historia też wydaje się średnio prawdopodobna, ale nie ze względu na powierzchowność Fryderyka, a całość ich relacji, przedstawioną w “Imieninach”. Przez całą niemal książkę Fryderyk sprawia wrażenie, jakby nie lubił Róży i z lekka nią pogardzał, ona obawia się jego docinków, nie ma między nimi żadnej sympatii, żadnej chemii, nic. Po czym nagle – ryps! – wspólne wagary (jedne!), wyznania, że zawsze uważał ją za pięciogwiazdkową piękność i turbozaręczyny szesnastolatków.
Relacja Róży i Fryderyka w ogóle woła o pomstę do nieba: z innych tomów dowiadujemy się, że Frycek przedstawiał ją jako koleżankę i tak też traktowała ją jego rodzina, nie poszedł z nią na wesele Natalii, bo musiał pisać referat (naprawdę taki poukładany człowiek nie mógł jakoś inaczej ułożyć sobie pracy, żeby i na jedno, i na drugie starczyło czasu?), miał dla niej dwie godziny tygodniowo w grafiku, a kiedy gdzieś szli razem, nawet za ręce się nie trzymali. Zero chemii nawet wtedy, kiedy już byli “w związku”. Naprawdę jak sobie pomyślę o tym ich seksie, to mnie żal i litość bierze.


Zawsze Józinka denerwowało, że kobiety w rodzinie wynosiły pod niebiosa wdzięki i zalety tego suchego blondyna. Uchodził wśród nich za rasowego dżentelmena i za obiecującego naukowca i za uroczego młodzieńca. Zdaniem Józefa Pałysa Fryderyk był rasowym nudziarzem, a jego głosu nie dało się słuchać bez odruchu obrzydzenia, tak był rozwlekły, namaszczony, pełen namysłu i zadufania. Coś takiego, powiedzmy, jak gadka Ignacego Grzegorza, tylko że kilkanaście lat później.
Znów przemawia przez Józia Obca Inteligencja. Ten dzieciak nie obserwuje świata z ciekawością, tym większą, im bardziej spotykani ludzie różnią się od tych znanych mu dotychczas. Jeśli tylko ktoś odstaje od jedynego słusznego wzorca, wzbudza w Józefie niechęć i irytację (chyba że jest krewnym jego ukochanej).


– Nie, dziękuję za herbatę – cedził właśnie gość. – Czy naprawdę nie mogę się zobaczyć z Różą?
Dziadek spojrzał na niego z solidarnym współczuciem.
– Mówiłem ci już, Fryderyku, że ona… cóż, nie chce cię widzieć.
– A może zmieniła zdanie? – zasugerował Fryderyk Schoppe.
No właśnie.


– Wielce wątpliwe – pozbawił go złudzeń dziadek.
…wiem, bo w myślach jej czytam.


– Fryderyku, nie wiemy, jaki jest stan twojej świadomości, co do… nie wiem, jak to ująć… co do jej stanu.
– Pan nie wie, jak to ująć? – powtórzył sarkastycznie Schoppe. – To dość typowe dla tej rodziny.
– Słucham?!… – odezwała się Babi.
– Nic, nic – spietrał się rasowy dżentelmen.
– Ależ proszę, nie krępuj się, nie tłum sobie swobody wypowiedzi – powiedziała babcia.
Schoppe był coraz bardziej zdenerwowany, to się dawało wyczuć.
– Nawet słowo „ciąża” nie przechodzi panu przez usta! – krzyknął cienko.
– Hm? – zdziwił się dziadek. – Ależ przechodzi, i to gładko. Ciąża. Ciąża. Widzisz?
Babcia omal nie roześmiała się w głos. Józinek mógłby się założyć, że ona teraz wbija sobie paznokcie w przedramię – już dawno zauważył, że zawsze tak robiła, kiedy trzeba było koniecznie zachować powagę.
– Natomiast – ciągnął dziadek a po jego minie widać było, że się rozeźlił – z pewnym trudem przechodzi mi przez usta zwrot „ciąża mojej wnuczki”. Zwłaszcza gdy go uzupełnię określeniem „nieślubna”. Ale to pewnie dlatego, że jestem taki staroświecki.
– Chyba jesteś – wtrąciła Babi. – Dzisiaj wiele jest samotnych matek, które dzielnie sobie radzą, skoro nie mogą liczyć na pomoc ze strony swoich mężczyzn.
I po cholerę te aluzje? Przecież przyszły ojciec właśnie przyszedł z Różą porozmawiać, może chce się zrehabilitować?
Nieno, skąd, jak raz coś powiedział to już nie ma prawa zmienić zdania. Nie znasz powiedzonka “pierwsze słowo do dziennika, drugie słowo do śmietnika”?


– …a jeszcze trudniej przechodzi mi przez usta – dziadek nie dawał się sprowadzić z raz obranego szlaku – taka oto fraza: „nieślubna ciąża mojej wnuczki, której zaufanie zostało dotkliwie zawiedzione”.
– Ja niczego nie zawodziłem! – zakrzyknął nerwowo Fryderyk. – Odwrotnie! To Róża mnie nie uprzedziła, że może zajść w ciążę!
I jak ma to niby czytelnik zrozumieć? Że genialny astrofizyk nie ma pojęcia o mechanizmach zapłodnienia czy że Róża dawała mu do zrozumienia, jakoby stosowała antykoncepcję?


– Ta możność nie należy do szczególnie wyjątkowych w świecie kobiet, o ile mi wiadomo – odrzekł na to Ignacy Borejko, sztywno i z godnością. – Przy dopełnieniu, rzecz jasna, pewnych niezbędnych warunków.
Babcia zacisnęła mocno usta i roziskrzonym wzrokiem spojrzała w sufit.
Nie wiem, co w tej przemowie dziada Boreja zabawnego.


– A jeśli mowa o słowach, których tu się nie używa – atakował dalej Fryderyk Schoppe – to wspomnę o słowie „seks”.
– Już jest obowiązkowe? – zainteresowała się babcia.
– …Może gdyby częściej się tego słowa używało w domu Róży, nie byłoby teraz tej niespodzianki!
– Czy sugerujesz – zapytał dziadek lodowato -że owa niespodzianka spotkała cię dlatego, że nie dość często używamy tu słowa „seks”? Mój Fryderyku, przyczyną ciąży, jak uczy biologia, nie jest niedostatek określonych słów, lecz zgoła co innego.
Słowna szermierka była specjalnością dziadka. Schoppe został zapędzony w sam róg planszy. Umilkł jak idiota.
Ocenił ten, który zawsze milczy jak mędrzec.


Dziadek natychmiast dostrzegł swą przewagę i wykorzystał ją bez ociągania.
– Dlaczego mielibyśmy – zastanawiał się dalej z wyraźną przyjemnością – chodzić po domu, i to przy gościach, wypowiadając słowo „seks”? – w dodatku częściej niż dotąd? Co właściwie kryje się pod tym określeniem – czy życie płciowe homo sapiens? Jeśli tak, to, nie trudząc się bynajmniej nazywaniem rzeczy po imieniu, zyskaliśmy w tej dziedzinie życia wiele dobrego: nie tylko trwale nas uszczęśliwiło, ale i poważnie wzbogaciło. Mamy cztery córki i dziewięcioro wnucząt, a teraz urodzi nam się pierwsze prawnuczę. To będzie wielka radość.
– Małe dzieci tak ślicznie pachną – przypomniała sobie babcia.
– Tak pani mówi? A to nie, zmieniam zdanie, jednak się cieszę z tej naszej wpadki!


– Lecz oczywiście, nasza satysfakcja nie manifestuje się na co dzień bezustannym wypowiadaniem słowa „seks” – kontynuował dziadek ku wyraźnej uciesze babci. – Czytałem, że im częściej ktoś wypowiada słowo „seks” lub jego synonimy, czy też określenia tematycznie zbliżone, tym więcej wzbudza wątpliwości; obsesyjne nawracanie do tego tematu świadczy bowiem najczęściej – a potwierdzi ci to każdy lekarz – o dotkliwym niedosycie w tej dziedzinie.
Babcia miała spiżową twarz i dłoń zaciśniętą na przedramieniu.
Od dziesięciu lat zastanawiam się, dlaczego.


– Media – rozpędzał się dziadek – nadużywają dzisiaj twojego ulubionego słowa, zaspokajając gusta masowej publiczności, co jak zwykle przekłada się na czysty zysk. Lecz, Fryderyku, życie płciowe, wbrew powszechnej opinii prostaków, nie jest jedynym ani nawet najważniejszym celem naszego bytowania na tym globie. Nie będę rozwijał tego nowego wątku, bo zabrnęlibyśmy zbyt daleko w filozofię, dodam jednak, że jeśli mielibyśmy w tym domu potrzebę częstszego nazywania tego, co nas łączy, używalibyśmy raczej słowa „miłość”. Lecz, naszym zdaniem, dyskrecja jest jedną z oznak dobrego wychowania i miłą zaletą (a są zalety niemiłe?), zwłaszcza w tej materii, którą poruszyłeś.
Tak, tak, Słynna Borejkowska Dyskrecja, rzygam nią już dalej, niż patrzę. Dyskrecja zabraniała im porozmawiać szczerze z Różą o jej związku, o tym, czy czuje się w nim dobrze i pewnie (a nie czuła się – jak wyznała później, seks miał być sposobem na “przywiązanie bardziej do siebie” Fryderyka). Dyskrecja powstrzymywała babcię, która przecież “wszystkiego się domyślała”, od tego, by pogadać z wnuczką wcześniej, niż ta przyszła zapłakana, i nakłonić do powiedzenia prawdy Fryderykowi ZANIM kwestia jego wyjazdu do Stanów została zapięta na ostatni guzik. Dyskrecja wreszcie sprawia, że przemilcza się tu, zagaduje albo obraca w banał wszelkie ważne i trudne sprawy, do których rozwiązania nie wystarczy kubek herbaty i pocieszające poklepanie po ręce…


– Spojrzał spod oka na Fryderyka Schoppe i dorzucił: – Choć chętnie przyznaję, że nie wszyscy na świecie są tego zdania.
Schoppe milczał, zmiażdżony.
Raczej zastanawiał się, o czym ten dziad pieprzy…


Józinek był szczerze dumny ze swego dziadka: puścił on tekst może przydługi, ale za to skuteczny. Potęga wymowy! – to jednak jest coś. Miło było popatrzeć na jej efekty.
A g***o prawda, za przeproszeniem. Chłopak przyszedł pogadać z Różą, może by ją przeprosił i jakoś by się dogadali, a ci dwoje porwali go w swoje szpony i zrobili z niego miazgę. Bardzo to widowiskowe, Józek miał radochę, tylko jaki z tego będzie pożytek dla Róży i jej dziecka?


Ale to jeszcze nie był koniec.
– Nie byłeś przesadnie entuzjastyczny, gdy ci Róża wyjawiła swą nowinę – prawda, młody przyjacielu? – zapytał dziadek po okresie dźwięczącej w uszach ciszy.
Amant Róży momentalnie ożył.
– Entuzjastyczny? – krzyknął. – Czy byłem entuzjastyczny?! Właśnie przyznano mi stypendium w Stanach! Zrobiłem dwa lata studiów w rok i co?! – miałbym teraz to wszystko poświęcić?! Przecież ja nawet nie zarabiam! Mieszkam kątem u rodziców, w bloku! Nie mam teraz czasu i możliwości na zakładanie rodziny.
– Mój drogi – wkroczyła babcia. – Jeszcze tego nie rozumiesz, ale ty już ją założyłeś. Nie ożenisz się z Różą, wyjedziesz do Stanów, lecz cóż z tego? – twoja rodzina i tak będzie na świecie.
Opcja, że ewentualnie mógłby ożenić się po powrocie, jak widać, zupełnie nie wchodzi w grę. Nie, z pohańbioną należy wziąć ślub natychmiast, aby zmazać hańbę, zapewnić dziecku ślubnego ojca, a to wszystko zanim sąsiadki się dowiedzą.
Opcja, że mógłby opiekować się dzieckiem i łożyć na jego utrzymanie, nie będąc żonaty z matką, to już w ogóle zgroza, sodomia z gomorią, cywilizacja śmierci i dżęder, i o takich rzeczach się w porządnej poznańskiej rodzinie nawet nie wspomina.
Och, Kurciu. Pamiętasz, co było w “Czarnej Polewce”, jakie brewerie i histerie wyczyniał Ignacy? Mimo że Fryderyk wrócił, rozpoczął budowanie wspólnej przyszłości z Różą, chciał odwiedzać ją i dziecko, dopóki nie wezmą ślubu – Ignacy zabraniał mu odwiedzin (znowu, dlaczego on?), awanturował się i wygłaszał uszczypliwe komentarze na temat tego, jak to dziecko płacze, bo ciągle jeszcze jest nieślubne…


Schoppe umilkł w osłupieniu.
– Widzisz? Chłopak nie zdawał sobie z tego sprawy – wytłumaczył go Ignacy Borejko.
– Może teraz zrozumiał i…
– Ooo, nie, nie, nie! – zawołał nieślubny ojciec, potrząsając palcem wskazującym.
– Nie wiem, co masz na myśli, potrząsając mi tu palcem wskazującym – rzekł dziadek z lekkim grymasem niesmaku. – Ufam, że nie to, co mi się wydaje.
– A co się panu wydaje?!
– Nie jestem pewien…
To sobie pogadali.


…Na wszelki wypadek powiem, że osobiście jestem zwolennikiem rozwiązywania problemów przez stawianie im czoła, nie zaś przez ucieczkę.
– Ucieczkę!!!
I znów czytelnik jest pozbawiony informacji. O jakiej ucieczce tu mowa? Czy Schoppe powiedział „Ja tego dziecka nie chcę, usuń albo sama wychowaj”? Czy może po prostu nie zamierzał rezygnować z wyjazdu na stypendium w Stanach?
Stypendium! Półrocznego! Wyjeżdża i wraca, nie emigruje “politycznie” na wieki!
Państwo Borejko proszeni są o wyjęcie głów z du… znaczy, z lat 80-tych.


– Nie jest ona żadnym rozwiązaniem. Nawet bowiem zlikwidowany, czy odrzucony z pola widzenia, problem pozostaje: w sferze psychicznej i niewątpliwie w sferze abstrakcji, o metafizyce nie wspominając. Jako fizyk powinieneś doskonale to rozumieć.
– Jestem astrofizykiem!
– Tym bardziej.
– Nie rozumiem.
– A widzisz!
Nieomal słychać było w powietrzu świst floretów. Schoppe zerwał się z miejsca, czerwony jak burak, a potem znów usiadł zamaszyście.
I wciąż nic konstruktywnego z tego pojedynku nie wynikało, ale jakiż był widowiskowy!


– Przyszedłem tutaj, żeby z nią porozmawiać – powiedział dobitnie. – Żeby coś rozsądnego uzgodnić…
– A tu klops – rzekł jędrnie [jak?] dziadek. – Uzgodnić nic się nie da. Rozwiązanie problemu nastąpi i tak we właściwym czasie. Wóz albo przewóz, mój młody przyjacielu. Tertium non datur.
Za przeproszeniem (znów), co ten dziad Borej pieprzy? Nie ma nic do uzgadniania w przypadku nieplanowanej ciąży dwojga młodych ludzi, bez zawodu, zarobków i mieszkania? Powyższe stwierdzenie miałoby sens wyłącznie jeśli by całą rozmowę rozumieć w ten sposób, że Fryderyk przyszedł Różę nakłaniać do aborcji. Ale z jego wypowiedzi taki wniosek bynajmniej nie wynika!
W ogóle nie wiem, ile trzeba mieć złej woli, żeby właśnie tak zrozumieć “coś rozsądnego uzgodnić”. Znaczy – no, niby nie jest powiedziane wprost, że oni rozumieją to właśnie tak (brzydkie słowa jak “marihuana” czy “aborcja” nie przechodzą autorce przez klawiaturę), jednak to triumfalne zapewnienie dziadka, że “rozwiązanie problemu nastąpi i tak we właściwym czasie”… Tak, jakby przedmiotem uzgodnień mogło być wyłącznie to, czy dziecko ma się urodzić, czy też nie.


– Przyjdź później – poradziła babcia. – Róża jest na spacerze. W jej stanie to bardzo wskazane.
Nie wszyscy jednak byli tego zdania.
– Nie, Milu, niech on lepiej nie przychodzi. Po co dziewczynę denerwować. W jej stanie to bardzo niewskazane. Róża, jak się okazuje, wie, co robi, kiedy nie chce go widzieć. Chłopak nie umie się znaleźć, jak należy.
..a przecież tak mu to cierpliwie i życzliwie próbuję od kwadransa ułatwić i naprowadzić go na dobrą drogę.


– Może sytuacja go przerasta – wystąpiła obronnie Babi.
– Ciekawe, że nie przerasta ona Róży – cierpko rzekł dziadek.
To znaczy? W jaki sposób miałoby się to objawić, gdyby przerosło? Na razie dziewczyna jest konsekwentna w fochu wobec ojca dziecka (ba, jeszcze kilka miesięcy później będzie dumna z tego, że się obraziła i nie dała Fryderykowi drugiej szansy!), co akurat nie wygląda na odważne stawianie czoła problemowi.


– A przecież w doprowadzeniu do tej sytuacji udział mieli oboje, i to, jak śmiem przypuszczać, udział jednakowy.
Fryderyk spojrzał czujnie i powstał z pewną gwałtownością. Okulary zjechały mu do połowy nosa, więc je poprawił kciukiem.
– Pułapka biologiczna! – rzekł nerwowo. – Klasyczna pułapka biologiczna. Oto, jak nazwałem tę niespodziankę! I to właśnie tak Różę wzburzyło. Nie, proszę pani, nie przerasta mnie ta sytuacja. Ja tylko nie mogę się w nią włączyć.
Jakieś konkrety, błagam! On się wypiera ojcostwa? Nie chce dziecka oglądać? Nie będzie płacić alimentów? Czy po prostu chce na czas ciąży wyjechać do Stanów, jak to miał już dawno zaplanowane i przygotowane?
Zwróćcie uwagę na jedno: dopiero teraz dowiadujemy się, że chodzi o stypendium w Stanach, na które Fryderyk wyjeżdża już za parę dni. Róża podczas rozmowy z babcią wyszlochała jedynie, że “zachował się tak, jak się zachował”, w związku z czym ona nie chce go więcej widzieć. Teraz właśnie, słysząc wersję drugiej strony (audiatur et altera pars, że tak przypomnę, drogi Ignacy), seniorzy powinni pójść po rozum do głowy i niekoniecznie zakładać z góry, że chodzi o porzucenie na wieki, nieprawdaż?


