Drodzy Czytelnicy!
“Wnuczka do orzechów” od dziś w księgarniach. Czy spełni oczekiwania? Czy okaże się lepsza od “McDusi”? Tego dowiemy się już niedługo, a póki co – wracajmy do przygód dziewięcioletniego staro-maleńkiego maczo Jożina.
Dziś czeka nas pospolite ruszenie ludów, przez które utkniemy w korku pośrodku nicości oraz będziemy mieć okazję obserwować Barwny Przekrój Społeczeństwa, wysłuchać diagnoz na temat stanu państwa, cofnąć się na chwilę w lata 80-te oraz być świadkiem tego, jak jeden uśmiech topi najbardziej zlodowaciałe serca.
Zaobserwujemy również zjawisko zakrzywiania czasoprzestrzeni, Aluzje Literackie będą nam świstać koło uszu, a na koniec… mwahahahahaha! Nikt się nie spodziewa Człowieka, Który Nie Umiał Kochać!
Analizują: Kura, Dzidka i Melomanka.
Oracabessowie wraz z Laurą, Józinem i Ignasiem jadą na koncert do Gniezna.
Na jezdniach trwał straszny tłok. Zanim wyjechali z Jeżyc, minął dobry kwadrans. Po kolejnym kwadransie, przejechawszy ulicę Garbary, posuwali się metr po metrze w długim, wlokącym się trójszeregu pojazdów, w stronę ronda.
(…)
– Trochę nudno, co? Wleczemy się jak żółwie.
– Dziwne – włączył się Franz. – Może był wypadek gdzieś tam z przodu, na Warszawskiej.
– A my już na niej jesteśmy – Trolla wyjrzała przez okno. – Trzeba było raczej pojechać w lewo, Helmut. Przez Zawady.
– Nie, ja tam nie chciałem, bo tam są zawsze korki – wyjaśnił pan Oracabessa, wywołując zbiorowy wybuch śmiechu.
Tymczasem sytuacja nie była wesoła. Transit stał, unieruchomiony na środkowym pasie, w rzece samochodów, zmierzających w kierunku wschodnim. Ciągnęło się to aż po horyzont, tonący zresztą w brzydkiej, gęstej mgle i w deszczu, zmieszanym ze śniegiem.
Hm. To wszystko dzieje się drugiego stycznia, w piątek. Środek długiego weekendu! Skąd więc ten masowy exodus mieszkańców Poznania – akurat teraz?! Kto miał wyjechać, zrobił to przed Sylwestrem!
O ile mnie pamięć nie myli, to w taki dzień pomiędzy Nowym Rokiem a weekendem mało kto się rusza z miejsca, ulice są pustawe, ba, nawet centra handlowe są wymarłe…
[Nasi przyjaciele zastanawiają się, co się stało, pada przypuszczenie, że może to blokada Samoobrony. W Swarzędzu pan Oracabessa decyduje się skręcić w jakieś boczne drogi, żeby tym sposobem dotrzeć do szosy paczkowskiej – łącznika między trasą warszawską a gnieźnieńską. Ale niestety…]
Wszystko wskazywało na to, że ta wąska, wiejska szosa, która łączyła trasę warszawską z równoległą do niej gnieźnieńską, została dokumentnie zapchana pojazdami. Wjechały na nią i z jednej, i z drugiej strony. Sprawę pogarszały kolejne samochody, które, tak jak transit, nadjeżdżały z pobocznych dróg polnych, też już zresztą zakorkowanych.
Co ciekawe, Józinek miał wrażenie, że on jeden z całego tego wesołego towarzystwa, uwięzionego w furgonetce, interesuje się topografią wydarzenia oraz prowadzi zupełnie podstawowe obserwacje.
Wiemy, wiemy, jesteś wyjątkowy.
Narrator zaniedbał swoje obowiązki, więc Jożin sam musi przypomnieć czytelnikom, że jest “bystrym obserwatorem wyciągającym inteligentne wnioski”, czy jak to tam było.
Zapoznajmy się i my z topografią zdarzenia. Na dole trasa warszawska, na górze gnieźnieńska, szosa paczkowska zaznaczona kółkiem:
No, ładnie. Żółty ford transit pana Oracabessy tkwił w korku za ciężarówką pełną węgla. Tuż za transitem stał nieruchomy sznur pojazdów, niknący w mglistej dali. Po przeciwległej stronie jezdni sprawy miały się podobnie. Ktoś tam wyszedł w mgłę z burego malucha. Trzasnęły głucho drzwiczki i zniecierpliwiony głos męski zapytał:
– Co tu się, kurka, dzieje?
– Nie wiadomo – odpowiedział ponuro kierowca ciężarówki z węglem. Wspierał się plecami o jej koło i ćmił papierosa. – Coś się chyba stało na trasie warszawskiej.
Znów przeleciał helikopter, stłumiony łoskot zagłuszył rozmowę. To już trzeci, pomyślał Józinek. Za wiele tych helikopterów jak na zwykły wypadek.
– Czemu my, kurka, nic nie wiemy? – dopytywał się głos w gęstej mgle. – Nikt nas o niczym nie informuje.
Kierowca ciężarówki wyrzucił niedopałek w śnieg, charknął i splunął.
– Normalka – zaśmiał się ochryple. – Mają nas gdzieś.
– Kto?
– Ci, co zawsze.
– A my bez ochrony. Żadnej pewności. Prawo nie działa.
– A coś tu w ogóle działa?
– Nic.
– A wyjścia nie widać.
Ta, a Balcerowicz musi odejść. Pani MM, okropnie mi pani żal. To musi być straszne, codziennie budzić się w tak beznadziejnym świecie.