– Jesteś oczywiście wolnym człowiekiem… – zaczął dziadek, a w tym momencie Fryderyk się sypnął, wołając:
– …i takim chcę pozostać!!!
– …i masz prawo do swojej decyzji – zdanie zostało dokończone, jak gdyby dziadek niczego nie usłyszał. – My z kolei świetnie rozumiemy decyzję Róży. Ona nie ma ochoty więcej cię oglądać. I my chyba także nie – co, Milu?
Ja też rozumiem rozżalenie Róży, ale tu już nie tylko o nią chodzi. No niestety, nie ma tak, że się obrażam i sprawa zakończona, jeśli ta sprawa dotyczy również mojego dziecka.
Ale o czym ja mówię, to przecież rodzina, która przez kilkanaście lat odmawiała nastoletniej Laurze jakichkolwiek informacji o jej ojcu i nie chciała jej nawet pokazać jego zdjęcia, bo to dla porzuconej matki zbyt bolesne.
Przypomnijmy jeszcze raz z naciskiem – Róża z informacją o ciąży czekała do Sylwestra, na trzy dni przed wylotem Fryderyka do USA. W kolejnym tomie, gdzie Fryc wciąż jeszcze jest wiarołomnym Pyziakiem-bis, dowiadujemy się, że poczęcie miało miejsce podczas praktyk studenckich we wrześniu. Róża zatem była świadkiem tego, jak Frycek organizuje sobie wyjazd na stypendium, załatwia wizę (nerwowa dość rzecz), pewnie robi jakieś zakupy, dzieli się informacjami o postępach, i przez cały ten czas nie puściła pary z gęby. Albo więc aż do samiutkiego końca roku, przez trzy i pół/niemal cztery miesiące, nie zorientowała się, że jest w ciąży, co jest nieco dziwne, i poszła do gina np. 30 grudnia, albo też wiedziała już od jakiegoś czasu i czekała z wystrzeleniem fajerwerku do Sylwestra. W obu przypadkach jest kretynką, w drugim w dodatku kretynką bezmyślną i doprawdy nie rozumiem, dlaczego tak ją rozżaliła reakcja przyszłego ojca.
Nieno, to jest po prostu borejkowski sposób na problemy: nie myśleć o nich, nie mówić, a może w jakiś magiczny sposób same znikną.


– Och, to zależy – odparła babcia oględnie.
Muszę przyznać, że w porównaniu z Ignacym nawet moja antybohaterka Milicja zachowuje się tu całkiem ludzko.


Rasowy dżentelmen spurpurowiał jeszcze bardziej i tupnął nogą, czego starsze panie bardzo nie lubią. Babcia skarciła go wzrokiem.
– Ja jeszcze do Róży zadzwonię! – krzyknął on.
– Daremny trud – bąknął dziadek. – Ale co ci szkodzi spróbować.
Chciałabym zapytać, panie Borejko, dlaczego uzurpuje pan sobie prawo do wypowiadania się w imieniu pełnoletniej wnuczki?  


– Zegnam państwa!
– Bądź zdrów, młody przyjacielu.
Fryderyk prychnął niegrzecznie i wypadł z kuchni, po czym dość głośno zamknął za sobą drzwi wejściowe. Z choinki spadł natychmiast papierowy anioł o dużych stopach, lecz Babi zaraz go podniosła i powiesiła na poprzednim miejscu. W kuchni zapadło milczenie.
– Jak sądzisz? – odezwał się wreszcie zamyślony dziadek.
– Dyskwalifikacja.
– Ha! Pułapka biologiczna! Jak śmiał! Poradzimy sobie bez niego.
A decydujesz o tym za Różę i nienarodzone dziecko, gdyż albowiem…?


– On wróci – spokojnie orzekła Babi.
Józinek też był tego zdania.
Więc jednak Fryderyk chce się w tę sytuację włączyć? Oświeć nas, Józinku, bystry obserwatorze, bo najwyraźniej wiesz więcej od czytelników.


Jednakże istniały sprawy bardziej palące.
– Już miękkie! – oznajmił, dziobiąc w garnku widelcem. Niepokoiło go jedynie, czy babcia w tym zamieszaniu w ogóle pomyślała o jakiejś pieczeni. Poza tym – w porządku.
Powiedz to za kilkanaście lat dziecku wychowującemu się bez ojca.
Ale zauważ, jak mu się geny odzywają: ojtam problemy, najważniejsze żarcie! Nie wiem, może Borejkowie mieli wśród przodków Gargantuę?


4 stycznia, niedziela


Ciocia Gabrysia uznała, że dziś przypada jej kolej i zapowiedziała obiad rodzinny z tortem.
A ten tort to dlatego, że…? Czwarty dzień świętują imieniny babci, czy może to tak na cześć nowego życia?


[Józinek] Ciekaw był, co tam się dzieje. Ale przede wszystkim musiał skończyć odrabianie lekcji. Na ferie (które, jak wiadomo, są po to, by uczniowie sobie wypoczęli) zadano im paskudnie dużo wszystkiego.
Łojoj, biduleńku ty.
Nam na ferie nie zadawano. Ale moja szkoła była nietypowa, wiecie, nie mówiono tam na przykład o dostawaniu w gębę, a na lekcjach były – lekcje…


Wcześniej nie chciało mu się jakoś zabierać się za to i odrabiać, jak radziła mama, po troszeczku co dzień. Dlatego teraz miał naprawdę mnóstwo pracy. Ale co tam. Chcieć to móc, jak mówi tata. Od rana aż do południa odrobił ciurkiem wszystko. A przyszło mu to tym łatwiej, że był sam w domu. Mama jeszcze nie wróciła z dyżuru, a tata zabrał Łusię do zoo.
No proszę, doceniam próbę wybudzenia Marka z wiecznego snu bez konieczności wymyślania dla niego kwestii.


Józinek uwinął się z lekcjami tak szybko, bo miał nadzieję wpaść jeszcze na chwilkę na Kościuszki, żeby z Trollą poważnie porozmawiać, a przede wszystkim żeby z nią chociaż trochę pobyć przed tym nagłym wyjazdem.
Na stałe! – huczało mu w głowie, kiedy odrabiał polski. Na stałe! Jak to możliwe? I dlaczego w ogóle nie zapytał, dokąd ona wyjeżdża, po co i z jakiego powodu? Czy coś się stało? Ktoś zachorował? Może jej rodzice?
Bystry obserwator daje popis swoich możliwości.


Wrzucił zeszyty do plecaka i już miał ruszać, kiedy wrócili tata i Łusia.
(…)Jako neurolog tata był zazwyczaj strasznie zapracowany. Przychodził z pracy szary ze zmęczenia, kładł się i spał.
Tymczasem Demon Skalpela Ida po pracy zwykle była świeżutka jak pierwiosnek i mogła zająć się ogarnianiem domu?
No dobra, wiem, że przynajmniej w kwestii obiadów i opieki nad dziećmi wyręczała się rodzicami ile się dało. Ale sprzątać do niej chyba jednak nie przychodzili…


Moment, kiedy ojciec był akurat wyspany, a zarazem miał czas i ochotę na pogawędki, należał do rzadkości.
Józinek był wielkim fanem swojego ojca. Szczerze mówiąc, bardzo chciałby stać się kiedyś takim facetem, jak on. Tata był mrukliwy i małomówny, charakteru spokojnego. Dużo czytał i znał się na wszystkim. Z jego zgrabnej postaci biło ciepło i siła. Taki miągwa, na przykład, miał gorzej: wuj Grześ był wrażliwcem, bał się zabić karpia i nigdy by nikomu nie przylał.
Znaczy, wegetarianin niestosujący przemocy i człowiek, od którego bije ciepło i siła, to wzajemne przeciwieństwa?


Tata – i owszem. Zanim został poważnym lekarzem, był przecież chłopakiem i to z tamtych czasów pochodziła blizna na jego żebrach: kiedy jeszcze mieszkał w Stanach, oberwał w bójce nożem.
Ach, to dlatego posłał dziecko do szkoły w alternatywnej rzeczywistości na Bronksie, niech też się uczy prawdziwego życia.
Taaak, tatuś jest mądry, ciepły, dużo czyta i zna się na wszystkim, ale to wszystko właściwie można sobie w tyłek wsadzić, bo Jożinowi i tak najbardziej imponuje umiejętność przylania.


Miał świetnego wąsa…
Wąsy – w porządku, co kto lubi. Ale “świetny wąs” wizualizuje mi się wyłącznie tak:



…i gęstą ciemną czuprynę, przetykaną srebrnymi nitkami. Józinek najbardziej lubił uśmiech swojego taty – może dlatego, że pojawiał się dosyć rzadko. I lubił też jego – takie właśnie, jak w tej chwili – spojrzenie: krótkie i jakby nieśmiałe, ale serdeczne.
Trochę nie nadążam. Ojciec Józinkowi imponuje siłą i doświadczeniem w bójkach na Bronksie i jednocześnie nieśmiałością w spojrzeniu?  
Bo to był taki jeżycki Gus Fring 🙂 W jednej sekundzie się nieśmiało uśmiecha, w następnej podrzyna ci gardło nożykiem do kartonu.


gusfring.jpg


Oczywiście, choć taki bitny, tata nigdy nie uderzył Józinka ani Łusi.
Na wszelki wypadek to zaznaczmy…


Nigdy też nie krzyczał i prawie się nie denerwował. Z mamą także się nie kłócił, chociaż ona często miała na to wielką ochotę. Mógłby położyć każdego jednym palcem. Ale wolał być spokojny.
Może byś tak czasami wziął przykład z taty, co?


[Obserwujemy rytuały rodzinne Pałysów – najpierw mierzenie dzieci i zaznaczanie ich wzrostu na futrynie, potem obcinanie włosów Józinkowi. Trzeba przyznać, że relacja między ojcem a synem jest fajnie pokazana.]


Za dużo nie gadali, bo i tak świetnie się rozumieli nawzajem.
Jak oni wszyscy. Tu każdy z każdym najlepiej rozumie się bez słów (Borejkowska Dyskrecja, Sławetne Milczenie), a efekt tego jest taki, że np. Róża milcząco zakłada, że seks pod teleskopami umocni jej związek z Frycem, a tu zonk.


Od gadania mieli mamę. Chyba żeby były jakieś nowiny, na przykład:
– Łusia mnie pytała w zoo, czy wiewiórki też się wykluwają z jajek, tak jak chomiki.
Wybuchnęli obaj cichym chichotem, żeby smarkula nie słyszała.
Doskonała okazja, żeby Jożin zapytał tatę, który “dużo czyta i na wszystkim się zna”, co to może znaczyć, że jego koleżanka jest łysa, prawda? No ale jakoś kompletnie nie przychodzi mu to do głowy.


– Pani w przedszkolu jest dla niej zła – Józinek w zamian powierzył ojcu swoją troskę. – Wetknę jej kartofla.
– W co? – zainteresował się tata.
– W rurę wydechową.
– Przedszkolanka może nie mieć samochodu.
Eeeee, czy ja dobrze czytam? Jakiż to przekaz daje swemu synowi ten mądry, spokojny, tak uwielbiany ojciec? “Tak, właściwie twój plan jest w porządku, tylko mogą wystąpić małe trudności techniczne”?
Tak. “Jasiu, nie bij dziewczynki, bo się spocisz.”


Daj spokój, lepiej ja do niej pójdę, pogadam.
– Kiedy?
– A choćby jutro, przecież ja jutro Łusię odbieram.
– Nakrzyczysz?
– Po co. Stałaby się jeszcze gorsza. Powiem jej po prostu, jaka Łusia jest miła.
– Nic nie pomoże.
– Zobaczymy.
– Oni są tacy wredni.
– Kto?
– Nauczyciele. Przecież nie powinni.
– Nie powinni. Ale wiesz – lekarze też bywają wredni. Może ta pani spotkała wrednego lekarza, a może ma kłopoty. Niektórzy już tacy są, że od kłopotów budzi się w nich agresja. Na przykład ty. Masz kłopoty? Bo słyszałem, że z Ignasiem…
– E tam, z Ignasiem!
– To nie jest zły chłopak.
– Denerwuje mnie.
– I co? Przylałeś mu?
– Nie, ale czasem trzeba.
Jak to: nie? Przecież Józin bez przerwy Ignasia kopie i szturcha. To jak musiałby go zmasakrować, żeby uznać, że przylał mu tak, jak trzeba?
Ćśśśśś, oto Prawdomówny Józef, odsłona kolejna.


– Podobno. Byle nie słabszemu. To się nie godzi.
– On jest starszy!
– A jednak słabszy. Zostawisz go w spokoju.
– Z trudem.
– Ja cię proszę. Zgoda w rodzinie to podstawa. Zresztą – zawsze i wszędzie trzeba szukać porozumienia. Szukać dobrych cech w człowieku i do nich się odwoływać.
Jak widać, to nie ojciec, autorytet, uczy Józinka, że jeśli ktoś go denerwuje, należy spuścić delikwentowi łomot. Może więc gdyby tylko reszta rodziny na bieżąco reagowała na każdy przejaw agresji Józinka – walenie Ignasia pięścią w brzuch, rzucanie w niego otwartym kubkiem jogurtu, zwalanie z krzesła i siadanie mu na głowie – nie wyrastałby na przemocowca.
Właśnie, zwłaszcza, że tych lekcji wychowawczych z ojcem tyle, co kot napłakał, skoro Marek zwykle śpi.


Jożin wybiera się w końcu do Trolli, lecz ku swemu zdumieniu zastaje mieszkanie i studio puste.


Została mu jeszcze odrobina nadziei, że może Trolla jest u siebie, w swoim pokoju, więc obszedł budynek studia, żeby zajrzeć przez okno w tylnej części domu. Wyszedł zza narożnika – i kogo ujrzał? Lotofagasa! Wspinając się na paluszki, zawieszony na parapecie, podciągał się on na rękach do okna Trolli.
A tak się właśnie składało, że Józef Pałys, w poczuciu okropnego osamotnienia i pustki, w poczuciu przegranej, w poczuciu swojej całkowitej nieprzydatności i w poczuciu, że chyba zaraz umrze z tęsknoty, miał w tej chwili mokre oczy. Nie, żeby jakieś tam wielkie potoki łez! – skąd, tylko dwie, skąpe i męskie [wiadomo], choć też oczywiście całkowicie zbędne.
I tak właśnie stanął oko w oko i nos w nos z tym człowiekiem, którego najmniej ze wszystkich pragnąłby teraz spotkać. Myśl, że nieszczęsny miągwa widzi właśnie to, czego przenigdy widzieć by nie powinien, sprawiła, że Józinkowi zrobiło się naprawdę niedobrze, aż do mdłości. Że jeszcze bardziej zachciało mu się płakać.
O co zakład, że zastosuje swój ulubiony sposób komunikacji – pięścią?


I że – w obawie przed czujnym okiem kuzyna, który mógłby przypadkiem to wszystko zauważyć – machnął ręką na odlew, a że miał pięść zaciśniętą w kułak, trafiła ona w sam nos Ignacego G. Stryby, gdyż niewątpliwie był to najbardziej wystający punkt w tym bladym obliczu.
To wszystko przypadkiem, Wysoki Sądzie, całkowitym przypadkiem! Sam się nadział na moją pięść! I tak siedemnaście razy.


Kuzyn wrzasnął z oburzenia i natychmiast mu oddał.
Józinkowi gwiazdy stanęły w oczach, a krew trysnęła z nosa. Nie pomyślał ani sekundy, tylko, kierowany instynktem walki, rzucił się na Ignacego Grzegorza i natychmiast zwalił go z nóg.
Taaaa. Ja tylko ciekawa jestem, jakie jeszcze usprawiedliwienia wymyśli autorka, by nie musieć stanąć twarzą w twarz z prawdą, że Jożin jest agresywnym, niewychowanym gówniarzem i niczym się nie różni od łysych drecholi, którymi tak pogardza. “Instynkt walki”, “tak mi się machnęło”,  “musiałem, bo to szpicel”, co jeszcze?
Obstawiam magiczne słowo “honor”, którym jakże często szafują tego typu mężczyźni szukając pretekstu do spuszczenia komuś wpier***u.


Zaraz też zaczęli się tarzać po śniegu i błocie, stękać, siłować i okładać kułakami, przy czym Józinek jak zwykle był lepszy. Jednakże w miarę rozwoju akcji okazywało się, że od ostatniej bójki, którą stoczyli rok temu, miągwa wyraźnie okrzepł. Siły były teraz mniej więcej wyrównane i o ile ze strony Józefa Pałysa można było mówić o lepszej technice, o tyle Ignacy G. Stryba zdecydowanie nie mógł już uchodzić za istotę słabszą. A skoro tak, to Józef Pałys spuścił mu sprawiedliwy łomot.
Czyli ten chwilę wcześniej był niesprawiedliwy. Ale co tam, należało się mięczakowi, bo się Józkowi napatoczył akurat gdy ten miał zły humor.
Aha, znaczy, żeby bójka była “sprawiedliwa” wystarczy, że siły są mniej więcej wyrównane. A to, że jeden uderzył drugiego bez żadnego powodu, w ogóle się nie liczy.


Logofagas, choć szczuplejszy, miał jednak silną motywację. Toteż gryzł, pluł, kopał, drapał, wykręcał się jak wąż i na koniec, niestety, był górą: rozkrzyżował przeciwnika, usiadł mu okrakiem na piersiach i przytrzymał nadgarstki.
– I co? – dyszał. – Co udowodniłeś? Hy-hy-hy.
A na to Józef Pałys sprężył swe wygimnastykowane muskuły, jednym rzutem mocarnego ciała [wow, Jożin taki mocarny, taki napakowany, wow, jak dorosły, a nie dziewięciolatek!] poderwał się wraz z chuchrem, które mu siedziało na mostku, po czym przewrócił je na plecy jak żółwia i usiadł na nim z rozmachem.
– Udowodniłem – odparł, blokując mu ręce i śmiejąc się prosto w ten jego rozkwaszony nos – że jesteś miągwa.
Znaczy, wcześniej uparcie go tak nazywał bez przekonania?


– Nie jestem! – zaświszczał kuzyn, puszczając nosem krwawe bańki.
Trwali tak dłuższą chwilę, sapiąc i dochodząc do siebie, aż wreszcie Józef Pałys Zwycięzca odnalazł w sobie wspaniałomyślność rzymskich cezarów czy innych tam Spartan.
ŻEKURWACO


– Niech ci będzie – przyznał. – Bijesz nieźle.
– Bo nic innego nie robię od dziecka, nolens volens! – wydyszał Ignacy Grzegorz, który nawet leżąc na plecach w błocie i gmerając w nim cienkimi nogami jak mucha, umiał się zdobyć na ironię, i to po łacinie.
– Nauczyłem cię! – zarechotał Józinek, który nagle zdał sobie sprawę, że to może być prawda i że wyhodował sobie tę żmiję na własnej piersi.
– Właśnie, nauczyłeś. Tylko nie wiem, po co.
– Po to, żebyś umiał, miągwo.
A to ciekawe. Przez cały czas czytaliśmy, że Józin tłukł kuzyna, bo w taki sposób wyładowywał swoje negatywne emocje na jego widok, a teraz nagle się okazuje, że miał w tym jakże szlachetny cel.
Ojno, Ciętą Ripostą mu zasunął.


– Nie jestem miągwą!
– Dobra, nie jesteś.
Chcąc nie chcąc.
– Puść mnie – rzekł kuzyn stanowczo. – Leżę w wodzie.
– Najpierw gadaj, po coś przyszedł.
– Nie, najpierw mnie puść!
– No, dobra – ustąpił Józef Pałys. Złość mu już przeszła. Prawdę mówiąc, ów rzewny nastrój również. Nie masz to jak porządna bitka z godnym siebie przeciwnikiem.
A jak nie ma godnego siebie, to i słabszy się nada.


Wstał, podał mu rękę i pomógł dźwignąć się na nogi. Ignacy Grzegorz, utytłany w błocie, z krwawym smarkiem wiszącym u nosa, z podartą nogawką komunijnych spodni, ze spuchniętą wargą, z ogniem w migdałowym oku i z włosami sterczącymi na wszystkie strony, wyglądał nareszcie jak prawdziwy kuzyn.
Ciekawa definicja tego stopnia pokrewieństwa.


– Hehe – wyrwał się Józinkowi zadowolony rechocik.
– Co?
– Nic. No, gadaj.
– Co tu jest do gadania, Józinku? Po prostu przyszedłem zobaczyć, co słychać u naszej Staszki. Martwię się o nią.
– To nie jest nasza Staszka.
– A co, tylko twoja? Raczej nie. Nie rozumiem tego jej nagłego wyjazdu.
– Hm.
– Strasznie szybko to wszystko się potoczyło. Jeszcze w piątek nie miała niczego takiego w planach. Dałbym za to głowę, Józinku. Ja myślę, że jednak dzieje się coś złego. Ona jest dziwnie smutna.
– Jest.
– Więc przyszedłem, żeby o to zapytać, ale teraz myślę, że chyba lepiej, że jej nie zastałem. Bo jednak pytać nie wypada.
– Jakby chciała powiedzieć…
– …to by nam powiedziała. Bez pytania.
– Uhm.
– Reasumując – rzekł Ignacy G. Stryba i otrzepał sobie mokry kuper – lepiej się stąd zabierajmy, zanim nas ujrzy w tym stanie.
– No.
– Mieliśmy żyć bez przemocy, a tymczasem… – tu kuzyn otarł dłonią nos i rozmazał sobie smarka na całej twarzy.
– Chodu – zalecił Józinek.
Przysypali śniegiem ślady krwi…
Ach, ten Bronx.
Tak się cały czas zastanawiam: po co? Żeby ich wilki nie wytropiły?


…i pognali do domu. Przemieszczając się szybko Aleją Niepodległości uzgodnili, że Trolla nigdy się nie dowie o tej dzisiejszej małej scysji. Józinek chętnie na to przystał, bo czuł, że teraz, zapytany przez nią o stan stosunków wzajemnych z kuzynem, będzie mógł zgodnie z prawdą szczerze odpowiedzieć, że coś niecoś zmienia się na lepsze. W istocie, zapanowała pomiędzy nimi jakaś nowa, odświeżona atmosfera, którą bez wahania nazwałby wręcz ożywczą.
Biegnąc tak ramię w ramię z kuzynem i wymieniając z nim lakoniczne komunikaty, Józinek przypomniał sobie założenia zachwalanej przez Trollę metody na pokojowe kontakty z bliźnimi. Ha! Cóż. Szlachetna metoda, choć mało realistyczna. Co prawda, w wykonaniu Trolli sprawdzała się stuprocentowo. Jak jednak zastosować ten system wobec krewnego, który był szpiclem i kablarzem? Jak zakładać, że jest on istotą godną szacunku, która posiada wyłącznie dobrą wolę, skoro każda minuta jego działania wykazuje, iż jest wręcz przeciwnie?
I rozkwaszanie mu nosa pięścią rozwiązuje powyższy problem w taki sposób, że…?  
Ojtam, problemu nie rozwiąże, ale przynajmniej Jożin sobie pary upuści.


– Dlaczego na mnie donosisz? – zapytał nagle. Może rozmowa coś da.
Ignacy Grzegorz przystanął, zafrasowany, zatrzepotał rzęsami i wreszcie zdecydował się spojrzeć Józinkowi prosto w oczy.
– Bo… – powiedział i popadł w wahanie.
– No?!
– Bo ty mnie pomijasz! – wydarło się z zakrwawionych ust kuzyna.
– Ja cię co?…!
– Traktujesz mnie jak powietrze, jak zero, jak człowieka w czapce niewidce. Zachowujesz się, jakbyś nie miał nic do powiedzenia i nie zabierasz mnie ze sobą! – nigdzie.
Ciekawy zarzut, pomyślał Józinek. Czy ja mam mu za złe, że mnie pomija i nie zabiera ze sobą nigdzie?
– To nie bądź taki geniusz! – warknął.
– Nie jestem! Nie jestem! – zaklinał się gorliwie Ignacy Grzegorz. – Słowo honoru najświętsze. Jestem zupełnie normalny.
– Co ty powiesz.
– O! Znów się śmiejesz.
– Ja?
– Tak, ty. Widać to po tobie. Zawsze zresztą! – patrzysz na mnie, nic nie mówisz, a widać, że w środku pękasz ze śmiechu.
Coś podobnego! Józinka aż zatkało. Nie przypuszczał, że to się tak rzuca w oczy. Sądził, że prowadząc swoje długie wewnętrzne monologi jest tak bezpieczny, jak w bunkrze. Ignacy Grzegorz miał jednak jakieś radary do przenikania tej ochronnej warstwy. Co za namolny typek.
Chyba znam jakąś inną definicję słowa „namolny”.
– Przecież jestem twoim bratem – dorzucił Ignacy Grzegorz. – Ciotecznym, ale bratem. Płynie w nas ta sama krew.
– No, bez przesady – obruszył się Józinek.
– Nasze matki są siostrami. Patrz, jak one się kochają. A my?
Józef Pałys stęknął, czując, że nasycenie tego dialogu wątkami sentymentalnymi przekracza jego wytrzymałość.
Akurat mnie też średnio przekonuje gadka o bractwie krwi. Oni wcale nie muszą się kochać. Nie muszą się nawet lubić. Wystarczyłoby po prostu nie wchodzić sobie w drogę. Zamiast snuć te swoje emo monologi wewnętrzne, Józin mógłby spróbować powiedzieć kiedyś rodzicom: nie, nie chcę znów iść do dziadków, bo towarzystwo kuzyna działa mi na nerwy, pójdę na świetlicę, posiedzę w domu sam, cokolwiek.
I też nie wiem, czy dziesięciolatek powiedziałby “patrz, jak nasze matki się kochają”. Że zacytuję Fleur Delacour: “ni moźna! On za muodi!” 🙂 Tak to mogłaby powiedzieć Obca Inteligencja: “popatrzcie, chłopcy, na wasze mamy. Są siostrami, i zobaczcie, jak się kochają. A wy?”


Na domiar złego, zajęty wentylowaniem subtelnej sfery uczuć Ignacego G. Stryby, zagapił się nieco. Nie dostrzegł więc w porę, że od strony knajpy „Stajenka Pegaza”, z której buchała tandetna muzyka konsumpcyjna, schodzą ku nim całą grupą ogoleni na łyso kolekcjonerzy telefonów komórkowych.
Huhu, Bronx nie śpi!
Tak, też bardzo się dziwię, że z knajpki z piwem i frytkami “bucha tandetna muzyka konsumpcyjna”. Przecież powinien buchać “Angelus” Kilara. Co najmniej!


Już dostrzegli młode ofiary, już krew w nich zagrała, zaczęli rżeć, pohukiwać i szykować się do skoku.
Ilekroć Ignaś spotyka chuliganów, jest to opisywane jak scenka z programu Z kamerą wśród zwierząt. Zawsze ktoś się przyczaja, pohukuje i wydaje pierwotne odgłosy.
Wizualizuję sobie stadko koniosowopanter.



Spotkanie wydawało się nieuniknione. To oni, chyba tutaj właśnie, skonfiskowali Bartkowi z czwartej ,,a” skafander, adidasy i torbę, kiedy się okazało, że chłopak nie ma komórki. I jeszcze mu nakopali.
Taaak, przemoc, paskudna sprawa, Józek się takiego prymitywizmu brzydzi.


– W bok – warknął Józef Pałys do kuzyna, kątem ust. – Za mną!
Puścili się biegiem pod kasztany, w róg Teatralki, bojąc się nawet obejrzeć za siebie.
– Do – do – do – dokąd?! – wydyszał miągwa, ale Józinek nie odpowiedział, tylko pchnął go w bok, w wąską odnogę ulicy Noskowskiego, biegnącą równolegle do torów. Kiedy tylko znikli za narożną willą, Józinek skoczył na drugą stronę jezdni. W ogrodzeniu, za krzakami, miał tu upatrzony zgrabny przesmyk, który sam kiedyś przewidująco powiększył.
Bardzo słusznie, na Bronksie nie znasz dnia ani godziny.


Najpierw się przezeń przecisnął, naginając kłujące krzaki, a potem przeciągnął za łeb kuzyna.
Za co?… I przede wszystkim, JAK?!
Nooo… tak mniej więcej:


Pomknęli teraz, pod osłoną chaszczy, przed budyneczek nastawni kolejowej. Przyciskając się do ściany frontowej, przeszli wzdłuż torów, które biegły równolegle do Teatralki, i znaleźli się na otwartej przestrzeni. Przebyli ją pędem, żeby ich nie zdążył dostrzec ani kolejarz, ani żaden ze ścigających. Na szczęście akurat przejechał tuż obok huczący ekspres warszawski i odwrócił od nich uwagę wszystkich. Józinek pomknął, przygięty, przed siebie, a kuzyn za nim, prawie na czworakach. Pociąg przejechał, a oni dotarli do miejsca, gdzie ogrodzenie przytykało do stromego nasypu, na którym się wspierało przęsło Mostu Teatralnego. Mocno nachylony teren, porośnięty trawą i iglakami, wyprowadził ich w górę, do schodków z balustradą.
Nieźle, zwłaszcza że ten nasyp jest faktycznie cholernie stromy, niemal pionowy. A tu jeszcze błoto, śnieg, ślisko…


U ich szczytu, zziajani, wyłonili się z zarośli jak orangutany, otrzepali spodnie i skafandry z błota oraz śniegu i ruszyli przed siebie krokiem ludzi cywilizowanych, bacząc jednakże na wszystkie strony.
Bezpiecznie przebyli Most Teatralny i przez nikogo nie zaczepiani dotarli szczęśliwie do domu.
Niesamowite, bezpiecznie przebyli most i przez nikogo nie zaczepiani przeszli 260 metrów. Czy akcja tej powieści dzieje się w czasie wojny?
Tak, patrz, tam na dachu siedzi snaaaaaaa….


Była już prawie druga. Kiedy skrwawiony Józef Pałys wszedł do kuchni dziadków, wiodąc za sobą złachmyconego, rozpromienionego Ignasia, całego we krwi i błocie, wywołał nie lada sensację.
Znaczy, ucieczka przed chuliganami tak go rozpromieniła? Ignaś, może zacznij chodzić w szaliku klubu Legia Warszawa, codzienne emocje gwarantowane.
Noweś, grzeczny ulizany chłopczyk przeżył taką przygodę, toć on w tym momencie czuje w sobie siłę i możliwości Supermana!


Rodzina, zgromadzona już przy stole, wydała zgodne „ach!” – jednakże nie z powodu obrażeń, jakie odniósł Józinek; były one rzeczą tak bardzo powszednią. Wszyscy skupili za to uwagę na Ignacym Grzegorzu, który po raz pierwszy w życiu pojawił się tu w takim stanie. Nie przeoczono niczego – ani rozbitej wargi, ani krwawiącego nosa, ani zniszczonych spodni od garnituru. A kiedy ciocia Gabrysia stwierdziła, że zostały one rozdarte od góry do dołu i jeszcze w poprzek – Ignacy G. Stryba przeszedł po prostu samego siebie.
– Chrzanić garniturek – rzekł, buchając zadowoleniem i stanowczością. – I tak był za mały. Teraz potrzebne mi będą dżinsy.
Nie dość, że chłopak pomyka zimą w garniturku letnim, to jeszcze za małym. Okej, jego matka nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa, ale ojciec, babcia, ciotka, nikt naprawdę nie zwrócił na to uwagi?
Ale zaraz… czy to znaczy, że on na co dzień chodził w garniturku (za małym) i dopiero jak go zniszczył, mógł liczyć na inne ciuchy?
Niestety, wszystko na to wskazuje.


Poczekano na nich z obiadem. Wepchnięto ich do łazienki i kazano się umyć, uczesać, przebrać oraz doprowadzić do porządku. Kiedy z niej wreszcie wyszli, ciocia podgrzewała zupę cebulową, a wuj Grześ przyrządzał sałatę i opowiadał coś o filmie „Powrót do przyszłości”. Skłonił on wuja do jak zwykle pesymistycznych wniosków.
Dziadkowie siedzieli po obu stronach Róży, trzymając ją za obie ręce i udzielając jej moralnego wsparcia.
Tak, spławiliśmy tego twojego Fryderyka, ale nie martw się, i tak na ciebie nie zasługiwał!


Bracia Rojek roili się wokół stołu, a Łusia siedziała na kolanach dawno nie widzianej mamy, bawiąc się jej lekarską pieczątką. Tata spokojnie czekał na powrót syna, a kiedy się doczekał, klepnął wolne krzesło obok siebie. Józinek usiadł tam posłusznie.
– Biliście się jednak? – spytał tata, marszcząc brwi. Był niezadowolony.
Józinek już miał się przyznawać, gdy wpadł mu w słowo Ignacy Grzegorz.
– Głównie rozmawialiśmy, wujku – pospieszył dyplomatycznie. – Mieliśmy też przygodę: uciekaliśmy przez krzaki i tory, bo gonili nas gangsterzy. Ale nic nam się nie stało. Poza paroma drobnymi zadrapaniami.
Godne podziwu, pomyślał Józinek. Cała prawda i cała nieprawda. Wygląda na to, że kuzyn skończył jednak z kablowaniem.
Dziecko, które jak dotąd raczej nie koloryzowało, wraca do domu z rozbitą wargą i krwawiącym nosem i oświadcza, że gonili je GANGSTERZY. Co na to rodzina? Troszcząca się o wszystkich mamusia?
Już pal sześć archaiczne słówko “gangsterzy”, egzaltowany Ignaś mógł go użyć, ale kurczę, zakrwawione dzieciaki myją się w łazience, a rodzinka, zamiast czekać w napięciu i zdenerwowaniu, by wziąć ich w krzyżowy ogień pytań, wszczyna sobie dyskusję O FILMIE???


– O! – zakrzyknął wuj Grześ, ze zgrozą patrząc na swojego syneczka. – I o tym właśnie mówię. O tym mówię! Zemeckis zrobił film przygodowy. Ale mimochodem zawarł w nim prorocze treści.
– Chyba przesadzasz – rzuciła w biegu ciocia Gabrysia.
I tyle.
Ja już nie wiem, czy mam wołać w tym momencie “O, Jezu”, czy “o, kurwa”. Grzesiu, mieszalnico do sałaty, ocknij się, ktoś ci pobił syna! Gabrielo, podporo całego Poznania, co z tobą, do cholery?! Zainteresujcie się, do kurwy nędzy, NIM, a nie upadkiem moralnym całego świata i okolic!!!


– A pamiętacie drugą część „Powrotu do przyszłości”?
– Nie najlepiej — rzekł dziadek z delikatną ironią. Nigdy nie widział tego filmu.
Kino współczesne nie budziło jego aprobaty.
A cokolwiek innego budziło?


– Bohater trafia do przyszłości alternatywnej. Zaważył na tym jakiś drobiazg w jego przeszłości. Coś kiedyś poszło nie tak, jak pójść miało. Od tego zaczęła się degrengolada.
Faktycznie, wyczuwam podobieństwo.


Wypadki lawinowo potoczyły się w złą stronę i Michael Fox trafił w inny czas, kiedy znana mu rzeczywistość okazała się inna – groźna i zła. Wokół szalał chaos i terror bandytów, porządni ludzie zostali znieprawieni lub doprowadzeni do nędzy, a społeczeństwo przeżarte korupcją i zbrodnią. Dziadek zaczął słuchać uważniej.
Toż to zupełnie jak u nich!


– Nie wiem, jaki przypadek spowodował właśnie taki bieg zdarzeń w Polsce – ciągnął wuj Grześ, rwąc sałatę na coraz drobniejsze strzępy.
Szaleje z nerwów. Szkoda tylko, że nie z tego powodu, z jakiego powinien.


– Ale to właśnie nam się przydarzyło. Żyjemy w drugiej części „Powrotu do przyszłości”. Otacza nas rzeczywistość alternatywna, której miało nie być.
Patrzcie, rzeczywistość alternatywna, od początku to mówiłam!
Pozwolę sobie spytać, Grzesiu, a jaka ta rzeczywistość miała być? Według ciebie?


Miało być tak:


A jest tak:



Na jej rozwój nie mieliśmy wpływu od owego drobnego wydarzenia, które zaważyło na naszych dalszych losach.
– Jakimż fatalistą jesteś, mój drogi -wtrącił kojąco dziadek.
– Co więcej, nadal nie mamy wpływu na rozwój wypadków – ciągnął ponuro wuj Grześ.
– Nonsens – rzekł dziadek. – Możemy się nie poddawać i robić swoje.
– Nie, tato. Rzeczywistość nam się wymknęła spod kontroli – ciągnął wuj. – A najgorsze jest to, że nie da się, jak w filmie, wszystkiego odkręcić aż do punktu wyjścia.
– Ale przecież nigdy nie było tu innej rzeczywistości – spokojnie powiedziała Babi. – Dobrze pamiętam.
Aha, no właśnie. To czemu dawniej można było pisać książki, z których nie wylewała się szarość i beznadzieja, autorko?
Tak, Babi. Tak. Nie ma absolutnie żadnej różnicy pomiędzy rzeczywistością z roku, przykładowo, 1945, 1952, 1983, 1990 i 2004. Ffffcale!