Józinek siusiał sobie spokojnie we mgle, za mizernym łysym krzaczkiem, słuchając tej gorzkiej wymiany zdań. Nie do końca podzielał ten pesymizm i rezygnację. Dobrze nie jest, ale jakieś wyjście zawsze się znajdzie. Ponadto sprawa była dość prosta, jeśli idzie o informację. Uzyskać ją, tkwiąc na tej bocznej drodze, można na dwa sposoby: przez radio lub przez telefon komórkowy. Telefonem nie dysponował. Co do radia – powinno być przynajmniej w co drugim samochodzie.
No właśnie. Mamy rok 2004 a nie 1974, radio w samochodzie to rzecz dość podstawowa, a w serwisach informacyjnych, zwłaszcza lokalnych stacji, zwykle nadawane są informacje o wypadkach, korkach i różnego rodzaju utrudnieniach na drodze. Ponadto kierowcy ciężarówek standardowo mają CB-radia i zawsze są najlepiej poinformowani.
A skoro już wylazł na to zimno, może się przecież nieco rozejrzeć. Odszukał w kieszeni rękawiczki i uradował się przelotnie swoją przezornością: dolne kończyny też miał ocieplone. Hehe. Ładnie by teraz wyglądał w samych dżinsach! Czując się trochę jak traper, a trochę jak polarnik, przeskoczył nawianą na krzaczek zaspę i ruszył przez śnieg na pobocze, gdzie nie było tak okropnie ślisko jak na asfalcie. Głosy przy ciężarówce cichły za nim, w miarę jak oddalał się ku przodowi, aż wreszcie całkiem je wchłonęła ta gęsta mgła. Pojazdy stały, grzejąc silniki. Ludzie pokornie i biernie siedzieli w pozamykanych samochodach, czekając nie wiadomo na co.
Słuszna uwaga, Józinku, to bardzo dziwne, że ludzie w korku siedzą i czekają. Coś się za tym musi kryć!
Ich oddechy skraplały się na szybach, tak że nie było widać żadnych twarzy, tylko rozmazane sylwetki. Mgła uniosła się nieco; szosa przecinała teraz szczere pole bez żadnych drzew i zabudowań. Teren był nieco nachylony, więc kiedy tak maszerował poboczem, kurtyna mgły odsłoniła przed nim, na krótką chwilę, fragment krajobrazu. Józinek aż przystanął w miejscu. Ujrzał szosę na parę kilometrów w przód: po obu stronach była całkowicie zapchana stojącymi pojazdami!
Tak sobie myślę… Może MM sama siebie strollowała tym “końcem ferii”, takie pandemonium faktycznie jest możliwe, kiedy dzieciaki masowo wracają z zimowisk (nie pamiętam, czy w roku 2004 już zostały wprowadzone różne terminy ferii dla różnych województw, czy jeszcze po staremu cała Polska miała je w tym samym czasie); ewentualnie, gdyby to była niedziela, 4 stycznia, też bym mogła uwierzyć.
Wszędzie było szaro-niebiesko, cicho i głucho. Mgła i mgła. Bezruch.
Poczuł się trochę nieswojo. Nagle wydało mu się, że na przeciwległym pasie, w pewnej odległości, rozpoznaje wśród samochodów sylwetkę wozu policyjnego, więc ruszył naprzód, kierowany chęcią zdobycia informacji lub wskazówek. Ale kiedy się zbliżył, zobaczył, że to polonez radio-taxi z granatową karoserią.
W środku nie było pasażerów, tylko taksówkarz, który siedział z założonymi rękami, żuł gumę i słuchał radia. Miał rumianą twarz o mocnych rysach i wesołe oczy. Józinek uznał, że można go zagadnąć. Ludzie o takim wyglądzie – jak niejednokrotnie zaobserwował – cechują się wymownością i chętnie nawiązują kontakt.
Jożin, uciekaj! Przecież on na pewno zechce z tobą porozmawiać! I będziesz musiał niepotrzebnie strzępić gębę!
Zapukał w szybę od strony kierowcy. Taksówkarz od razu odkręcił okno.
– Co jest, gzubek? – spytał swojsko. – Zgubiłeś się?
Józinek pokręcił głową i zapytał, czy w radio mówili, co tutaj się dzieje.
– Jak cholera jasna – odparł taksówkarz. – Za Paczkowem, na odcinku do Kostrzyna, był wielki karambol: kilkadziesiąt samochodów. Masakra. Wszystko pozczepiane, trzeba ciąć blachy.
– Terroryści? – spytał Józinek.
Uzbrójcie się w cierpliwość – panowie biadolący, że prawo w tym państwie nie działa, nic nie działa, żadnej pewności, a wyjścia nie widać, to dopiero początek apokalipsy.
Terroryści na szosie pod Paczkowem!
No chyba że Józinek jednak tę Samoobronę miał na myśli 😛
Widać oglądał w telewizji nie tylko golaski z piórami w tyłkach, ale i parę filmów sensacyjnych mu się trafiło 🙂
– Nie, gołoledź i mgła. Karetki nie mają jak dojechać. Policja na warszawskiej kieruje cały ruch tutaj, bo to jedyna droga. A znów na gnieźnieńskiej, przed stacją kolejową, tir wpadł w poślizg i rozlał chemikalia. Jest straż pożarna. Wszyscy stamtąd też ruszyli tędy. Jak zwykle nawaliło co? – koordynacja! – słowa swoje ilustrował taksówkarz mapą drogową powiatu poznańskiego. Jeździł po niej palcem.
– Bez sensu – podsumował Józinek.
– Pewnie. Ale chyba już wiesz, że u nas, jak decyzje zapadły, to sensu nie ma co szukać.