– Dajcie mi już tej zupy, bo umrę – zażądała zniecierpliwiona mama Józinka. – Moim zdaniem Grześ ma dużo racji. Mogłabym wam bez końca opowiadać o rzeczywistości alternatywnej w naszym szpitalu, ale nie chcę was denerwować. Ani siebie. Cebulowa? A grzanki są?
Ano właśnie. Nasze dzieci wróciły pokrwawione, w podartych ubraniach? Ojtam, normalka, że chłopcy się biją, niech się teraz doprowadzą do porządku i siadają do stołu. Ach, gonili ich jacyś bandyci, może to oni ich pobili? A kogo to obchodzi, ŻREĆ!!!


– W każdym rodzaju rzeczywistości człowiek może się doskonalić – przypomniał mimochodem dziadek.
– Seneka – powiedziała babcia.
– Chyba, że go zabiją kijem bejsbolowym! – zakrzyknął wuj Grześ.
Senekę?!


– Albo nie znajdzie miejsca w szpitalu, choć jest chory – dodała ponuro mama Józinka.
– Ech, można przecież urodzić dziecko na korytarzu szpitala, sama to zrobiłam – powiedziała Babi.
Pfff, pani, jaki tam szpital, dawniej to kobity tak nie cudowały, w chałupie rodziły przy akuszerce jeno. A panna z bękartem to se tam zległa gdzie pod płotem, jak ją rodzina z domu wygnała. Szpitala im się zachciewa, paczcie no!


– Bo to jest ta spartańska dzielność waszego pokolenia! – zakrzyknęła mama Józinka, nakładając sobie górę grzanek. – Ale norma europejska jest inna. A! Skoro już jesteśmy przy temacie. Po domu krążą wieści, że Róża będzie miała dzidziusia. Potwierdzasz, Pyzuniu?
Róża zrobiła się czerwona jak pomidor.
– Potwierdzam, ciociu – rzekła dumnie. – Mam tylko nadzieję, że to nie będzie blondyn.
– W okularach – dorzucił Józinek.
– Ach, tak? Fryderyk skrewił?
– Tak, ciociu. Powiedział, że na niego zastawiłam pułapkę.
– Biologiczną! – dorzucił dziadek z oburzeniem.
Czyli jednak to wszystko, cała Fryderyka przewina? Róża chce odciąć dziecko od ojca z powodu tego jednego tekstu o pułapce biologicznej?


– Typowe – zlekceważyła wiadomość mama Józinka. – Najzupełniej typowe. Pyszna ta zupa, Gabuniu. Dałaś gałki muszkatołowej?
– Tak, i wina.
Jedz, Różo, na zdrowie.


– Fryderyk nie znalazł się jak dżentelmen – dodała z rozczarowaniem Róża. – A myślałam zawsze, że nim jest.
– Nigdy nie był – bąknął Józinek, dolewając sobie zupy.
Odezwał się ekspert.


– To dajmy sobie z nim spokój. Życie toczy się dalej.
Fryderyk nie okazał się dżentelmenem, no to trudno, dziecko wychowa się bez ojca, życie toczy się dalej.


– On wyjeżdża do Stanów, na stypendium – powiedziała Róża i usta jej zadrżały.
… bowiem uświadomiła sobie właśnie, jak kretyńskie było przekazanie mu nowiny o ciąży na trzy dni przed tym wyjazdem.


– I wróci – zapewniła ją Babi. – Może nie być dżentelmenem, ale to jednak porządny człowiek.
O, proszę, czasem Mila potrafi zachowywać się sensownie. Czemu nie pokazała tego, kiedy Róża wyznała, że jest w ciąży?
Czemu nie powiedziała tego, kiedy Ignacemu Borejko wydawało się, że miażdży Fryderyka?
Widzicie, to taki chwyt marketingowy, utrwalający opinię o wszechwiedzy i genialnej intuicji babci Borejko. Gdyby Fryc okazał się szują i Pyziakiem-bis, babcia powie, że zawsze osądzała go tak samo, jak Ignacy (pamiętasz? Powiedziałam “dyskwalifikacja!”). Gdyby zaś okazało się, że jednak wrócił i chce się związać z Różą, zakrzyknie triumfalnie “A ja zawsze wiedziałam, że on wróci! Pamiętacie? Od początku to mówiłam!”.


Szok mu minie i wtedy chłopak dojdzie do rozumu.
– Co z tego, babciu, kiedy ja go już nie chcę znać?
Ano nic, dobro twojego dziecka się nie liczy. Wykapana córka Gabuni.


– Zjedliście? To niech dzieci zbiorą talerze. Grzesiu, podaj pieczeń! – zawołała ciocia Gabrysia i wyłożyła do salaterki groszek z marchewką.
Oj tam, oj tam, jakaś ciąża młodocianej córki, problemy z ojcem dziecka, gdzie jest żarcie!?
Gdyby ten rozdział przeczytać oderwany od całości, nikt by chyba nie wpadł na to, że Gabrysia jest matką Róży.


– Może mu wybaczysz? – zasugerowała Babi, klepiąc Różę po plecach.
– O, nie, liczy się ta jego pierwsza reakcja – ciągnęła gorąco Róża…
Właśnie o tym mówi babcia zachęcając cię do wybaczenia, tępa dziewojo.


… – liczy się to, jak człowiek odpowiada na wyzwania losu…
…i nikt nie zasługuje na drugą szansę. Zwłaszcza w naszej katolickiej rodzinie.


O, fascinus indignum! – zakrzyknął potępiająco dziadek, ale Róża nie dała mu rozwinąć skrzydeł.
– …liczy się to – wpadła dziadkowi w słowo – czy taki człowiek myśli o uczuciach drugiego. I czy odpowie egoizmem, czy też szlachetnym porywem serca.
Śmiem zasugerować, że czasami liczy się także to, czy człowiek bierze pod uwagę plany drugiego i nie czeka z wstrząsającą wieścią do ostatniej możliwej chwili.


Naturam si sequemur ducem, nunquam aberrabimus – pospieszył ze swoim popisem Ignacy G. Stryba i nie pohamował się przed zerknięciem na dziadka.
– Doskonale, Ignasiu – pochwalił go dumny przodek. – Akcenty położyłeś prawidłowo, tyle że nie jest to może cytat najbardziej stosowny do okoliczności.
– Dlaczego? – zdziwił się Ignacy Grzegorz.
„Cholera. Cholera, cholera, cholera jasna i psiakrew”. Słowa Patrycji z Pulpecji wiecznie aktualne.


– Poprosiłbym był o kapustę – wtrącił Jędruś Rojek, starając się dostosować do zawyżonych wymagań dziadka.
Półtoraroczniak w akcji, odsłona druga. Pani MM – ja wiem, że pani może nie pamiętać, co i jak mówi dziecko na poszczególnych etapach rozwoju, ale nie jest to chyba jakaś wiedza tajemna?…


– „Po kapustce taka pustka…” – zanuciła beztrosko mama Józinka.
Czyli temat zakończony, Pyza strzeliła focha i dziecko wychowamy bez ojca. Co tam mamy dobrego do jedzenia?


– Dawniej było gorzej – ogłosił Szymon, uklepując swoje ziemniaki puree w oblany sosem kurhanek. – Dzieci znajdowano w kapuście. Dziadziu, co to jest ewolucja?
Róża znów przegadała dziadka. Była zbyt wzburzona, by zważać na zasady grzeczności, które nakazują dawać starszemu pierwszeństwo wypowiedzi. Dziadek przypomniał jej o tym wymownym spojrzeniem, lecz ona tego nie zauważyła.
Pozwólcie, że ja też skomentuję to wymownym spojrzeniem:


– Chodzi mi o to – perorowała dalej, podczas gdy dziadek, jak nabrał tchu, tak już pozostał – że kiedy się kogoś naprawdę kocha, to się nie myśli o pieniądzach czy tym podobnych bzdurach.
– Myśli się – zapewniła ją Babi.
Róża nie myśli. O niczym. Co poradzisz.


– E, tam, pieniądze! Takie małe dziecko, co ono zje?! Zanim skończysz studia, wyżywimy je kaszką na mleku – pocieszyła siostrzenicę mama Józinka.
…a pozostali ryknęli takim śmiechem, że aż się Marek obudził.
Owiniemy je w stary kołnierzyk karakułowy po Gizeli i położymy w skrzynce po pomarańczach. Pieluszki będą ze zużytych i wygotowanych ścierek kuchennych. Nosić będziemy w worku uczynionym ze starego prześcieradła (a nie, przecież jest musztardowy wózek z lat siedemdziesiątych!). Do zabawy damy stary krowi dzwonek. Leczyć będzie Mila, mamrotaniem i pluciem na czoło przy zapalonej gromnicy. A jak już zejdzie od takiej opieki, zakopiemy w tekturowym pudełku i zrobimy sobie nowe.


– Ida, a gdzie jest nasz niebieski wózek z budką? – zainteresowała się ciocia Gabrysia.
– U cioci Natalii – wyjaśnił Józinek, który panował nad wszystkim. [wow, wow]
– I śpioszki też – dorzuciła Łusia. – Te z łaciną.
– Z łaciną? Może z łatką?
– Nie, z łaciną.
– A! Nasze amerykańskie śpioszki! – przypomniała sobie mama Józinka. – Wyhaftowałam na nich „carpe diem” *.
Od łacińskiego napisu amerykańskie śpioszki przestały wiać zachodnią zgnilizną?
Taki antyurok.


Były świetne, miały taką praktyczną klapę na pupie.
– Ale Jędruś się w nie sfajdał jagodami – powiedział Szymon.
Smacznego.


– Wziął hasło zbyt dosłownie – bąknął dziadek i wszyscy się roześmiali.
Józinek nie chwytał, dlaczego. To czasami bywało męczące.
– Zaraz, a gdzie właściwie jest Tygrysek? – spytała ciocia Gabrysia, patrząc na pusty talerz.
– U siebie – zdradził Jędruś. – Z Poluckiem.
Zawołano Laurę i ośmielono Lucka. Wyszli zaraz z zielonego pokoju. Przerwano im chyba jakąś pasjonującą rozmowę, bo oboje mieli wypieki i błyszczące zapałem oczy.
Ta, rozmowę 😛
Widzisz, Obca Inteligencja akurat poszła spać, więc dziewięciolatek może przez chwilę interpretować świat po swojemu.


– O, byłem u państwa, i to nieraz – rzekł Lucek. – Laura zawsze na mnie robiła wrażenie tą swoją delikatnością.
– Mówisz o naszej Laurze? – spytała z niedowierzaniem mama Józinka. – Jak to ładnie.
Jak to ładnie, że zdobyłeś się na komplement wobec tego złego dziecka, czarnej owcy o pyziaczych oczach!


– Potem życie nas rozdzieliło – ciągnął gość.
Boże, to brzmi, jakby rozjechali się na dwa przeciwne końce świata albo zawarli jakieś inne związki i dopiero teraz, po latach, owdowiali (bo przecież nie rozwiedzeni) mogli się znowu spotkać. A nie, jakby ona chodziła do liceum, a on studiował. W tym samym mieście.


– Teraz będę robił dyplom z weterynarii, więc…
– A! – drgnął dziadek, jakby go kto potraktował prądem elektrycznym. – Jak to dobrze! Czy mogę wobec tego zapytać pana o zdanie na temat zakusów inżynierii genetycznej, która, jak czytałem, planuje klonowanie, w ogromnych ilościach, udanych egzemplarzy bydła lub trzody chlewnej, a kto wie, czy i nie poszczególnych kotletów lub befsztyków?
– E – zastanowił się Lucek, mrugając oczami – co miałbym na to odpowiedzieć?
– Co pan o tym sądzi, Polucku.
– Co ja o tym sądzę po ludzku?
– Tak, Polucku, i czy to jest szkodliwe.
Kuźwa!!! Może już wystarczy?
Na litość boską, Ignacy, czyś ty już skretyniał do reszty?


– Dla kogo?
– Dla konsumentów, rzecz jasna, bo że dla zwierząt – to pewne.
– Nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ten świat – westchnął wuj Grześ, który był jaroszem.
– Grzesiu, ty znów upadasz na duchu! – skarciła go babcia. Teraz odezwała się mama Józinka:
– Nam też się nie podoba klonowanie kotletów, ale nie mówimy o tym przy jedzeniu.
Słusznie, lepiej mówić o fajdaniu jagodami w śpioszki.
Ech, kiedyś ta sama autorka tworzyła takie dialogi o kiełbasie, że się to czytało z wypiekami na twarzy…


Aż tu wtem! Jożin przez okno widzi, że pod dom podjeżdża furgonetka Oracabessów, z której wysiada Trolla. Wymyka się więc cichcem, żeby tylko nie zauważył tego Ignacy G. Stryba i zaczaja się na nią na klatce schodowej.


Uch! Ależ mu waliło serce! Przez chwilę bał się nawet, że ona to usłyszy. Wstrzymał oddech, ale nie było to rozsądne, bo o mało się nie udusił. Zaczęło mu też szumieć w uszach i nic nie słyszał. Co ona mówiła?…
-. ..dziś wieczorem.
– Uff… co?
– Wyjeżdżam dziś wieczorem – powtórzyła. Józinek znieruchomiał.
– Wpadłam, żeby się pożegnać. Przyniosłam wam trąbkę – to mówiąc Trolla wydobyła spod skafandra złociste trofeum i wręczyła je Józinkowi. – Naprawcie sobie i pogódźcie się wreszcie, dobrze?
– Uhm – zdawkowo obiecał Józinek. – Jak to: dziś? To jutro nie będzie cię w szkole?
– Nie.
– Nie pójdziemy do sklepiku?
– Niestety.
– Nie pogadamy na przerwie?
– No, widzisz. Nic z tego, Pepe.
– Dokąd jedziesz?
– Do rodziców, do Niemiec.
– Tak nagle?
– Bo, widzisz, tu nie ma dla mnie miejsca…
– Jak to?
-…na oddziale.
– Co?
– Nieważne…
Staszko dzielnabardzodzielna, skoro nieważne, to po co zaczynasz temat?
No i tak o.
Od samego początku powieści różne postaci przy różnych okazjach rzucają zdanka o tym, jak to służba zdrowia w Polsce upadła już tak bardzo, że nawet dla chorych na raka nie ma miejsca w szpitalach onkologicznych. Coś takiego pada z ust Mamerta, Idy, Helmutowi też coś się wypsło… A teraz Trolla własnymi usty potwierdza, że tak właśnie jest, że ona właśnie jest tym biednym dzieckiem, które nie może się leczyć, gdyż zabrakło dla niego miejsca na oddziale.
Ale…
Ale przecież Trolla jest ŁYSA. Czyli bierze chemię, czyli SIĘ LECZY. No więc…?
To po pierwsze. A po drugie – nie ma i wtedy też nie było takiej opcji, że dla dziecka chorego na raka zabraknie miejsca.
Może się zdarzyć leczenie gdzieś w odległym szpitalu. Może być tak, że szpital nie jest w stanie pomóc w danej fazie i formie choroby. Ale nie wywala wtedy do domu, tylko zatrzymuje dziecko i załatwia mu miejsce gdzie indziej. Czasami wymaga to nieco zachodu. Częściej jednak już następnego dnia. I to nie rodzice jeżdżą po szpitalach błagając o przyjęcie.
Wreszcie rodzina może zadecydować, że zabiera dziecko na leczenie do innego szpitala albo za granicę.
Ktoś jednak, kto pisze, że dziecku odmówiono leczenia, i to z braku miejsca na oddziale, po prostu celowo, z rozmysłem kłamie, lub też słucha maglowo-kolejkowych plotek zamiast wykonać w ramach researchu jeden telefon!
Serio, przypomina mi to czasami czytane bzdury medialne o tym, że jakieś dziecko nie jest leczone, bo nie ubezpieczone. Tymczasem ubezpieczeniem zdrowotnym wszystkie dzieci objęte są z automatu, niezależnie od tego, czy rodzice pracują czy nie.
A wystarczyło napisać, że Trolla jedzie na leczenie za granicę, bo tam mają nową, skuteczną w takich przypadkach jak jej, terapię. Ale wtedy nie można by dokopać temu złemu państwu, rządzonemu przez łobuzów i złodziei.


…Rodzice coś załatwili, dzwonili wczoraj. A Helmut ma czas jeszcze tylko jutro – potem wraca i montuje płytę.
– Skończyliście? – zainteresował się Józinek. – Udało się?
– Wyszło pięknie. Naprawdę pięknie. Wszystko znajdzie się na płycie. Przyślę ci ją.
Józinek umilkł, przetrawiając tę wiadomość. Przyśle mu płytę. Czyli nic straconego. Będą w kontakcie.
– Dlaczego wyjeżdżasz na stałe?
– Tak trzeba.
Dla chleba, panie, dla chleba.


– Nie chcesz tu wrócić?
– Bardzo chcę, ale nie wiem, czy będę mogła. Może być różnie. Dobrze albo źle.
– Ale wrócisz?
Trolla spojrzała na niego ciepło, oczy jej błysnęły w półmroku.
– Ja poczekam – dodał cicho Józinek.
– O! Jak długo? – spytała, patrząc w ziemię.
– Nieważne. Rok, dwa, trzy. Poczekam. Dziesięć lat nawet. Będę wtedy na studiach.
Ha!
Biorąc pod uwagę, że akcja “Wnuczki” (w której, jak zapowiadano, Jożin spotkał wreszcie swoją tróloff) dzieje się prawie dziesięć lat po “Języku Trolli”, zaczynam odnosić wrażenie, że tak jak w baśniach – nieopatrznie wypowiedziane słowa stały się magicznym zaklęciem, które uwięziło go na cały ten czas 😉


Wzruszony Józef Pałys stał i słuchał, jak otwierają się drzwi furgonetki i jak pan Oracabessa zapala silnik.
Wciąż jeszcze miał mokre oczy, kiedy wszedł do mieszkania dziadków. Zapewne wskutek tego widział jakoś inaczej. Wszystko było niby zamazane, a jednak nadzwyczaj wyraźne. Jak nigdy. Zobaczył, na przykład, na regałach, w jasno oświetlonym przedpokoju, setki i setki książek; wszystko, co kiedykolwiek się zdarzyło i o czym kiedykolwiek pomyślano, zostało opisane – wszystkie smutki, rozstania, radości i powroty.
O’RLY? WSZYSTKO?…
Sięgnął od niechcenia na trzecią półkę od lewej i wyciągnął niezbyt grubą książeczkę w miękkiej okładce, z której uśmiechała się do niego twarz dziewczyny w zielonym kapelutku.


To była także jego biblioteka.
Jakby mu kiedyś zabrakło stołeczka pod tyłek…


Zobaczył też w kuchni, przy starym stole, pośród wiernych, dobrych ludzi, którzy stanowili jego rodzinę, wolne krzesło. To było jego miejsce. Nic na świecie nie mogłoby sprawić, żeby tego miejsca tu dla niego zabrakło. Zobaczył wreszcie swojego ciotecznego brata. Dziwnie poważny, siedział on przy stole. Ich oczy się spotkały, a Józinek zrozumiał, że kuzyn o wszystkim wie: i o tym, że była tu Trolla, i o tym, że Józinek się z nią żegnał, i o tym, że ona jeszcze do niego wróci. Pojął też z całą pewnością, że Ignacy Grzegorz dostrzegł przez okno Trollę, lecz celowo nie ruszył się z kuchni; a teraz także bardzo dobrze widzi, że Józef Pałys się rozmazgaił. No i co z tego. Usiadł obok Ignasia i pokazał mu złocistą, pogiętą trąbkę.
– Tydzień u mnie, tydzień u ciebie – mruknął. – Idę napompować piłkę. Jutro zagramy z Walentym w nogę.
– Ja nie umiem – przyznał się kuzyn.
– On też nie – powiedział Józef Pałys.
Wydawać by się mogło, że cioteczni bracia dojdą do jakiegoś porozumienia i od tej pory może nie zaprzyjaźnią się na śmierć i życie, ale przynajmniej zaczną się kumplować.
I rzeczywiście, gdyby rozpatrywać sam “Język Trolli”, można by uznać, że kończy się on krzepiącym przesłaniem na temat konieczności dogadywania się i szanowania nawzajem mimo różnic. Przesłaniem bardzo w stylu dawnej, dobrej Musierowicz, którą czytywało się dla nabrania optymizmu i podniesienia na duchu.
Niestety! Omawiamy “Język Trolli” znając już dalsze losy bohaterów. A zatem wiemy, że w kolejnych tomach Jożin nadal myśli z pogardą o Ignasiu-miągwie i dokucza mu na różne sposoby. Nie robi na nim wrażenia nawet to, że kuzyn uratował mu życie (“Sprężyna”). Jaki-taki respekt zaczyna czuć dopiero wtedy, kiedy… Ignacy rozwala mu nos garnkiem (“McDusia”). Zaiste, krzepiące przesłanie!


Z okolic baru buchającego muzyką konsumpcyjną pozdrawia rżąco-pohukująca chimera o głowie Dzidki, tułowiu Kury i nogach Melomanki,
a Maskotek ucieka z wrzaskiem przez chaszcze i wądoły.

57 komentarzy do posta “26. Komu ciąży słowo “ciąża”, czyli Dziadek Cięta Riposta (Język Trolli 4/4)

  1. Ciekawe, czy ktokolwiek mógłby poczuć sympatię do dziada Borejki po tej książce. Zglanowanie Frycka wyszło mu znakomicie, chlopak nie miał szans na powiedzenie po co przyszedł. Jak czytalam Trollę, ta scena spowodowała u mnie skręt kiszek.
    A do Stajenki Pegaza mam duży sentyment. Na studiach podyplomowych zostaliśmy całym rokiem zabrani tam przez wykladowcę na piwo. Pan profesor stawiał. Oczywiście było to w trakcie wykładu.

  2. Zgodnie z tradycją "miłe" i "dzielne" postaci u MM są obrzydliwymi, zapatrzonymi w siebie bubkami.

    Analiza fajna, ale nie dałem rady doczytać do końca, bo mną trzęsło z obrzydzenia do dziada i reszty "miłych. Bardzo miłych" bohaterów.

  3. Analiza jak zawsze przezacna, więcej nu-jeżycjady prosim (a może nawet zrobicie coś z wnuczką do orzechów?). I nie ma to jak dramy o skali, jakby to co najmniej "cionrza pozamaciczna w kolanie" była 😉

  4. Jak to dobrze, że już koniec. Czytywanie Armady Waazona zazwyczaj poprawia mi humor, ale TEGO nie dało się przebrnąć. Nawet z analizą.

  5. A wiecie, czytając o tym odkładaniu rozmowy na później nabrałam podejrzeń, że Pyza przez te trzy miesiące forsowała się na siłowni, nosiła ciężary, upijała w trupa, generalnie: robiła wszystko, by problem sam spłynął i dopiero, gdy to nic nie dało, poszła z informacją do Fryderyka. Tak jakoś.

    Hasz

  6. Z tej rozmowy z Fryderykiem w kuchni to nie kumam nic: ani ONI nie mówia czego oczekują, ani Frycek niczego nie deklaruje. Takie pitu-pitu, pomijam juz nawet fakt oczywisty, że o tych sprawach powinien Frycek rozmawiać z Róża, a nie z jej dziadkami.
    Jakie perspektywy zawodowe i finansowe ma student drugiego – nie pamiętam, może nie drugiego – roku astronomii dziennej? Wykłady cały dzień – ma w nocy w knajpie jako kelner pracować? Może wieczorami w fast-foodzie? I do tego – przepraszam za sformułowanie – obarczony rodziną? Toz studia zawali w rok.
    To raz. Drugi raz: mamy juz pewne doświadczenie od czasów 'JT" i nie jest niczym dziwnym, że jeden rodzic wyjeżdża za granicę 'dorobić' – bo w kraju albo pracy nie ma, albo jest za 2 tys zł. To nie jest żadne "łojezu, rodzinę porzuca' ale normalny schemat postępowania. Nikogo to nie dziwi, nikogo nie gorszy – norma. Z tym, że Fryderek tu się dostał na stypendium – nie kazdy ma taka szansę a po takim stypendium na pewno i język będzie znał, i znajomosci nawiąże, i kwalifikacje zdobędzie. Po takim stypendium ma szansę na i rozwój naukowy, i lepsze finanse. Nie wiem, czego ONI oczekiwali: że porzuci studia i stypendium i pójdzie na kurs kafelkarza albo rzeźnika? Frycek to zdolny człowiek, utalentowany w tej dziedzinie, lubi to studiować – wystarczy uzgodnić pewne sprawy, szczególnie że nie ma tam problemu finansowego czy akomodacyjnego – Róża pod most nie musi iść i zupki z Caritasu też nie będą jej jedynym posiłkiem.
    Mam kuzyna, którego żona urodziła synka jakis czas temu – kuzyn regularnie wyjeżdża do Norwegii do pracy na budowach, bo tam po prostu cos zarobi i prześle. Nikt go nie posądza o opuszczenie, porzucenie, zlekceważenie – po prostu w Jasle i okolicach zarobiłby może na czynsz i węgiel (nawet bedąc najlepszym studentem na dziennych studiach z astrofizyki) – a w Norwegii zarobi na remont domu po babci.
    Postawa Borejków jest tak kuriozalna, że aż ręce opadają. To nie ma przełożenia na real, to jakis wymysł narratora.

    Guineapigs

  7. Czy jest szansa na "Czarną Polewkę"?

    Ja też się cieszę, że to już koniec… Rozbawił mnie wyjątkowo rozgarnięty półroczniak, haha, to było genialne 😀

  8. "wspaniałomyślność rzymskich cezarów czy innych tam Spartan."
    Takie piękne, że nie wiem, co powiedzieć. To wygląda, jakby autorka zrobiła sobie notatkę, że w tym fragmencie trzeba jakieś porównanie wymyślić, a potem o tym zapomniała.

    Tak jak przedmówca, zupełnie nie rozumiem rozmowy Frycka z dziadkami. Żadna strona nie mówi, o co chodzi. A najbardziej przeraża mnie, że z wypowiedzi Frycka wynika, iż to kobieta jest odpowiedzialna za zabezpieczenie i to jej wina, że zaszła w ciążę. Poważnie, nikt z was tego nie widzi? Bo ja właśnie takie odniosłam wrażenie po "Odwrotnie! To Róża mnie nie uprzedziła, że może zajść w ciążę!". I te wszystkie uwagi, że u niej w domu nikt jej nie mówił o ciąży i seksie… Sorry, ale ja bym takiego męża-pustaka też nie chciała, co to uważa, że jak kobieta prezerwatyw nie kupiła, to on nie może nic z tym zrobić.

    Ale oczywiście Borejkowie zachowują się jak lunatycy. Wypowiedź o tym, że dzieciaka będzie się karmić kaszką i ubierać w stare, obsrane gatki przerażają mnie jeszcze bardziej. I to stwierdzenie, że będą karmić kaszką, dopóki Róża nie skończy studiów… Wniosek taki, że nikt tego dziecka nie chce. Na miejscu Róży nikomu bym nic nie mówiła, chodziła w rozciągniętym swetrze (w tej rodzinie i tak nikt by o nic nie pytał) i oddała do adopcji. Problem magicznie rozwiązany!

    A w ogóle to strasznie nudna ta książka, o.

    Ag

  9. Hm. Ale czy w końcu w jakikolwiek sposób zostało konkretnie powiedziane co jest tej Staszce? Bo jakoś nie widzę, chyba że umknęło gdzieś w opisach przyrody; wszyscy myślą że to nowotwór, a może to po prostu zaawansowane łysienie plackowate w formie jednego placka na całą głowę?

  10. Dobrze,że to koniec,choć akurat tą część miło się czytało -jest tu trochę znośnych tekstów.
    Oj tam, oj tam, jakaś ciąża młodocianej córki, problemy z ojcem dziecka, gdzie jest żarcie!?
    To było dobre!
    A,co do choinki -mój mąż opowiadał,że gdy mieszkał z tatą trzymali choinkę do października.Rozebrali tylko dlatego,że- dziw nad dziwy- zakurzyła się,biedactwo..

    Chomik

  11. To jest tak gupje ze powinno byc zabronione. Autentycznie sie zdenerwowalam czytajac perore starego Boreja. Zal mi Frycka a Roza… brak slow. Czy ona aby nie jest na granicy uposledzenia?
    Przepraszam za brak polkich liter i pozdrawiam Sz.P. Analizatorki i Wszytkich Czytajacych
    Morelka

  12. Akurat z tekstu o braku miejsca na oddziale tak bardzo bym nie drwiła, bo o ile na zwyczajach polskiej onkologii się nie znam, to opisane postępowanie spychologiczne się w kraju zdarzało wcale nierzadko. Mnie samej odmówiono gdzieś w okolicach 2008 dalszego leczenia w bardzo kafkowskim klimacie "ale ja przecież nie mam nawet siły po schodach chodzić" – "to jeździj windą" (miałam 15 lat, so much fun). Możliwość "znalezienia innego szpitala albo oddziału" – poziom zero, nikt się takimi problemami jak mój w naszym cudnym kraju nie chce zajmować albo jak i się nawet zajmuje, to kolejka dłuższa niż czas pozostały do pełnoletności. Pojechałam w końcu za granicę i okazało się, że operacja, która w założeniu miała umożliwić funkcjonowanie, tak naprawdę uratowała mi życie. Ot, taka dykteryjka.
    Dlatego wcale się narzekaniu Musierowicz nie dziwię. Im dłużej teraz siedzę w środowisku, tym bardziej chce mi się rwać włosy z głowy na myśl o działaniu polskich szpitali (i co poniektórych lekarzy). Więc, tego: to nie jest do końca chybiona uwaga z jej strony.

  13. Totalnie nie ogarniam afery z tym stypendium. Za pół roku wróci, dzieciaczek albo się właśnie będzie rodzić, albo będzie chwilę po. Poza tym zaraz "nieślubne" – ja też jestem z września, ślub był w grudniu na Boże Narodzenie, początkiem roku ojciec wyjechał do Izraela na wymianę (twierdząc, że na pewno go tam zabiją, więc niech chociaż dziecko ma w papierach ojca) i wrócił chwilę przed moimi narodzinami, nikt się o to nie awanturował. Jakby słodka Różyczka dała Fredziowi czas, możliwe, że skończyłoby się podobnie…
    "Brak miejsca w szpitalu" w przypadku raka to jest fail. Chociaż mogło chodzić o to, że dostępne metody nie przynoszą skutku i lekarze zawiadomili Trollę, że to wszystko, co mogą jej zaproponować, tak bywa niestety, a ona to przeinaczyła, żeby było bardziej dramatycznie… co nie ma sensu, biorąc pod uwagę planowaną konstrukcję postaci. Ale kiedy to czytałam dawno temu jako nastolatka, byłam serio przerażona i przygnębiona.
    W ogóle tutaj Ignaś okazuje się fajną postacią – delikatny, grzeczny chłopak, który bardzo pragnie uwagi i zaskarbia sobie ją jak tylko może (tym wymądrzaniem się, dzięki czemu chociaż dziadek zwraca na niego uwagę, skoro rodzice olewają), posłuszny i niewymagający (godzi się na te biedronki i garniturki), znosi upokorzenia, chociaż próbuje się przed nimi ratować, jak każdy normalny człowiek, aż w końcu daje upust emocjom i wreszcie jest sobą (co cała rodzina olewa, bo krótkim widowisku "Ignaś ma rozbity nos"). Tylko nadal przeraża jego sposób wysławiania się, jest tak totalnie nieadekwatny, jak dziewczynka z piłą motorową na cmentarzu w środku nocy.
    Analiza borska, uwielbiam analizy książek.

  14. Chciałabym wiedzieć, skąd Józinek zaczerpnął wzorce Prawdziwej Męskości. Nie od ojca, raczej nie od matki – bo Ida więcej gada niż robi [dopiero później bierze się do czynów – chyba że jednak wcześniej, tylko zostało to przemilczane?], nie od dziadka, nie od wujka Grzegorza, nie od ciotek i nie od kuzynek. Przyjaciół nie ma, a agresywnymi drecholami pogardza, więc powinien raczej robić wszystko, żeby się do nich NIE upodobnić. To skąd? Z filmów w telewizji? To chyba są filmy dla nieszczególnie dojrzałych amerykańskich nastolatków, bo te różne Rambo i takie tam, które pamiętam z dzieciństwa, nie sugerowały, że obijanie słabszego kuzyna tylko dlatego, że jest irytujący, to oznaka męstwa.

    "Te rękoczyny…
    – Nogoczyny! – wtrącił przedowcipny Ignacy G. Stryba.
    Nie jest to mniej dowcipne niż polucki, p’sze pani."
    A moje koty robią łapoczyny i mordkoczyny, i niech ktoś powie, że to niezabawne! 😉

    "Dzielna i mądra Trolla w ogóle traktuje swoją chorobę jako coś wstydliwego."
    Oj no, ona po prostu nie chce obciążać takim tematem niewinnych dziecięcych główek. Co dość dobitnie świadczy o tym, jak wysoko ceni intelekt i dojrzałość Józefa.
    Względnie dzielnie cierpi w milczeniu jak Święta Gabriela.

    "[Józinek] Posiedział tak przez moment, ale nagle poczuł, że zaraz się rozklei, więc zacisnął szczęki tak, że aż mu zęby zgrzytnęły. "
    Kolejny przejaw Prawdziwej Męskości. Skąd on to wziął? Ktoś mu musiał powiedzieć, że faceci nie płaczą – no, kto?

    "Dobrze jest coś robić. Można wtedy nie myśleć o nieszczęściu."
    Ta, akurat. O ile zajęcie absorbuje myśli, to owszem, ale obieranie ziemniaków IMO nie absorbuje, przynajmniej moich. Dlatego żadne prace domowe ani gotowanie nie pomagają mi nie myśleć o problemach :/

    " – E tam, z Ignasiem!
    – To nie jest zły chłopak.
    – Denerwuje mnie.
    – I co? Przylałeś mu?
    – Nie, ale czasem trzeba. "
    Again: skąd Józek to bierze??

    Odnośnie reakcji rodziny na poszarpane i zakrwawione dzieci – OJ TAM. Rany fizyczne to pikuś, skoro chodzą sami, to nic im nie jest. Tak naprawdę liczą się tylko rany w duszy, np. córki porzuconej przez męża – tym się trzeba przejmować, a nie jakimś tam pobiciem. A w sumie to może nie tyle rany duszy, co fakt porzucenia i pozostawienia biednej dziewczyny bez męskiego ramienia, no jakże tak!

    Zróbcie jeszcze analizę "Czarnej polewki"! I może "Sprężyny", tam Laura też fajnie traci rozum ;))

  15. @Ag
    Mi się wydaje, że Róża faktycznie mogła się zabezpieczać przez jakiś czas, ale potem mogła przerwać i tego już Fryckowi nie powiedzieć. Zakładam, że jeżeli Róża faktycznie uwierzyła, że seks ich zbliży to mogła uznać że dziecko tym bardziej i dopiero po fakcie sobie uświadomić że są za młodzi, bez perspektyw na prace i własne mieszkanie, dlatego tyle zwlekała z rozmową.
    Co do histerii odnośnie wyjazdu Frycka to jej w ogóle nie rozumiem, jestem z moim mężczyzną już 5 lat i od zawsze rozjeżdżamy się to tu to tam, on z racji posiadania wizy i rodziców w Stanach co wakacje latał tam, ja z racji znajomości do Niemiec i nikt nie dramatyzował, nie chciał nam związku nazywać skończonym ani nic. Kuzynki nażeczony siedzi w Holandii już prawie rok, bo jest tam w stanie zarobić na siebie, na nią i mieszkanie tu i na dwa rozpuszczone koty. Jakoś też im nikt nie mówi, że to koniec czy cokolwiek.
    Stary Borejko to dla mnie w ogóle postać przedziwna, jakby zupełnie z innej planety był.
    @atha
    Zgadzam się co do Ignasia w zupełności.

    Anonim od pizzy

  16. Mam niestety wrażenie, że Fryderyk miał rację, mówiąc o pułapce, i że Róża chciała go, ujmując rzecz wulgarnie, złapać na dziecko. Wszak w rodzinie Borejków jedynym akceptowalnym przeznaczeniem kobiety jest wyjść za mąż, co niejednokrotnie powtarzano.