Kurczę, gdyby jedna spotkana przez Józinka grupka zaczęła narzekać, że państwo kradnie, Tusk złodziej, nie ma sprawiedliwości, ciężko żyć na tym świecie i tak dalej, byłoby to prawdopodobne. Ale w tym korku zebrały się same takie zrzędy!
Ale przepraszam, jakie decyzje, jaka koordynacja? Ktoś zadecydował o tym, że w tym samym czasie na sąsiednich drogach będą dwa poważne wypadki?
– Niemożliwe – uparł się Józinek.
Taksówkarz spojrzał na niego z przychylnym zainteresowaniem.
– Twardziel z ciebie, co? Ale nic nie da się zrobić. Trzeba czekać. Jesteśmy ugotowani…
Wszyscy Polacy na jednej leżą tacy!
…Ja na przykład muszę się dostać na drugą stronę warszawskiej. Żona mnie chyba zabije. Aż się boję.
Dziwne, pomyślał Józinek. Boi się, a siedzi.
Same dziwy w tym korku. Ludzie siedzą i czekają. I siedzą. Nienormalni.
Y, a co miałby zrobić, jego zdaniem? Zostawić samochód i iść?
[Jożin wraca do samochodu, zdaje relację z tego, co się stało i jeszcze raz oznajmia, że wychodzi. Trolla i Ignacy Grzegorz idą razem z nim.]
Józinek ruszył energicznie w stronę wsi. Oczywiście nie zamierzał zawędrować aż tam – chciał tylko sprawdzić, czy da się w ogóle coś zrobić w tej sytuacji. Zaobserwował bowiem, że w każdym życiowym przypadku krył się jakiś sposób, jakiś klucz do kolejnych wydarzeń. Sztuka polegała na tym, jak go znaleźć.
Kolejne motto, którego autorstwo bez problemu przypiszemy dziewięciolatkowi.
Z tyłu, za jego plecami, Ignacy Grzegorz powiadamiał właśnie świat, że wpadł w zaspę i ma wodę w butach, i że jednak pójdzie dalej, i mają się nim absolutnie nie martwić, najwyżej się przeziębi – a tymczasem z przodu, parę metrów przed Józinkiem, coś się nareszcie zaczęło dziać: we mgle otwarły się drzwi peugeota i wyskoczył z nich krępy facet w kożuszku.
– Hej! – rozdarł się na widok nadchodzących postaci. – Jest tu jakiś lekarz?!
A ciekawe, skąd ja bym to miał wiedzieć, pomyślał Józinek. Wzruszył ramionami.
Och, Józek, przenikliwy jesteś jak twoja babcia. Taki człowiek potrzebujący lekarza powinien przecież najpierw przeprowadzić dedukcję: nie, dziewięciolatek na pewno nie wie, czy jest tu lekarz, jego opiekunowie sami na pewno lekarzami nie są, w ogóle dam sobie spokój z poszukiwaniami w tym naszym kraju rządzonym przez złodziei i pogodzony z losem poczekam na śmierć.
– Le-karz! Le-karz! – tłumaczył mu, skandując dobitnie, ten w kożuszku. Siekł powietrze ręką i szeroko otwierał usta, jakby gadał z głuchym.
– A co, ktoś zachorował? – spytała Trolla podchodząc bliżej. Dźwięk jej pięknego głosu zaskoczył pana w kożuszku tak, że aż znieruchomiał.
– Tak, mama – powiedział bezbronnie. – Jakieś duszności. Może serce. Macie może telefon? Nie macie.
Przecież pogotowie nawet by tu nie dotarło, pomyślał praktycznie Józef Pałys.
Och, jeden trzeźwy i praktyczny w tej apokalipsie.
– Poszukamy lekarza – obiecała Trolla. – A pan niech wraca do mamy – rzecz dziwna, ten dorosły facet odetchnął, spojrzał na nią ufnie i posłusznie wrócił do swojego wozu.
Tak jest. Dobrze, że Trolla zniknęła po tym tomie, bo mielibyśmy drugą wersję Gabrysi.
Trolla ich rozdzieliła: Józinek miał iść naprzód i szukać, ona ruszy w tył, a zadaniem Ignacego Grzegorza będzie pytać w samochodach po drugiej stronie. Nie minęło i pięć minut, jak to ona właśnie znalazła lekarza. Tkwił za kierownicą granatowego volvo i jadł batona.
Józinek zaraz do niej wrócił, na pierwszy okrzyk przybiegł też truchcikiem niebieski z zimna Ignacy Grzegorz, który nie ośmielił się jeszcze zagadnąć nikogo. Zbliżywszy się do volvo, usłyszeli końcówkę wypowiedzi pana doktora – tłumaczył, że jako specjalista ortopeda nie zna się na dusznościach.
– Ale składał pan przysięgę Hipokratesa! – przypomniał mu oburzony Józinek.
Lekarz spojrzał tak, jakby przemówiono do niego w obcym języku.
– Od tego jest pogotowie – wyjaśnił kategorycznie.
– Nie dojedzie – cierpliwie tłumaczyła mu Trolla. – Ja bym chętnie tej pani udzieliła pierwszej pomocy, ale chyba lepiej, żeby to zrobił specjalista ortopeda niż uczennica gimnazjum, prawda?
Lekarz – krótkonosy, arogancki trzydziestolatek z ciężkim podbródkiem – najpierw był wrogo nadęty, potem – już tylko nadęty, wreszcie, po ostatnich słowach Trolli odpuścił nieco i nabrał ludzkiego wyglądu.
Nos mu się wydłużył, a podbródek wysubtelniał?
– No, niech będzie – burknął niechętnie. – Tylko niech mi tu ktoś z was popilnuje wozu. Nie chcę znów stracić kołpaków! Albo lusterka!…
Wszędzie ru***wka, zniszczenia i pożoga…
…spojrzał raz jeszcze na Trollę, jakby badał jej przydatność w tej materii – na jej ciemne oczy, różowe od mrozu policzki, na jej szeroki uśmiech – i niewiele brakowało, a też by się uśmiechnął.