    Scena z Fryderykiem to kuriozum. Wprawdzie nie dziwi mnie, że dziad Borej uzurpuje sobie prawo wypowiadania się w imieniu Róży, bo dziad Borej jest zdrowo szurnięty i mentalnie utkwił w XIX wieku, ale nie rozumiem zachowania Fryderyka. Po co on w ogóle z nimi rozmawia? Dlaczego nie powie Borejowi prosto w nos, że to nie jego zakichany interes? Chyba że ogłuszyła go absurdalna przemowa "nestora" i, tak jak ja po jej przeczytaniu, miał w mózgu tylko rozpaczliwe "co ten dziad pieprzy?!?" – bo ten stek bzdur wskazuje aż nadto wyraźnie, że dziad Borej zdurniał ze szczętem.

    Inna rzecz, której pojąć nie mogę, to totalny egoizm całej tej obrzydliwej bandy. Myślą tylko o sobie, swoim poczuciu "stosowności", a nikt nie myśli o dziecku, któremu w imię jakichś drobnomieszczańskich fumów chcą odebrać ojca. To jest chore. I Laura, to Pyziacze nasienie, ta dręczycielka zadająca rodzinie niewygodne pytania, ta czarna owca, która przez tyle lat ciężko przeżywała brak ojca w swoim życiu – ta Laura nie przejawia żadnego zainteresowania sprawą. A przecież kto jak kto, ale ona z pewnością powinna zareagować, jeśli nie głośną awanturą w obliczu całej rodziny, to chociaż rozmową z pustogłową Różą!

    Rozmową, haha. Zauważyliście, że w tej rodzinie się tak naprawdę nie rozmawia?

  17. @Sineira
    >Rozmową, haha. Zauważyliście, że w tej rodzinie się tak naprawdę nie rozmawia?

    Zauważyliśmy, owszem… Nie rozmawia się, tylko snuje dywagacje o klasykach, ewentualnie w ostateczności o filmach. Przecież oni najlepiej rozumieją się bez słów! MM lubi to podkreślać i brnie w ten schemat coraz głębiej, aż po Adama i Laurę oraz Jożina i Wnuczkę, których bez słów połączyła złota nić.

    @Kerri
    Akurat to, skąd Jożin wie, że chłopaki nie płaczą, zostało wskazane w tekście – wspomina, że kiedyś wrócił z rozbitym kolanem, które zdezynfekowała Róża, jednocześnie chwaląc go, że jest dzielny jak Mucjusz Scewola, który bez jęku trzymał rękę w ogniu. Od tej pory nie płakał. Nie sądzę jednak, że opowieści o walecznych starożytnych wpłynęły na jego agresję w stosunku do kuzyna, tę przejawiał od samego początku, już jako kilkulatek. I nikt jej nie tłumił, nie wytłumaczył, że takie zachowania jak np. spychanie kogoś z kanapy są złe. A potem szkoła na Bronksie i ulice, na które trzeba wychodzić z pistoletem… (serio, reakcja Marka na życzenie syna osłabiła mnie jak mało co w tej książce).

  18. "Odłożył pilota wysoko, na regał z książkami.
    – Masz oglądać tylko to, na co ci pozwolę – nakazał surowo.
    – Dobrze.
    Było dla niego oczywiste, że Łusia długo nie chwytała istoty telewizji. Przez pewien czas żyła w przekonaniu, że Hubert Urbański, prowadzący teleturniej „Milionerzy", patrzy tylko na nią i do niej się uśmiecha. Zawsze przed tym programem wkładała aksamitną spódniczkę. Józinek odetchnął z ulgą, kiedy „Milionerzy" zeszli z anteny.
    To takie przykre, patrzeć, jak siostra się stroi dla jakiegoś faceta!"

    No przykre, bo nie wiem, jak wy, ale ja mam skojarzenia z matka z requiem for a dream 😛 Tez sie stroila dla pana w telewizji 😛

    Co do samych suteren, w takiej Norwegii sa norma i nie wykrzywiaja dzieci ani doroslych 😉 Nie sa bardziej wilgotne niz reszta domu.

    "dorzucił coś niezrozumiałego po grecku.Rybę, na talerz Laury." Umarlam 😀

    "- Typowe – zlekceważyła wiadomość mama Józinka. – Najzupełniej typowe. Pyszna ta zupa, Gabuniu. Dałaś gałki muszkatołowej?
    – Tak, i wina.
    Jedz, Różo, na zdrowie. "

    Alkohol paruje od temperatury, wiec jesli zagotowali te zupe (a raczej nie jest to chlodnik), to raczej nie zostalo go tyle, zeby dal rade plodowi zaszkodzic. Nie wlewa sie tez do garnka raczej calej butelki, a nawet jesli, to garnek ma kilka litrow, wiec 12% alkoholu, jeden litr, dodany do pieciu litrow wody… Niech ktos inny to przeliczy 😛

  19. @Anonim od pizzy, @Sineira
    Ok, po prostu nie przyszło mi do głowy, że studiująca, pochodząca z biednej, katolickiej rodziny Róża będzie miała kasę na ginekologa i pigułki antykoncepcyjne. Ale niewątpliwie jest to najsensowniejszy scenariusz, a jeśli tak było, to Róża spada na samo dno, za Józka-bandytę, Milicję i odklejonego od rzeczywistości Ignaca, bo okłamać faceta i celowo bez jego wiedzy zajść w ciążę, by zatrzymać go przed PÓŁROCZNYM wyjazdem za granicę to chamstwo nad chamstwami.

    Jeszcze co do dziada Boreja – nie rozumiem, dlaczego ci ludzie pogardliwie mówiący o nieślubnym dziecku nie robią wszystkiego, by właśnie Frycka zaciągnąć do ołtarza. To by miało zdecydowanie więcej sensu.

    Ag

  20. Z Różą i Fryderykiem widzę tutaj taki problem: i ona ma nie po kolei w głowie (czekanie z ogłoszeniem "dobrej nowiny" do ostatniej chwili, może też próba złapania faceta na dziecko – za co nawet nie oceniałabym jej zbyt surowo, biorąc pod uwagę całą tę rodzinę), i on nie wykazał się geniuszem (podobnie jak ktoś wyżej zwróciłam uwagę na to, że ona go "nie uprzedziła"… jeżeli nie była to opcja "hm, kochanie, zapomniałam ci powiedzieć, że przestałam brać tabletki", to taki tekst jest szczytem bucery). No, ale przynajmniej przyszedł pogadać, szkoda tylko, że stary Ignac okazał się takim dziadem.

    Co do samego rozwiązania tej sytuacji, głównie finansowego… ktoś wyżej napisał, że chłopak studiując dziennie nie dałby rady – no, może. Z drugiej strony – do tanga trzeba dwojga, jak to mówią, a skoro już jesteśmy na tyle dorośli, żeby płodzić dzieci, to weźmy też za to odpowiedzialność, zamiast oczekiwać, że rodzice/dziadkowie będą się tym zajmować (także od strony finansowej, a wiadomo, że utrzymanie małego dziecka nie jest tanie) aż do momentu, kiedy skończymy studia i może znajdziemy jakąś wystarczająco dobrze płatną pracę. Nie mówię o zrezygnowaniu ze stypendium – to byłaby głupota – natomiast sama znam przypadki ludzi, którzy po prostu przenosili się na studia zaoczne, kiedy pojawiła się konieczność utrzymania rodziny. Znam też takich, którzy i studiowali dziennie, i pracowali, z tych samych powodów (żeby nie było, że praca + studia + dziecko to już jednak za dużo). Nie wiem, jakie dokładnie możliwości miałby Fryderyk na swoim dość awangardowym kierunku, ale z pewnością wykraczają one poza "porzucenie dziecka" i "wspólne, szlachetne biedowanie, podczas gdy inni utrzymują moje dziecko". W najgorszym wypadku można wziąć rok urlopu dziekańskiego i pojechać za granicę, żeby zarobić trochę grosza na zapas.

    @Sineira: dzięki Twojemu komentarzowi odkryłam sens sceny z Pyziakiem na drodze! No przecież to oczywiste, że Pyziak pojawił się po to właśnie, by Laura ostatecznie już nie miała wątpliwości, że Matki Wiedzą Lepiej i jeżeli Róża uważa Fryderyka za buca niegodnego oglądania własnego dziecka, to ma całkowitą rację. Jeszcze będzie z niego Pyziak 2.0 i co wtedy, ma się to biedne, nienarodzone dziecko przy takim palancie wychowywać? 🙂

    Tutaj natomiast cała borejkowa hipokryzja w dwóch zdaniach: – …liczy się to – [Róża] wpadła dziadkowi w słowo – czy taki człowiek myśli o uczuciach drugiego. I czy odpowie egoizmem, czy też szlachetnym porywem serca. Różo, Różyczko, a czy Ty myślisz o uczuciach swojego dziecka, które nie będzie miało ojca, czy może jednak reagujesz egoizmem? I wiecie co, nawet nie mam pretensji do tej dziewczyny, bo może jeszcze jest rozżalona, emocje nią targają, ale że w całej tej gromadzie ludzkiej, jaka się zebrała przy stole, nikt nie wykazał się choćby odrobiną rozsądku…

    Atha bardzo ładnie podsumowała Ignasia, szczerze mi żal chłopaka. Jożin nadal mnie wkuropatwia, ale widocznie taka już jego natura… Chyba z powodu czystego masochizmu perspektywa jego miłosnych perypetii we "Wnuczce" tak mnie intryguje. Czy jest jakaś szansa, żebyście i za tę książkę się zabrali? 🙂

    PS Co studiuje/będzie studiował Jożin? 😀

  21. 1) Jak już Analizatorzy i wielu komentujących zauważyło, ta rozmowa Frycka z dziadkami jest kuriozalna. To wrzucanie sentencji łacińskich czy greckich przez dziadka jest najczęściej strasznie wymuszone. A już te borejkowe rozmowy w stylu "Jesteś w ciąży?! No trudno, porozmawiajmy lepiej o etyce klonowania czy jakimś bardziej niemającym akurat znaczenia temacie" są wyjątkowo irytujące i patologiczne.
    2) Ad postaci dziadka – nie wyobrażam sobie, żeby człowiek, który w miejscu publicznym dostał takiego wściku na widok przyciętych książek, suszył głowę właścicielowi pizzerii, we własnym domu z kolei pozwalał na traktowanie ich jako poręcznych stołków. Po prostu w to nie wierzę.
    3) Nie przesadzajmy, picie odrobiny wina (do tego jako dodatku w sosie) w czasie ciąży to jeszcze nie patologia. Moja znajoma w ciąży miała co jakiś czas silne chcice na wino (piła oczywiście dosłownie łyk-dwa i przechodziło), a dziecka z alkoholowym zespołem płodowym nie urodziła.
    4) Ta scena kiedy właśnie dumny Ignaś wszedł pobity do domu była imho jedyną fajną sceną, gdzie dzieciaki właśnie wyszły takie, jakie powinny wyjść 9-latki – takie trochę głupiutkie, trochę słitaśne. Poza tym… obecność Obcej Inteligencji to fajna koncepcja. 😉

    • Czuję się w obowiązku zaznaczyć, że to bzdura totalna, ŻADNA ilość ŻADNEGO alkoholu nie jest bezpieczna w ciąży, ani jeden kieliszek, ani łyk. To nie jest kwestia w której można powiedzieć "oj tam oj tam". Dlaczego? Nie ma możliwości zbadania, jaka ilość alkoholu jest niebezpieczna dla płodu (takie badania byłyby z oczywistych względów nieetyczne!), więc pozostaje gdybanie – a kwestia jest zbyt na to ryzykowna! Jednemu mogło nie zaszkodzić, druga kobieta posłucha, napije się i tragedia gotowa.
      To raz, a dwa – FAS nie jest zerojedynkowy, nie wiadomo jakie możliwości odbiera się dziecku pijąc alkohol w ciąży (czy np. nie ograniczna się jego możliwości umysłowych – przekładając się nie na upośledzenie, ale większe trudności w szkole, którym możnaby zapobiec?).
      NIE WOLNO pić alkoholu w ciąży. Nigdy. Żadnej ilości.

  22. Do usera podpisanego
    'Anonim od pizzy'
    data i godzina: 14.11.2014, 07.28.

    Pradawnym i prapolskim, ba – prasłowiańskim – zwyczajem, uświęconym tradycją i mądrością przodków naszych, za 'nażeczonego' masz napisać wypracowanie pt. 'Ignacy Borejko moją ulubioną postacią Neo-Jeżycjady – uzasadnienie'.

    Termin oddania pracy i warunki odkupienia: za tydzień, jako pierwszy komentarz do kolejnej odsłony NAKW.

    Guineapigs

  23. Jeszcze jedno – tak sobie myślę o tej scenie przy stole i przypomina mi to taką starą reklamę, nie pamiętam już czego, ale wyglądała tak: do kuchni wchodzi chłopak, oznajmia coś w rodzaju "Mamo, tato, jestem gejem", w odpowiedzi matka i ojciec tylko na niego spoglądają, ojciec przewraca kolejną stronę gazety, ot, całe podsumowanie coming outu syna. I tak to wygląda u Borejków: Róża ma poważny problem i pełne prawo oczekiwać, że przynajmniej jej własna matka się nad nią pochyli, doradzi, spróbuje jakoś podsumować sytuację z Fryderykiem, może wskaże, że nie wszystko faktycznie wygląda tak, jak Róży się wydaje… a dostaje co? Coś w rodzaju "Tak, tak, kochanie, to straszne, ale co z tym obiadem?". Widzę taką scenę, dziesięć lat później, młody Ignacy Grzegorz zasiada przy stole i między zupą a drugim daniem oświadcza:
    – Mamo, tato, cała reszto, muszę się wam przyznać, że od jakiegoś czasu podobają mi się mężczyźni.
    Phi, tak jakby kogoś to miało zaskoczyć, miągwa jedna, laluś wymuskany, myśli bystry i uważny jak zawsze Józef Pałys. W tle Ignacy Senior wygłasza sentencję o starożytnej Grecji – a jakże – greką. Święta Gabriela Poznańska zerka niecierpliwie na kuchenkę.
    – Doprawdy, cóż, jest to pewne zaskoczenie, czy nie wydaje wam się, że mięso zaraz się przypali?
    – A, wiecie, tak poza tym, to poznałem kogoś i za tydzień wyjeżdżamy do Holandii, brać ślub – dodaje Ignacy, odchrząknąwszy uprzednio z pewnym dyskomfortem. – Właściwie to planujemy przy okazji adoptować dziecko – dodaje po chwili.
    – Sos się prawie na pewno przypala, trzeba dolać wody.
    Czy on nie widzi, że ciocia Gabrysia ma w tej chwili większe problemy niż jego – tfu! – związki? Józef w myślach współczuje ciotce, zawsze takiej ciepłej i miłej, a muszącej ciągle znosić wybryki pozbawionego taktu syna. Zerknąwszy na Ignacego G. Strybę, zaczyna się zastanawiać, czy miągwa uderzyłby głową w pobliską szafkę, gdyby Józef dyskretnie wykopał mu krzesło spod tyłka.
    – To będzie chłopczyk, chory na HIV Murzynek z Etiopii – dodaje Ignaś. Łucja natychmiast go poprawia:
    – Nie mówi się "chory na HIV", tylko "nosiciel wirusa HIV". Chory może być co najwyżej na AIDS. – Dziadek kiwa głową z uznaniem, po czym rozpoczyna długi wywód na temat chorób i upadku cywilizacji. Ignacy Grzegorz znów się wtrąca:
    – Mój chłopak sprzedaje narkotyki, z tego będziemy się utrzymywać. Ewentualnie ja sobie dorobię tańcem na rurze w gejowskim klubie, który należy do naszego wspólnego przyjaciela.
    – Mój Boże, czujecie, przypaliło się! – krzyczy Gabriela, zrywając się na równe nogi. Chwilę później miesza już w garnku, starając się uratować posiłek. Józef w tym czasie próbuje dosięgnąć stopą krzesła Ignacego G. Stryby, nie potrącając przy okazji żadnego z domowników.
    – Ja wiedziałam, że to się przypali, zawsze tak jest, jak się nie zwraca uwagi – sucho wtrąca swoje trzy grosze Mila. – Tak samo z tobą, Ignasiu, ja zawsze przeczuwałam, że będą z tobą kłopoty. Właściwie to odkąd zacząłeś pisać te swoje wiersze trochę się ciebie wstydziłam…
    – Gaba, nie ratuj tych kotletów, mięso to samo zło. Wszyscy będziemy chorzy od tego, wiesz, ilu pacjentów co roku ląduje na SORze z powodu przejedzenia? – wtrąca milcząca dotąd Ida, niecierpliwie stukając widelcem o talerz. – Zjedzmy lepiej sałatę, jest w lodówce…

    O, tak mniej więcej sobie wyobrażam życie rodzinne Borejków po lekturze Waszych analiz. Przepraszam za długość komentarza, ale nie mogłam się powstrzymać 😉

  24. @Guineapigs
    O! To sa skutki pisania komentarzy kiedy się już ma wychodzić na uczelnie 🙁 teraz musze napisać wypracowanie na niemożliwy temat. Czy "bo tak kazali napisać" jest uzasadnieniem?
    @Ag
    Zakładam, że na antykoncepcję mogli się zrzucać. Jeżeli nie było żadnych pigułek ani nic to Frycek jest debilem i Roża też.

    Anonim od pizzy

  25. "Potęga wymowy! – to jednak jest coś."
    Mówi ktoś, kto każdy problem chce rozwiązać pięścią, chyba że wcześniej łaskawie postanowi poprzestać tylko na ostrzeżeniu dania w mordę.

  26. Nie, to nie jest uzasadnieniem. Trzeba dowieść. Bardzo fajnie będzie, jak udowodnisz, że lubienie IB to prawdopodobieństwo bliskie zeru, ale się zdarza.
    Tymczasem kombinuj, naginaj fakty, wybielaj i oczerniaj – aby wyszło, że IB to super gość.
    W normalnej polityce takie sprawy musisz robić bez przerwy. Przyzwyczajaj się.
    Albo po prostu, jak masz delikatne sumienie, idź na coś mniej chamskiego: matematykę, materiałoznawstwo, chemię.