– Stójcie tu i uważajcie – polecił z naciskiem. Wziął torbę,
Co za szczęśliwy przypadek, że miał przy sobie akurat torbę lekarską, co jeśli miałby pod ręką tylko samochodową apteczkę?
zamknął samochód ze wszystkich stron, spytał, gdzie jest ta chora, przeciągnął się, aż mu chrupnęło w stawach, i poszedł
niezbyt spiesznie przez śnieg.
– Nigdy nie słyszał o przysiędze Hipokratesa! – stwierdził, wstrząśnięty, Ignacy Grzegorz.
Wiecie, po czym w świecie Jeżycjady można poznać dobrego lekarza?
Najprościej: sprawdzić, czy nie nazywa się przypadkiem Ida albo Marek Pałys, względnie Mamert Kowalik. Jednak dla bardziej dociekliwych autorka ma także inne kryteria. Otóż dobry lekarz żyje skromnie i ubogo, jeździ starym samochodem (a jeśli kupuje nowy, to używany) i choć haruje na trzy etaty, to absolutnie nie widać, żeby miał z tego jakieś pieniądze. Lekarz, który wygląda, jakby dobrze zarabiał, z miejsca jest podejrzany – i, oczywiście, dla podkreślenia tego zachowuje się arogancko i niesympatycznie. Nawet doktor Kowalik, choć tu przedstawiany jako wzór cnót lekarskich, przeszedł etap aroganckiego buca, kiedy polepszyło mu się materialnie i zaczął jeździć lepszym samochodem (“Noelka”).
– A mimo to poszedł – mruknęła Trolla, patrząc, jak ortopeda nurkuje na tylne siedzenie peugeota. – To krzepiące.
Ty jesteś krzepiąca, pomyślał Józef Pałys, ale przecież nie powiedziałby tego na głos, za żadne skarby. Nie przy Ignacym G. Strybie, który nagle zaczął się zachowywać jak wyłączny posiadacz Trolli i zawsze starał się stanąć najbliżej niej.
Posiadacz. Naprawdę, Jożin, twoja wizja stosunków międzyludzkich jest… dziwna.
Ortopeda wrócił, dosyć zadowolony z siebie, i z uznaniem przyjął fakt, że volvo jest prawidłowo strzeżone, w dodatku przez silną grupę. Zaraz też wsiadł, odprawił ich skinieniem ręki i powrócił do swoich batonów.
– Głodny jestem – powiedział na ten widok Ignacy Grzegorz, ten niejadek, lecz nikt nie podjął tematu. Wrócili do furgonetki, bo pan Oracabessa przypomniał sobie, że ma tam paczuszkę gumy do żucia.
A w furgonetce zastali dziwnie napiętą atmosferę. Laura i Franz znajdowali się na przednich siedzeniach – on za kierownicą, ona obok niego – lecz odwróceni byli do siebie plecami. Każde z nich wpatrywało się w swoje okno, przy czym Franz był milczący i zakłopotany, zaś Laura milcząca i wściekła.
Och jej, czyżby odbyły się tu jakieś próby napastowania i jakieś potrząsanie jak szczurem?
Nieno, naprawdę, nie wierzę, nie wierzę w tę wersję Laury.
Radio, nastawione na RMF, ciurkiem nadawało kretyńskie reklamy. Było dziesięć po drugiej.
Radio???
RADIO???
MIELI RADIO???
To po jaką cholerę on łaził po tym śniegu i mrozie? Żeby poczuć się Męski, Bardzo Męski?
A wystarczyło włączyć Radio Merkury, bardzo fajną stację lokalną, która po każdych wiadomościach o pełnej godzinie podaje dokładną sytuację drogową w Poznaniu i Wielkopolsce.
Bystry obserwator, mówili, umiejący wyciągać wnioski, mówili…
(Wsiądę jeszcze na mojego ulubionego konika: staram się nie słuchać stacji komercyjnych nadających “ciurkiem kretyńskie reklamy”, a w ogóle wszelkie reklamy wyłączam z szybkością światła, gdy tylko rozpoczyna się ciurek. Tak tylko mówię – że o ile radio nie jest zepsute, to można zmienić falę…)
Pan Oracabessa sięgnął do swojej torby po gumę i poczęstował wszystkich miętowymi plasterkami. Przy okazji wydobył też zeszyt w kratkę, z fiołkową okładką w białe baranki, i przesuwając palcem po kolejnych stronicach, wnikliwie coś studiował.
– Mam! – rzekł wreszcie. – Ty miałaś rację. Sroce!
(w poprzedniej scence, którą ciachnęłam, pan O. jak zwykle przekręca idiom – mówi “wypaść kotu spod ogona”, bo skojarzyło mu się z “wykręcaniem kota ogonem”)
– jak się okazało, zeszyt zawierał ponad sto związków frazeologicznych, występujących w języku polskim, a zapisała je tam pani Teresa, na prośbę męża. Wbijał je sobie w pamięć przy każdej okazji.
Jak widać, z niezbyt imponującymi wynikami.
Pan Oracabessa był imponujący pod każdym względem. Pomyśleć tylko: znał biegle niemiecki i angielski i starał się nauczyć polskiego. Fantastycznie śpiewał i grał na kilku instrumentach. Komponował własne utwory. W dodatku prowadził prawdziwe studio nagrań, był świetnym ojcem i sympatycznym, życzliwym człowiekiem.
Natomiast niezbyt dobrym opiekunem osoby chorej, ale o tym potem.