    Z poważaniem
    Guineapigs

  27. @Guineapigs
    Hm, ale ja nie chce być politykiem, pewnie temu siedzę na informatyce 😛
    Jeżu, w co ja sie wpakowałam? 🙁 Jak Ignacy to dla mnie czarna magia jest. A nie mogę, jak w podstawówce, 10 razy słówko z błędem przepisać?
    Anonim od pizzy

  28. Świetne, ale zmieniłabym końcówkę:

    – Gaba, nie ratuj tych kotletów, mięso to samo zło. Wszyscy będziemy chorzy od tego, wiesz, ilu pacjentów co roku ląduje na SORze z powodu przejedzenia? – wtrąca milcząca dotąd Ida, przełykając sprawnie kotleta schabowego* in toto.

    * Moim zdaniem przełykałaby kotlet, a nie kotleta, ale skoro mogła pieroga…

    Melomanka

  29. Straszni mieszczanie mają zwyczaj nie dostrzegać słonia w salonie – dopóki o czymś nie mówimy, dopóty tego nie ma. Niewykluczone, że właśnie dlatego reakcją na problemy Róży jest domaganie się koryta – może między cebulową a kotletami Pyzunia taktownie poroni, uwalniając w ten sposób rodzinę od konieczności starannego omijania tematu niestosowności, której się dopuściła, zachodząc w ciążę bez uprzedniego odprawienia stosownych ceremonii. A zdziczenie Jożina coraz częściej wydaje mi się reakcją obronną na psychotyczne środowisko, w którym przyszło mu żyć – w towarzystwie Milicji, dziada B., rozmazgajonej, egocentrycznej Gaby, ciężko nienormalnej, agresywnej Idy i istniejącego jak państwo polskie, czyli wyłącznie teoretycznie, papy Pałysa nie da się funkcjonować, więc każde dziecko w tej rodzinie Addamsów stosuje własną strategię przetrwania – Róża jest niewidzialna, Laura wręcz przeciwnie – prowokuje i gra na nerwach, Aj Dżi robi z siebie małego starego w nadziei, że to się spodoba starym potworom, a Jożin stosuje agresję fizyczną. Wobec słabszych (kuzyna, a potem Magdy), z których robi sobie obiekty zastępcze, bo potrafi przewidzieć konsekwencje przywalenia na przykład staremu Borejowi czy Milicji (choć oni akurat na to zasługują). Nikt nigdy nie wspomniał mu, że tak nie wolno, bo w tej rodzinie nikt nigdy dzieci nie wychowywał. Już w "Kwiecie kalafiora" dziewczyny w wieku, jeśli dobrze pamiętam, od 5 do 17 lat są pozostawione same sobie, bo matka zachorowała, a świat ojca zaczyna się i kończy na Plutarchu. Oblaną maturą Pulpy nie zainteresował się na Roosevelta pies z kulawą nogą. Róża i Laura rosną same sobie, bez większego zainteresowania ze strony dorosłych, Łusi nikt słowem nie zwraca uwagi na zachowania skandaliczne. Dlaczego Jożin miałby być wyjątkiem? I tak dobrze, że żadne z tych dzieciaków nie podejmowało prób samobójczych, o które w takiej atmosferze nietrudno. MM jest jak ta robotnica z zakładów metalowych, która chciała z wyniesionych z roboty części złożyć sobie maszynę do szycia, ale za każdym razem wychodził jej kałasznikow – koniecznie chce pisać ku pokrzepieniu serc, a tu furt wyłazi horror.

  30. "MM jest jak ta robotnica z zakładów metalowych, która chciała z wyniesionych z roboty części złożyć sobie maszynę do szycia, ale za każdym razem wychodził jej kałasznikow – koniecznie chce pisać ku pokrzepieniu serc, a tu furt wyłazi horror."

    Śmiechłam gromko, ale nie da się ukryć, trudno o lepsze porównanie. I pomyśleć, że dawno, dawno temu, w odległej galaktyce…wróć, to nie ta bajka. Tak więc dawno, dawno temu, zachwycona Jeżycjadą, zafiksowałam się na tym, aby pójść na…filologię klasyczną, bo tak mi się podobało to dziadoborejowe sypanie cycatami (z rumieńcem wstydu chowa się pod kocyk). Trzymałam się tego planu z uporem godnym lepszej sprawy przez jakieś pół roku. Ale potem mi przeszło.

  31. Mal, nie przepraszaj za długość komentarza, bo cudny on i zabawny! Myślę, że scenką warto się podzielić na forum ESD, niech i inni się nią pocieszą 🙂

    Czy weźmiecie się za kolejne części Jeżycjady? Pytam, bo analizy z tej serii bardzo lubię, a jak jeszcze jakaś część ma taki poziom, to co szkodzi ją przemielić…

    Co do włosów, wypowiem się jako osoba, która od jakiegoś czasu eksperymentuje z dzikimi kolorami na głowie – łoł łoł łoł, to Laura ma czarne włosy?! To nie wiem, co to musiałaby by być za farba czy pianka! Kolory farb do włosów dzieli się ze względu na stopień rozjaśniania – im wyższy numerek, tym jaśniejsze musisz mieć włosy, by uzyskać czysty kolor. Zielony ma numer 9, a włosy czarne – 2. Jeżeli Laura ich nie rozjaśniała, to ewentualnie mogła uzyskać jakieś-takie topielicowate refleksy, widoczne przy dobrej woli. Jednorazowa pianka, produkt dużo łagodniejszy od tonerów i farb, na bank by nie złapała. Obstawiam więc, że Laurę przy farbowaniu/rozjaśnianiu włosów spotkała podobna przygoda, co Anię Shirley…

    Scena rozmowy o ciąży kuriozalna i dziwaczna na tylu poziomach… Zero konkretów, robienie wszystko, by uniemożliwić dialog, XIX-wieczne poglądy na podejmowanie decyzji w rodzinie, nikogo nie obchodzi, że smarkacz przysłuchuje się prywatnej rozmowie (kolejna próba dania Fryckowi do zrozumienia, jak mało ich on obchodzi, czy Babi nic a nic jednak nie rusza, że jej wnuk podsłuchuje przy każdej okazji? Dla mnie kolejny dowód na to, że przy przyznaniu się do podsłuchiwaniu Milicję bardziej zbulwersowało to nieszczęsne "sorry").
    I, cóż, wygląda na to, że faktycznie rozstawiono "pułapkę biologiczną". Róża, dzieweczka wychowana w przeświadczeniu, że największym szczęściem kobiety połączyć się z chłopem złotą nicią i urodzić aniołki o zapachu niemowlęcia. Zakompleksiona, traktująca wyjazd do USA za stypendium jako próby porzucenia (no bo jakby kochał, to by nie wyjechał, w obliczu miłości dbanie o pieniądze czy pracę jest po prostu egotyczne!). No i jej stosunek do dziecka – z tego co widzę, ani grama myślenia o nim i porządkowania sytuacji pod hasłem "stało się, ale teraz najważniejsze jest dziecko" – o nieee, najważniejsze jest to, że pułapka nie zadziała, Frycek nie zachował się jak dżentelmen, i jednak wyjeżdża do tych cholernych Stanów. Brrrrr.

    Z wyrazami szacunku
    Kazik

  32. Anonimie od pizzy
    Po przespaniu problemu doszłam do wniosku, że faktycznie kara, jaką zadałam, jest zbyt wysoka do winy.
    Przeto, jako osoba sprawiedliwa, przepraszam i karę zamieniam:
    napisz moskalik na temat: kto nie lubi Ignacego, temu coś zrobię.

    Guineapigs

  33. Szkoda, że to koniec, bo analizy Jeżycjady są u Was najlepsze!
    Jedno mnie jednak uwiera. W kwestii tej Różanej ciąży macie bardziej "staroświeckie" podejście niż Musierowicz. Zanim wasi fani mnie zglanują, wyjaśnię co mam na myśli: mianowicie wiązanie się z facetem ze względu na dziecko, które oh, takie skrzywdzone będzie brakiem ojca. Nie sądzicie, że to myślenie trochę… zakurzone? Dobre dla konserwatywnych ciotek, zawsze skorych do przytykania młodej dziewczynie, że kopnęła w dupę faceta i co, o dziecku nic nie pomyślała, co to za patologiczna rodzina teraz będzie? Luuudzie, przecież ten Fryderyk jest (przynajmniej na razie) totalnym chamem i głąbem. Nie chodzi o to, że wyjeżdża na stypendium, ale o teksty typu tej biologicznej pułapki, że chce być wolnym człowiekiem, nie chce rodziny… No nie to nie, adios amigo. Negocjowanie z takim typem (bo jak myślicie, co to byłaby za rozmowa? Czy on wyglądał, jakby przyszedł powiedzieć Róży, że po stypendium wróci i, jeśli tak bardzo chce być wolny, to chociaż pomoże trochę matce swego dziecka? Bo jego gadka wskazuje na co innego) to by była postawa totalnej ofiary. Nie, ja naprawdę uważam, że Róża postąpiła dobrze. Mogę nawet zrozumieć dziada Boreja, chociaż cała ta scenka i jego popisy były kuriozalne. Róży nie było w domu, więc jak miała pogadać z tym Fryderykiem? Bo wielu z was zarzuca Borejowi, że to Róża powinna porozmawiać z tym typem, a nie on. No ale jej NIE BYŁO. Więc dziad Fryderykowi postanowił nagadać, wiedząc, że ten zranił Różę. To raczej prawdopodobne zachowanie i naturalne (nie mówię, że słuszne).
    No dobra, starczy. Nie wiem, czy ktoś się ze mną zgodzi, ale musiałam to napisać. 🙂
    ~FruitPonchi

  34. @Kazik
    A mnie stosunek Laury do dziecka wcale nie dziwi – przecież ona go nie chce! Przynajmniej nigdzie w tekście nie widzę mówienia przez nią o "swoim dziecku". Jeśli Róża rzeczywiście zastawiła biologiczną pułapkę, która nie zadziałała, to rzeczywiście samo dziecko niewiele ją odchodzi. Widzę tu materiał na kolejny patologiczny wątek – Róża po urodzeniu podrzuca bachora rodzinie, bo wie, że u niej w domu dzieci się hoduje, a nie wychowuje, sama w ogóle się nim nie zajmuje i nie reaguje na karmienie kaszką, bo wie, że jak będzie udawać śpiącą lub zapracowaną to nikt nie będzie mieć pretensji, że nie ma czasu na dziecko nawet spojrzeć. Ale z tego, co rozumiem, to potem i tak się z tym Fryderykiem schodzi, żeby był happy end…

    @FruitPonchi
    Myślę, że analizatorom chodzi raczej o tę postawę Róży, że ona nigdy już Frycka nie chce widzieć, a nie że że nie chce za niego wyjść. Bo ojciec może utrzymywać kontakt ze swoim dzieckiem bez bycia w związku z matką. Tak mi się przynajmniej wydaje (poza tym jeśli Róża chciałaby alimenty, to ojciec ma prawo widywać się z dzieckiem. Choć znając tę rodzinę – z kasy zrezygnuje i wtedy może Frycka odciąć). Zwłaszcza że Róża, nauczona przykładem Laury, powinna dojść do wniosku, że lepiej, by dziecko znało ojca i ew. samo zrezygnowało w którymś momencie z utrzymywania kontaktu.

    Ag

  35. FriutPonchi, w którym fragmencie widzisz z naszej strony oczekiwanie od Róży "wiązania się z facetem ze względu na dziecko"?

    Melomanka

  36. „Cholera. Cholera, cholera, cholera jasna i psiakrew”. Słowa Patrycji z Pulpecji wiecznie aktualne."
    A ja jej non stop mruczę pod nosem czytając analizę. Błagam, nigdy więcej MM, mam po tym migrenę, niechęć do życia i nieodpartą chęć przywalenia postaciom z książki w głowę. Autorka chcąc nam wpoić model polskiej rodziny tworzy potwory i agresywnych psychopatów. Jest okropnie, współczuje dziecku Róży. Pewnie je Jóżin będzie uczył męskości waleniem po głowie.
    Mam ogromną prośbę- może teraz coś zabawnego?
    A

  37. @FruitPonchi

    Nie wiem, jakiego zdania są analizatorki, ale sama za siebie mogę powiedzieć, że Frycek wydaje się być tu zrobiony na drugiego Pyziaka. Stąd też – ponieważ autorka stara się go ukazać tak bardzo negatywnie – budzi się we mnie do niego sympatia i chęć obrony. Właśnie ten tekst o pułapce biologicznej – on jest totalnie z dupy. Tak jak Pyziak mówiący, że on po prostu nie kochał, bo nie umiał. Niby dlaczego Frycek miałby coś takiego powiedzieć? Chyba tylko dlatego, żeby Róża wydała się bardziej biedna i skrzywdzona. A analizując jej sytuację, widzimy, że sama zachowała się dość podle.

    Innymi słowy – łatwiej przełknąć nawet ten idiotyczny, ale rzucony w gniewie tekst Frycka, niż postawę Róży.

    Pamiętam, że gdy czytałam tę książkę, będąc w gimnazjum, to też właśnie Róża wzbudziła we mnie dużo większą odrazę od Fryca. Taka biedna i domagająca się współczucia, jakby zgwałcona została. A dziecko się samo nie zrobiło.

  38. "wielu z was zarzuca Borejowi, że to Róża powinna porozmawiać z tym typem, a nie on. No ale jej NIE BYŁO"

    Więc tak, jak napisałyśmy – trzeba było powiedzieć "Róży nie ma, przyjdź, kiedy będzie, do widzenia". Koniec, kropka.

  39. Nie pisałyśmy, ze Róża ma się koniecznie wiązać z ojcem dziecka, mogą ułożyć swoje stosunki jakoś inaczej, ale! tutaj zarówno dziadek, jak i sama Róża zamierzają wyeliminować go całkowicie z życia rodziny. "Poradzimy sobie bez niego, niech on lepiej nie wraca, dajmy sobie z nim spokój, życie toczy się dalej". No – nie. Raz, że alimenty się dziecku należą jak psu buda, a dwa, co Różyczka zrobi, jeśli za parę lat dziecko jednak zapyta o tatę? Zaleje się łzami zgodnie z najlepszymi wzorcami przekazanymi jej przez matkę? No chyba to nie jest najlepsze rozwiązanie…

  40. Szkoda, że pani Musierowicz podążyła w tę stronę, uwielbiałam jej starsze książki z tej serii i ich niepowtarzalny klimat.

    Świetna analiza, ale rzeczywiście teraz przydałoby się coś na odmóżdżenie 🙂

  41. @Kazik,
    nie udzielam się na forum ESD, Jeżycjadę znam bowiem głównie z analiz NAKWy, ale jeżeli komukolwiek chciałoby się tę scenkę przeklejać na forum, macie moje błogosławieństwo 😉

    @FruitPonchi,
    kilka osób już odpowiedziało, ale ja wypowiem się za siebie. Jeżeli Fryderyk jest bucem, to nie muszą razem z Różą tworzyć pary, ale izolowanie ojca (lub, rzadziej, matki) od dziecka to – poza przypadkami przemocy – zazwyczaj nie jest dobry pomysł, niezależnie od tego, jak rodzicom się układa ze sobą. Tutaj sytuacja jest zresztą dość jasna: facet w chwili zaskoczenia zareagował wątpliwie i zachowanie Róży wcale go nie usprawiedliwia, ale jednak próbuje się trochę ogarnąć. Na pewno nie mówi, że nie chce już więcej Róży ani tym bardziej tego dziecka znać. Róża natomiast strzela focha, a cała rodzina ją w tym wspiera, każąc Fryderykowi spadać na drzewo, bo on już nie powinien mieć do Borejków dostępu. Co Róża zrobi, kiedy za kilka lat dziecko zapyta, dlaczego ono nie ma taty, a inne dzieci mają? Co mu powie za lat kilkanaście, kiedy zapyta, co jest z nim nie tak, że tata go nie chciał? "Wiesz, kochanie, to nie tak, że on cię nie chciał, tylko twój pradziadek kazał mu spływać, bo zachował się jak buc"? No… nie. Można swojego partnera znielubić, znienawidzić nawet, ale (tak jak pisałam, pod warunkiem, że nie dochodzi do przemocy, fizycznej i/lub emocjonalnej) izolować go od dziecka – a co ważniejsze, izolować dziecko od niego to zwykłe draństwo, żeby nie nazwać tego gorzej. Co innego "kopnąć w dupę faceta" i jednocześnie pozwolić mu widywać dziecko (jeżeli oczywiście wyraża taką wolę), a co innego wykreślić go zarówno ze swojego, jak i z dziecka życia.

  42. Kurczę no, po pierwsze fakt, że facet wyjeżdża jednak na stypendium nie oznacza, że należy go do końca życia ukarać odseparowaniem od dziecka. To raz. Dwa, on ma prawo czuć się zaskoczony i nie, nie ma wcale obowiązku z automatu oświadczać się Róży. Tym bardziej, że jak wynika z jego wypowiedzi, ma pewne podstawy, by czuć się zrobiony w jajo (być może ona wmawiała, że się zabezpiecza, a potem czekała do ostatniej chwili z nowiną o ciąży itd.). Wyczuwam tu jednak parafialny smrodek: nawet jeśli Róża twierdziła, że się zabezpiecza a tego nie robiła, to Frycek nigdy nie powinien zakładać, że poczęcie dziecka jest niemożliwe. I powinien być "otwarty na życie", to znaczy przez cały czas mentalnie przygotowany na zostanie ojcem i "zachowanie się odpowiednio", czytaj: rzucenie wszystkiego i popędzenie przed ołtarz. Frycek tego nie spełnia, jest ciążą negatywnie zaskoczony (jak śmiał, wszak wpadka powinna go cieszyć, bo to cud nowego życia) i postanawia jednak wyjechać (to jest, jak już słusznie wytknięto, idiotycznie zdemonizowane jako obrazek "porzucającego ojca", Pyziaka Dwa, co to nie będzie ciężarnej za rączkę trzymał przez 6 miesięcy i nie chce się z marszu żenić, więc niech odejdzie, niegodny). Pyza natomiast mimo całej idiotyczności swojego postępowania chodzi w nimbie macierzyńskiej godności, bo ona się wykazała "otwartością na życie", to znaczy z dumą oznajmiła, że urodzi, a okoliczności muszą się dopasować do niej. I to jest postawa w pewnych kręgach gloryfikowana: nieważne co potem, nieważne jak, grunt, że ja będę mieć dziecko i to czyni ze mnie bohaterkę.