Spojrzał właśnie na Ignacego Grzegorza, który dygotał w kąciku, nie mogąc się rozgrzać, i zaraz opatulił go kocem. Jego duże dłonie poruszały się z ojcowską wprawą, a czarne oblicze wyrażało zatroskanie.
– Nie zostawić na pastwę lodu – mówił przy tym.
– Losu, Helmut.
– Przecież on jest zimny – to mówiąc, pan Oracabessa podniósł oczy na swoją szwagierkę i na krótko znieruchomiał. – Hej – powiedział i zrobił znaczącą minę, której Józinek nie umiał rozszyfrować, więc odwrócił się do Trolli, by zobaczyć, o co tu chodzi. Trolla też nie wiedziała, o co tu chodzi, i patrzyła na pana Oracabessę pytającym wzrokiem.
Gdyby napisał tak uczeń w wypracowaniu, polonistka wykreśliłaby czerwonym długopisem drugie „o co tu chodzi”, zwłaszcza że nie jest to zabawna scena, w której powtórzenia miałyby zwiększać efekt komiczny. Ale uznanej autorce redakcja nie podskoczy.
A chodziło o to, że zdejmując z głowy kaptur, ściągnęła razem z nim i kapelusz. Nie wiedząc o tym, siedziała właśnie z gołą – bardzo gołą – głową. Nie miała właściwie włosów. Błyszczącą skórę pokrywał zaledwie ciemny puszek. Jej różowe uszy wydawały się bardzo odstające, a twarz pozbawiona osłony kapelusza – dziwnie obca i bezbronna.
Szok i niedowierzanie, kto by się spodziewał.
Czemuż, do licha, rodzina nie mogła się złożyć na porządną perukę dla Staszki? Ba, chorzy dostają na peruki dofinansowanie! (Za link dziękujemy Feroluce.) Lepiej powszechnie zwracać na siebie uwagę ekstrawaganckim kapeluszem, jednocześnie pozując na Dzielną, Bardzo Dzielną, która nie chce robić wokół siebie zamieszania?
Tak sobie teraz przypominam własne doświadczenia gimnazjalne i jeszcze coś przyszło mi do głowy – taka dziewczyna dzień w dzień paradująca po szkolnym korytarzu w kapeluszu aż się prosi, żeby jakiś dowcipniś ściągnął jej ten kapelusz i na przykład wyrzucił przez okno…
Nawiasem mówiąc, przesiadywanie wciąż w kapeluszu w pomieszczeniach, zwłaszcza w przegrzanych klasach szkolnych, musiało być potwornie męczące.
Chyba dopiero widząc ich zaskoczone miny, Trolla zrozumiała, co zaszło (a nie “o co tu chodziło”?). Wydobyła z kaptura zgnieciony kapelusz. Rozprostowała go. Po obu stronach ronda miał od środka przymocowane ciemne kosmyki włosów! Włożyła go spokojnie na głowę, przyklepała kosmyki na policzkach i powiedziała raźno:
– Hej, chłopaki! A może by tak rozpalić wielkie ognisko?!
– Super! – odpowiedział natychmiast Józinek, z zapałem nieco przesadnym, zaś Ignacy Grzegorz, któremu można by zarzucić wiele, ale na pewno nie braku [brak!] taktu, przyłączył się entuzjastycznie, wołając jak dziecko, że uwielbia palić ogniska i piec kiełbaski na patyku.
Mówimy: „nie można zarzucić mu BRAKU taktu”, ale „można zarzucić mu wiele, ale nie BRAK taktu”. Gdzie byłaś, Redakcjo?
[Szczęśliwie znajdują w pobliżu sporo wierzbowych gałęzi i mogą rozpalić ognisko. Helmut i Franz zaczynają grać i robi się zabawa na całego.]
Dziwnie wyglądał krajobraz w tej mgle. Czarny szereg opiłowanych wierzb biegł daleko w pole, całkiem jak na starym plakacie z profilem Chopina, wiszącym od zawsze w pokoju dziadków. Wierzby rosły tuż nad brzegiem zamarzniętego strumienia, który przecinał rozległe, płaskie pola. Nie było tu ani śladu życia poza tymi drzewami i stadem wron, które poderwało się do lotu z chamskim, ochrypłym krakaniem.
Litości, nawet niewinnym ptakom musiało się oberwać?
Nazbierali pełne naręcza opału i przydźwigali je do ogniska. Pięknie już się rozpaliło, płomienie buchały teraz wysoko i jasno, iskry wesoło strzelały, a ostro pachnący siwy dym mieszał się z mgłą. Stało tu już parę osób. Ignacy Grzegorz rozdawał foldery. Od strony zakorkowanych samochodów, zwabieni ogniem jak jaskiniowcy, nadciągali kolejni gapie, niepewni, czy ich kto nie odpędzi od prywatnego ogniska.
Taaaak, jasne, prywatny właściciel prywatnego ogniska przyjdzie i powie “Won mi stąd, to mój ogień!”. I jeszcze wyssie całe gorące powietrze, żeby przypadkiem nie rozeszło się po okolicy i nie ogrzało kogoś nieuprawnionego. Ech, ta ponura wizja świata i ludzi w dziełach optymistycznej, ciepłej pisarki, tworzącej ku pokrzepieniu serc!
(i żeby choć jedno zdanie gdziekolwiek w tym okropnym dziele, które pozwalałoby mieć nadzieję, że to jest tylko ponury opis sytuacji, a autorka, której dziękuje się za ciepłe i krzepiące książki, widzi to jednak ciut inaczej!!!…)
Robiło się coraz weselej: Trolla i Laura zaczęły tańczyć przy tej skocznej muzyce i nawet Ignacy G. Stryba puścił się w tany, wymachując pajęczymi kończynami oraz zamiatając kocem śnieg, a fikał tak, że aż zgubił czapkę.
– Widzi pan? – spytał nagle męski głos za plecami Józinka. – Zgubił czapkę.
– Co z tego? – odezwał się drugi głos. – Zgubił czapkę? Nie chwytam. Ciekawe, czemu tak tu stoimy. Boję się, że to chłopi blokują drogi.
– E, nie, to spokojna wioska.
– Tak? Skąd pan wie?
– Mam tu niedaleko chatę nad jeziorem. Daczę. Ludzie tu spokojni, nikt pana piłą rżnąć nie będzie.
Wow, Aluzyje Literackie latają aż powietrze świszcze.
– A ja panu mówię, że to blokada. Stoimy tu już tak długo.
Józinek poczuł się posiadaczem ważnej informacji. Odwrócił się i ujrzał siwego grubasa w kożuchu oraz zapyziałego brodacza w skafandrze.
Swoją drogą, te kożuchy, te skafandry, w ogóle cały styl ubierania się postaci wygląda jak żywcem wyjęty z lat 80-tych. Serio, kiedy ostatnio widzieliście mężczyznę w kożuchu?
Ja całkiem niedawno, ale to tylko dlatego, że oglądam Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz? średnio raz na rok.
– Z tira wylały się chemikalia – powiedział im. – A tam – o! – był karambol.
– O! – zdziwił się siwy. – Żartujesz!
– Serio – zapewnił go Józinek.
– Serio? Czy jest w tym kraju cokolwiek na serio? – smęcił brodacz. – Wszystko jest na niby, na tymczasem, wszystko szare i smutne. Można dostać depresji. Chyba już dostałem.
Aha, dalej lecimy “Weselem”. Podobnie smęcił Dziennikarz w rozmowie ze Stańczykiem.
I nawet komórki dziś nie mam, bo mi bateria siadła.
– Ja mam komórkę – rzekł siwy.
– Cśśś! Niech pan nie wyjmuje, bo zaraz wszyscy się do pana zlecą i zapłaci pan rachunek stulecia.
*robi się powoli czerwona na twarzy*
– Ma pan rację. Każdy by chciał dzwonić.
– Lepiej spokojnie poczekajmy. Aż coś się zmieni.
– Zimno w nogi. Wróćmy do samochodu.
– Racja.
– Tak będzie najlepiej czekać.
Ups, Kuro i Dzidko… My tu tak analizujemy, a mnie się książki pomyliły – zamiast miłej, ciepłej i optymistycznej Jeżycjady wklejałam fragmenty Czekając na Godota!
– Najwygodniej. Żeby już coś się ruszyło, naprawdę. Jak ja mam się wyrobić? Jutro lecę do Brukseli. Żeby tylko nie było tej mgły.
Na szczęście tu już Józek oszczędza nam tyrady o oportunistach, którzy w korku wolą wygodnie gnuśnieć w samochodach zamiast… eee, prowadzić natchnione monologi wewnętrzne?
*znacząco* Do Brukseli. Wiecie, rozumiecie.
Rozumiemy. Leci zdać raport Cywilizacji Śmierci.
Aż tu wtem! zjawia się Tajemniczy Jeździec na skuterze i w kasku.
– Lucek! – zakrzyknęła Laura niedowierzająco. – Lelujka! To ty? Sama nie wiem, bo jesteś jakiś inny.
– Schudłem osiem kilo – powiedział z zadowoleniem właściciel skutera. – Po ziołach Klimuszki.
Kwik! To jak w tej reklamie radiowej:
– Stefan! Kopę lat! Nic się nie zmieniłeś!
– Za to zmieniłem leki na wątrobę, teraz stosuję tabletki X firmy Y.
Może jeszcze wyciągnie te ziółka zza pazuchy jak butelkę Perwollu 😀
– Wyglądasz… – Laura na chwilę umilkła. – Wyglądasz świetnie i zdrowo.
– A ty wyglądasz jak zwykle pięknie.
Laura rozejrzała się, sprawdzając, czy aby wszyscy dobrze usłyszeli te słowa.
– Co ty tu robisz? – spytał Lucek.
– Jadę do Gniezna, haha.
– A ja ruszyłem do Kostrzyna, ale musiałem zawrócić. Co tam się nawyrabiało! W życiu nie widziałem takiego karambolu.
Laura przypatrywała mu się z rozmarzeniem.
– Dawno się nie widzieliśmy – zauważyła.
– Ze trzy lata. Mam strasznie dużo roboty. Studia, praca…
– Poszedłeś jednak na medycynę?
– No, prawie. Na weterynarię.
– A ożeniłeś się?
No raczej. Wszystkie twoje rówieśniczki już ochajtane, jeśli jakiś dwudziestodwulatek jeszcze jest kawalerem, musi być z nim coś nie tak.
– Nie. Skąd. Na nic nie mam czasu. A co u ciebie?
– W tym roku matura.
– A potem? – spytał z dziwnym wyrazem twarzy rumiany Lucek.
– Wciąż brak wizji – powiedziała Laura wymijająco i oblizała usta.
Raczej bardzo konkretna wizja: “Inne w tym wieku wychodzą za mąż, a ja?!” – no ale fakt, lepiej się do tego nie przyznawać tak przy pierwszym spotkaniu 😉
Ale to oblizanie ust wypada dość złowieszczo 😉
– Wiesz, myślałam o dziennikarstwie, ale nie mam pewności, czy się do tego nadaję.
– Na pewno. Na pewno! Zawsze byłaś taka błyskotliwa i elokwentna – rzekł tęsknie Lucek, wlepiając w nią ciemne oczy.
Laura poprawiła fryzurę.
– Wolałem cię z tymi ciemnymi włosami – zauważył Lucek. – Ale – dodał natychmiast – w tych też wyglądasz ślicznie.