  43. Aż wyobraziłam sobie reakcje mojej rodziny na nieplanowaną ciążę ich średniej córki.
    M jak mama – No nareszcie. Dziecko, w samą porę, bo to już był ostatnio dzwonek na dziecko.
    T jak tata – A kiedy się pobierzecie?
    J jak ja – A ja za niego nie wyjdę, o! Jest głupi ma rozdwojone końcówki a z samego rana nazwał mnie Głąbolantą, bo zapomniałam sobie zainstalować 64-bitowy Windows przed premier Dragon Age-a!
    M – No już niech będzie bez ślubu, ale zamieszkacie u niego?
    J – Ja z nim zrywam! Jak jest taki, to dziecka też nie zobaczy. Póki nie zobaczę jak ten burak czołga się przede mną na kolanach łzami rosząc moje stopy i przepraszając za swe słowa nie chce go widzieć!
    Wątpię bym doszła do połowy tyrady gdy usłużni rodzice wystawiliby mnie za drzwi wraz z małą walizeczką i najlepszymi życzeniami powrotu po nabraniu rozumu.

  44. <paczy z niedowierzaniem> Nie może być… To 4/4, to… to dla mnie? Nie wiem, co powiedzieć, czuję się taka wzruszona ^^ W sumie to chyba nie spodziewałam się, że te moje komcie naprawdę chce się komuś od deski do deski czytać, hehe, miło zobaczyć dowód czegoś zupełnie przeciwnego ;D

    A przechodząc do rzeczy – rety, ja nie wiem, jak mam te teksty komentować. Tyle rzeczy mam ochotę ogadać, że ograniczenie długości komentarzy mnie miażdży.
    Przede wszystkim – kwestia "konfliktu" Jozina z Ignacym:
    "- Dlaczego mnie kopiesz? – spytał z bolesnym wyrzutem."
    I to się nazywa odpowiedź. Odpowiedź dorosłego człowieka na smarkacze zachowanie dwulatka, który jak ktoś chce to kopie albo ciągnie za spódnicę. Ignaś, włóż na drugi raz spódnicę, to nie będzie kopania!
    Ale serio – ten drobiazg (w komplecie z choćby Chyba jesteśmy skazani na spory) jak dla mnie jednoznacznie świadczy o dojrzałości, mądrości i chęci dogadania się Ignasia. Więcej – mam wrażenie, że gdyby Trolla szukała sobie drugiej połówki, to Ignacy Grzegorz miałby u niej całkiem spore szanse i tworzyliby razem fajną parę.
    Ale autorka widzi to inaczej niestety… Niech mi na przykład ktoś wyjaśni, dlaczego Stasia przy pierwszej pogadance przy trąpce opieprza ich obu? Ślepa jest, że się wcale nie kłócą, tylko wielce inteligentny Józin nie umie mówić i potrzebowałby telepaty do właściwej egzystencji? I w ogóle skąd ona wie, że Ignaś taki „podstępny i zdradliwy"? Przecież przy niej to on jest grzeczniutki, najwyżej za dużo gada, ona go prawie nie zna.
    A przy tekście, że Józin "spuścił mu sprawiedliwy łomot", bo Ignacy już był jako tako w stanie się bronić, to trzeba było widzieć moją minę, trzeba było widzieć… Sprawiedliwy łomot! Ha ha. Bo tamten powinien paść na śnieg i zacząć płakać, żeby smarkacz mógł się puszyć, jak bardzo to on jest męski, a miągwa niemęski. Nie no, ja miałam nadzieję przy tamtym "okrzepnięciu", że Ignaś nabije mu parę guzów, że wreszcie ktoś mu pokaże, gdzie jest miejsce tego, pożal się, supermana, a tu takie coś. A dalej znowu to samo – ehhh…
    No ale dla Musierowiczowej widocznie taki Juzinek i jego prymitywizmy są OK. Wyróżnia też nam różne odcienie "przylania" – co innego agresja, co innego "bicie jak trzeba", a takie kopanie i szturchanie to w ogóle nie jest atak fizyczny, tylko wyraz szczenięcej sympatii i sama przyjemność. Nie no, naprawdę, nasza szanowna pisarka najwyraźniej zalicza się do tych pań, które widok chłopca sypiącego kolegom piasek do oczy i zrywającego czapki dziewczynkom w mróz uważa za uroczy i kwituje go na zasadzie: przecież go/jej nie pobił. Smutne.

    Drugie – dlaczego nasz ah-oh Wyciągający Mądre Wnioski Obserwator nie jest w stanie odgadnąć stanu swojej ukochanej? Gdyż ponieważ otóż jest przyzwyczajony do współpracy wiecznie nieprzytomnego dziadka, który nawet o znane już wszystkim przypadłości swoich wnuczek (np. ciąża) będzie z nieogaru dopytywał trzy razy dziennie. A dlaczegóż to Stasia nie zdejmie kapelusza do obiadu? A, no tak… [tu wstaw sentencję po łacinie/grecku]
    Za przeproszeniem pieprzenie borejkowego dziadka w istocie absurdalne. Zamiast zająć się (słuszną) uwagą na temat braku świadomości seksualnej w swojej rodzinie, on wychodzi z podejściem a la "dziecko nosi się pod sercem". No ale przynajmniej autorka była konsekwentna wobec samej siebie, pisząc o "zmiażdżonym Fryderyku" – nie to co z Różą, której "umiejętne" podejście babci tylko narobiło przykrości.
    Jednakże poziomem żalu i wkurwopowodowania i tak nie dorównywał moralitycznym refleksjom o alternatywnej rzeczywistości, z pobitymi dzieciakami w tle. Ja cie…

    cdn.

  45. cd.

    "ssał długą łodyżkę szczypiorku"
    Nowy Rok, tak? i szczypiorek?

    "Jeśli zielona farba chwyciła na jej czarnych włosach, to nie tak łatwo było ją zmyć…"
    He, mam deja vu po Achaji – pamiętacie? 😀

    "dorzucił coś niezrozumiałego po grecku.
    Rybę, na talerz Laury."
    Niezrozumiałą rybę! <hahaha>

    "- Z Luckiem – dorzucił Ignacy Grzegorz."
    Kurce, te dzieciaki to lepszy alarm antydefloracyjny niż w Kosmicznych jajach!

    "Wybuch śmiechu przy stole strącił z choinki złotą bombkę.
    Sama spadła, z zażenowania. Wolała zginąć niż tego słuchać."
    Dobrze to rozumiem, sama mam alergię na dowcipy typu Tata zakrztusił się bigosem, bo kilkuletni synek skojarzył czucie do kogoś mięty z wąchaniem.

    "Jednak oprócz Józinka tylko Babi umiała tu obserwować oraz wyciągać logiczne wnioski."
    Jak ja znam Babi i jej logiczne wnioski, to pewnie była przekonana, że Laura jest w ciąży <ściana>

    "Jozin – prawdziwy stoik, mocny w myśli i czynie (w słowie już niekoniecznie)."
    No jak wam się uda tekst… X)

    "Ciocia Gabrysia uznała, że dziś przypada jej kolej i zapowiedziała obiad rodzinny z tortem.
    A ten tort to dlatego, że…? Czwarty dzień świętują imieniny babci, czy może to tak na cześć nowego życia?"
    Nie, to na cześć złagodzenia diety.

    "- Do – do – do – dokąd?! – wydyszał miągwa, ale Józinek nie odpowiedział"
    I w ten sposób nie poznał opiewanych w komentarzach do poprzednich części talentów mafijnych Ignasia alias Miągwy…

    "- Chyba, że go zabiją kijem bejsbolowym! – zakrzyknął wuj Grześ.
    Senekę?!"
    Ómarłam XD

    "- Ach, tak? Fryderyk skrewił?"
    Yyyy… Co zrobił? Czy oni rozmawiają o trzodzie chlewnej czy o siedzącym obok dziecku..?

    – A! Nasze amerykańskie śpioszki! – przypomniała sobie mama Józinka. – Wyhaftowałam na nich „carpe diem" *.
    Eeee… Nie mówcie, że ta gwiazdka na końcu to przypis, informujący, co oznacza zwrot carpie diem. Bo tych lawin łacińskich mądrości to jakoś nie można przetłumaczyć!

    "- Potem życie nas rozdzieliło – ciągnął gość."
    Przy pomocy ośmiu kilo.

    "Ech, kiedyś ta sama autorka tworzyła takie dialogi o kiełbasie, że się to czytało z wypiekami na twarzy…"
    Mam skojarzenia XD

    "Jaki-taki respekt zaczyna czuć dopiero wtedy, kiedy… Ignacy rozwala mu nos garnkiem"
    To było do przewidzenia po tym, jak respekt zyskał tym razem.

    Poza tym ja nie wierzę, żeby chłopcy w takim stanie przyciągnęli uwagę jakichś kolekcjonerów telefonów komórkowych! Niby po co atakować kogoś, kto wygląda tak, jakby przed sekundą okradł go jakiś inny kolekcjoner?
    No i taki szczegół techniczny – pucowanie trąbki przed jej wyklepaniem i wygładzeniem, gdy do wielu zagięć i nierówności nie można się jeszcze dostać? Rozumiem, że Trolla się spieszyła, ale jednak trochę bez sensu, bo po wyklepaniu trzeba będzie czynność powtórzyć.

    Jest też parę rzeczy, których bym się nie czepiała:

    "Nieno… Dziecko to zrozumiało jako imię, ok, ale babcia???"
    Babcia mogła być zamyślona czy też zrozumieć, że Ignaś chce kontynuować temat przekręcenia, w końcu nie było jej, kiedy była mowa o Lucku, przynajmniej tak zrozumiałam. Ewentualnie wzięła Ignasia za głupszego niż jest.

    "- Przedszkolanka może nie mieć samochodu.
    Eeeee, czy ja dobrze czytam? że to taki żart"
    E tam, mój tata też tak potrafi zażartować, żeby się podroczyć. Nie, nie rozjedziemy tej pani, bo jest za chuda, żeby trafić w nią samochodem, rozumiecie.

    Za mały garniturek wytłumaczyłabym natomiast tym, że Ignaś lubił wyglądać jak taki nerd, co mu białe skarpetki widać – przyznacie, że to prawdopodobne? 😉

    Z komentarzy:
    @Mal, świetny fanfik 😀 Tylko w przypadku Idy to raczej lodówka jest w sałacie, nie odwrotnie.

    Nie no, muszę przy Waszych recenzjach jakoś ograniczyć pisanie… -.-

  46. O matko borska częstochowska. Wiem, że komentarz nieco spóźniony, ale jestem świeżo po lekturze analizy tego oraz Mcdusi (która mnie też przeraziła, chyba pogadam sobie z mamą, która jest fanką tej serii. Na szczęście nikt nie rzucał we mnie słoikami, jak wracałam z imprez).
    Józinek ewidentnie cierpi na zespół Aspergera. To tłumaczy jego zbyt bogate monologi przy rzadkim odzywaniu sie i ogólny brak przystosowania społecznego. Być może na to samo cierpi jego siostrzyczka ze swoją niezdrową obsesją na punkcie języka polskiego (a pisze to razowy tyran językowy, dostający ataku gdy usłyszy kwiatek w stylu "poszłem". Tylko, że nie ma dwunastu lat). Poza tym, skoro rodzina uważa go za lekko opóźnionego, to dlaczego nikt go nie zaprowadził do jakiejś poradni? Bo "co sąsiedzi powiedzo"?
    W ogóle, to uważam, że te dwie książki świetnie by się broniły, gdyby w zamierzeniu miała to być taka zjadliwa parodia, satyra typowej polskiej rodziny (vide głęboki katolicyzm z jednoczesną wiarą w przesądy i omeny – to dosyć powszechne). Ida – brakuje jej tylko huczenia o oczyszczaniu organizmu z "toksyn" i stosowania w tym celu różnych szarlatańskich wymysłów. Staruszkowie gardzący telewizją i gloryfikujący książki, gadający do tego po łacinie? Biorę! Nastolatka, siedząca w pełnym gotyckim mejkapie w pokoju, bo, buu, nie ma z kim iść na imprezę i rzucająca sie z faceta na faceta? Jasne! Słowo daję, czułam się chwilami jakbym czytała Mrożka. Tylko wierzę wam i komentatorom, że to jednak nie to. I że te postacie są w założeniu pozytwne. A to już jest… straszne. Chyba nawet Stephanie Meyer nie osiągnęła takiego poziomu patologii, a przynajmniej przy czytaniu analiz Maryboo i Beige nie zdarzało mi się wyć "Cooooo?!". Tak czy siak – świetna robota, mam nadzieję, że jeszcze do tej sagi wrócicie 🙂

  47. Drogie Panie.

    Chylę czółka z szacunkiem.

    Jestem po oddaniu koszmarnego zlecenia, wielkim wrzaskiem wzywa następne. Hedonistycznie, orgiastycznie nurzam się w zapewnionej przez Was lekturze. Pieprzyć zlecenie.

    JeszczeMąż mój nigdy Musierowicz nie czytywał.

    Aż do teraz.

    Przeto on też chyli czółka.

    DZIĘKUJEMY!

  48. Okropne są te postacie. Dziadek jest nieznośny, napuszony i irytujący. Może mu się wydaje, że tylko wypowiedź wielokrotnie złożona i najeżona cytatami będzie na poziomie. Cóż, jeśli tak myśli, to jest po prostu starym, nadętym i pretensjonalnym wykształciuchem. Inteligencja i dobre wychowanie polega m.in. na tym, że dostosowujemy wypowiedź do rozmówcy. Porażanie go naszą wymownością, wiedzą i wspaniałą retoryką (jeżeli nas nie rozumie albo czuje się skrępowany) to zwykłe prostactwo i chamstwo wręcz. Takie sztubackie, żenujące popisywanie się.
    Józef jest jeszcze gorszy. Nie dość, że niewiarygodny (dziewięcioletni chłopiec tak się nie zachowuje), to ma paskudny charakter. Nie wkurza mnie nawet to, że jest agresywnym bucem – ostatecznie są i takie dzieciaki. Wkurza mnie, że autorka temu przyklaskuje i promuje takie zachowanie. Wyczuwam tu też zgrzyt na linii kultura – przemoc. Niby Borejki takie 'kurturarne", więc przywalenie komuś powinno być uznane za coś negatywnego. I co ma pomyśleć czytelnik? Czytanie książek jest dobre, ale Józef nie czyta. Ale Józef jest OK. "Wymowny" dziadek jest OK. Ale już wymowny Ignaś to miągwa. A milczek Józef samo dobro. Dresy tłukące ludzi są złe i prymitywne. Józef tłukący innych jest OK. Nie pojmuję tych podwójnych standardów. To co w końcu MM pochwala? Jednym wolno wszystko, innym nie, bo cokolwiek zrobią, będzie źle?
    Dzieci tutejsze są jakimiś kosmitami. Gadają, jakby miały 10-20 lat więcej.
    Przyłączam się do zgrozy nad brakiem reakcji, gdy Ignaś i Józef wracają sponiewierani do domu. Nikogo nie obchodzi, gdy 10-letnie DZIECI są pokrwawione i posiniaczone?! Ta rodzina to patologia czystej wody!
    Nie wiem, jak można taką ohydną zgraję zrobić pozytywnymi bohaterami. Obrzydliwy chwyt.

    W kontekście tego ostatniego zagadnienia to już sprawy typu: młodzież używająca słówek z XIX wieku, nieogarnięcie technologiczne (wygląda to tak, jakby akcja utknęła w latach 80 co najmniej) czy przebijająca się zaściankowa mentalność katolicko-dulska są mniej istotne. Ale też obrzydzają lekturę.

  49. Nie wiem, czy była już o tym mowa na forumach, ale wygląda na to, że nie tylko analizatorska społeczność dostrzegła absurdy Jeżycjady. Tak się składa, że powstał spektakl mający ten cykl książek parodiować – i nie byłoby w tym nic niezwykłego, ale patrzcie, pani Musierowicz pozywa autorów…

    poznan.wyborcza.pl/poznan/1,36001,18590183,malgorzata-musierowicz-pozywa-centrum-kultury-zamek-za-spektakl.html

    Skoro tak, to czekamy, aż do Armady spłynie wreszcie pozew. Od prawnika z tradycjami, oczywiście!

  50. Ubóstwiam Was! Za wszystko,ale w szczególności analizy ksiopek (choć NAPRAWDĘ boli mnie bardzo to,że zalicza sie do nich kiedyś tak kochany przeze mnie cykl Musierowicz). Nie komentuję zwykle,ale Was kocham i czytam na bieżąco -często wracając do ulubionych analiz (parchate dywany z Peru- wczoraj się znowu! popłakałam ze śmiechu przy tej analizie), tutaj jednak nie zdzierżyłam… Wiele rzeczy w Języku Troli jest bardzo nie tak i fantastycznie,że je wytykacie, żeby choć trochę (oby) pokazać, jak bardzo coś z pozoru OK może być wstrętne/ niepokojące, ale czy nikt oprócz mnie nie zauważył,że ekscentryczność Starego Dziada vel Seniora Rodu ociera się o (początki? nie sądzę) jakiejś choroby mózgu charakterystycznej dla podeszłego wieku? Oczywiście tego TEŻ nikt z nich nie zauważa, ale skoro mają w duuu… poważaniu, że im ktoś dzieci bije (albo robi następne) to skretynienie (o podłożu medycznym) Starocia to już mały pikuś.

  51. Wypożyczyłam w bibliotece kilka ostatnich tomów Jeżycjady (oraz Małomównego i rodzinę, bo to jedna z moich ulubionych części). Jakoś przebrnęłam przez McDusię. Ale Wnuczka do orzechów sprawiła, że poziom wkuropatwienia sięgnął zenitu, a następnie go przekroczył i poległam.
    Smutne i bolesne to, bo już z Językiem Trolli, czytanego dawno temu, był mały problem. Pozostały mi po lekturze jakieś nieprzyjemne wrażenia, o których zapomniałam na wiele lat. Wystarczająco jednak silne, by przestać śledzić losy krewnych i znajomych rodziny Borejko.
    Co mnie podkusiło, żeby ten stan rzeczy zmienić nie wiem, ale teraz głęboko żałuję. A wszystko przez tą Wnuczkę…
    W poszukiwaniu czegoś naprawdę krzepiącego (ale nie w stylu Krzepiących Uśmiechów Gabrysi ™) znalazłam kilka recenzji, które mniej więcej odzwierciedlały moje odczucia i poprzez komentarze trafiłam tu. Najpierw przeczytałam o McDusi.
    A teraz zastanawiam się, czy byłaby taka możliwość by zanalizować dalsze losy Józbella Swanłysa. Tak dla zamknięcia sagi O Bystrym Obserwatorze. I jego tróloff.

    Pozdrawiam Analizatorki!

Napisz komentarz