– Hm – powiedziała Laura. – Zatańczymy?
Lucek objął ją w pasie i poprowadził.
Hm, tańczenie do muzyki reggae kojarzy mi się raczej ze swobodnym podrygiwaniem, a nie tańcem, w którym partner obejmuje i prowadzi partnerkę. Chyba że Lucek tańczył według zasady “Mnie muzyka nie przeszkadza”.
[Trolla wpada na pomysł, żeby pożyczyć od Lucka skuter i podjechać do trasy gnieźnieńskiej, zawiadomić policję o tym, co dzieje się tutaj.]
Na wieść o tym, że ruszają do wsi, pan Oracabessa wyraził zgodę, zaś Ignacy G. Stryba zaczął nudzić, żeby jego też zabrali, a nudził tak wytrwale i tak męcząco, że Trolla się poddała.
– Niech ci będzie. To niedozwolone, ale przecież policji i tak tu nie ma.
Ale właśnie masz zamiar jechać jej szukać, więc…?!
(poza tym, cóż za wychowawcze podejście – zabronione, ale skoro nikt nie patrzy… Ok, czternastolatka może tak właśnie myśleć, ale tam jest kilka osób dorosłych!)
Siadła za kierownicą, a oni dwaj za nią, przy czym ten wrażliwszy i subtelniejszy z nich został posadzony w środku. Dzięki temu mógł Trolle objąć w pasie, co też bezczelnie uczynił. Zapaliła silnik.
Jak oni się tam w trójkę zmieścili? I w dodatku żadne nie ma kasku…
Dwóch jest małych, dziesięcio- i dziewięciolatek 🙂
Co mi się podoba w rodzinie Oracabessów, pomyślał Józinek, to ta ich pogodna równowaga i niewzruszony spokój. Puszczają Trolle z nami bez problemu i nikt nie histeryzuje: „tylko uważaj!”, albo coś w tym rodzaju, nikt nie ma wizji kosmicznych katastrof, porwań i napaści.
Ani nawet poślizgu na oblodzonej drodze, jakiejś stłuczki, spadnięcia któregoś z chłopaków (najprawdopodobniej Józina, skoro siedzi z samego tyłu). Doprawdy, spokój pana Oracabessy jest imponujący, ale miejscami jakby bezmyślny odrobinę.
U nas na Roosevelta rzecz nie do pomyślenia: cały tłum nadopiekuńczych indywidualności, a wszyscy z bogatą wyobraźnią.
Rozumiem go doskonale, tak samo we wczesnym nastolęctwie zazdrościłam przyjaciółce rodziców, którzy na hasło “chcę iść do…” nie zaczynali z miejsca godzinnego przesłuchania “a gdzie, a z kim, a po co, a czy na pewno musisz tam iść?”. Niemniej, ta nadopiekuńczość… Hm. Ano, zapamiętajmy ją i sprawdźmy, jak się objawia…
[towarzystwo jedzie monotonną drogą w stronę wsi]
Teraz podjechali do niewielkiego starego domu na samym skraju wsi. Otaczał go pozieleniały płot ze sztachet, które stykały się z poboczem szosy.
Wieś, do której dojechali, to Biskupice. Na jej przykładzie będziemy mogli obserwować cechę charakterystyczną tzw. realizmu musierycznego – falowanie gumianej czasoprzestrzeni.
Za tym ogrodzeniem, pośród zimowych badyli, zrudziałych kwiatów i zagonków podgniłej brukselki, stała sobie ciepło ubrana para gospodarzy: ona w chuście, fartuchu i kurtce, on – w półkożuszku. W tle sennie gmerały się kury, a przez okno niskiego domu, krytego omszałą dachówką, widać było migający niebiesko ekran telewizora. Korek przed tym domem osiągnął punkt krytyczny i nawet skuter nie mógł się przedostać jezdnią, więc Trolla zjechała na chodnik i tu przystanęła. Dzięki temu Józinek mógł do woli obserwować gospodarzy. Tkwili za swoim płotem, oboje z założonymi rękami, i przyglądali się niespodziewanemu widowisku, a na ich twarzach malowała się spokojna, głęboka satysfakcja.
A dobrze im tak, tym miastowym! Jeżdżom tylko i jeżdżom, kury płoszom, a teraz o! – stojom! I nic nie zrobiom! Ha!
[Trolla i chłopaki, jadąc przez wieś, docierają w końcu na pobocze szosy gnieźnieńskiej]
Rozwalony tir leżał na boku, a dostępu do niego broniły ze wszystkich stron czerwono – białe taśmy, rozciągnięte w poprzek jezdni. Policja nie przepuszczała nikogo.
Z pewnego oddalenia można było dostrzec tylko tyle, że stoją tam dwa wozy straży pożarnej i policyjny polonez. Po prawej, aż po pierwszy zakręt, widać było unieruchomione samochody. Cała jezdnia wokół tira lśniła ciemno, jak po deszczu.
(…)
– Myślisz, że tu się paliło? – ekscytował się Ignacy Grzegorz. – Patrz, straż pożarna. Ja nigdy w życiu nie widziałem prawdziwego pożaru. A chciałbym, naprawdę bym chciał. Czuję, że to by mi dostarczyło bardzo silnych wrażeń.
Neronik jeden 😉
Ciekawie było patrzeć, jak radzi sobie Trolla. Grzecznie zagadnęła funkcjonariusza, który – bardzo ważny i zajęty – przez parę chwil nie poświęcał jej absolutnie żadnej uwagi. Ale w pewnym momencie magia zaczęła działać: Trolla znów coś powiedziała, a policjant rzucił jej jedno krótkie spojrzenie. I wpadł. Spojrzał po raz drugi już całkiem inaczej. Ona zaczęła opowiadać, ilustrując swoje słowa wyrazistymi gestami, a policjant z każdą chwilą wyraźniej przenosił swą uwagę z trasy gnieźnieńskiej na opowieść Trolli. Cała jego sylwetka stała się nagle jakby bardziej przychylna, a wąsate oblicze nabrało wręcz sympatycznego wyrazu.
– Właściwie to ona nawet nie jest ładna – powiedział z zachwytem Ignacy G. Stryba. – A popatrz tylko, jak jej ten policjant je z ręki. Słuchaj, a dlaczego, twoim zdaniem, ona nie ma włosów na głowie, tylko przy kapeluszu?
– Pilnuj swego loczka – rzekł ze złością Józinek.
– To trochę takie małe dziwactwo, prawda? Nie szkodzi, ja i tak ją lubię…
Ignaś ma dziesięć lat. Nigdy w żadnej książce ani filmie nie spotkał się ze zjawiskiem łysienia przy leczeniu nowotworu?
Ignaś jest ponoć małym geniuszem o inteligencji znacznie powyżej przeciętnej…
…Nawet, powiedziałbym, więcej niż lubię – wywnętrzał się kuzyn, podskakując w miejscu jak kurczak, żeby rozgrzać nogi. – Popatrz tylko, Józinku, to nie do wiary, ten policjant już idzie za nią!
Trolla i funkcjonariusz szli energicznie do przejazdu kolejowego i zatrzymali się dopiero w miejscu, skąd widok na szosę paczkowską, zapchaną aż po zamglony horyzont, rozciągnął się w całej okazałości. Policjant złapał się za głowę, a potem biegiem ruszył do radiowozu.
Przynajmniej nie dokopuje się tu nieudolnej i prymitywnej policji.
– Moim zdaniem Staszka jest bardzo seksy – oświadczył Ignacy G. Stryba, dzwoniąc zębami z zimna.
Ignaś, dziecko drogie! Skąd ty znasz takie wyrazy!?
– Co przez to rozumiesz? – spytał oschle Józef Pałys.
– Rozumiem przez to, że jest szalenie pociągająca.
– Sam jesteś pociągający – wściekł się Józinek. – Wytrzyj smarki. I zamknij gębę. Ona wraca.
Bardzo zadowolona Trolla szła do nich szybkim krokiem.
– Załatwione, panowie – rzuciła, podnosząc skuter z podpórki. – Możemy ruszać. Pan Mirek obiecał mi, że jak najspieszniej zajmie się sytuacją.
– Pan Mirek.
– Nazywa się Wachowiak. A jego żona, wyobraźcie sobie, też ma na imię Staszka.
Wyobrażamy sobie. I?
Usiadła za kierownicą i odpaliła skuter.
– No jazda, chłopcy – przynagliła. – Wracamy.
Kiedy przejechali przez tory, Józinek stwierdził, że pan Mirek wygląda na kogoś, kto dostał już instrukcje z góry. Stał w morzu pojazdów, przepuszczając samochody wlokące się od Paczkowa na asfaltowany podjazd wokół stacji benzynowej, który ją łączył z trasą gnieźnieńską. Szło im denerwująco powoli, ale był to już przynajmniej jakiś ruch. We wsi Trolla zatrzymała się opodal kościoła. Para gospodarzy wciąż stała przy swoim pozieleniałym płocie,
I tak oto dom z zielonym płotem przemieścił się ze “skraju wsi” w okolice jej centrum.
z jeszcze większym zainteresowaniem śledząc przygody miejskich bogaczy, uwięzionych w swych drogocennych pojazdach. Tuż obok płotu wysiadła z białego mercedesa pani w białym futrze i kapeluszu.
No mówiłam, lata 80-te!
http://media-cache-ec0.pinimg.com/236x/10/70/d4/1070d4df14d4f08a3077eebcc6c39d83.jpg
Tupała nogami, jednocześnie wrzeszcząc ze złości, a pan w eleganckim czarnym płaszczu to ją uspokajał, to także wrzeszczał.
– Znów stoimy! Zrób coś! – krzyczała pani. – Dłużej tego nie zniosę! Głodna jestem! Muszę iść do toalety!
– No, co ja mogę zrobić!
– Zapłać komuś!
– A komu? Żebym wiedział, to bym zapłacił.
– Powiedz im, kto ty jesteś!
– Wszyscy muszą czekać.
– My nie jesteśmy „wszyscy”!
– Korek to korek! Siła wyższa.
– Jaka siła wyższa, nie ma żadnej siły wyższej, jest tylko ten cholerny polski bałagan! Daj komuś w łapę! Jesteś mężczyzną czy nie?
Borze zielony, jakie wkurzające są te scenki z gatunku “świat jest zły, a ludzie podli”…
Gospodarze za płotem przyglądali się tej scenie w milczeniu. Natomiast kłócąca się para nawet tych ludzi nie dostrzegała. Trolla podjechała do samego płotu.
– Dzień dobry – powiedziała. – Przepraszam, czy jest tu gdzieś sklep spożywczy?
Gospodarze drgnęli i zwrócili na nią oczy.
– Na lewo. Ale otworzą dopiero o trzeciej – odpowiedziała kobieta w fartuchu. Miała pomarszczoną twarz o zaciętych ustach, spojrzenie podejrzliwe. Za jej ramieniem, widoczny przez szybę, nadal świecił w głębi domu telewizor. Na ekranie biała sylwetka, stojąca w oknie, wypuszczała białego gołębia ponad plac pełen ludzi.
Paczcie, TEN KONTRAST, tu papież wypuszcza gołąbka pokoju, a tu pani taka zacięta, zła i podejrzliwa.
Świecił. Telewizor świecił. Kolejny podstawówkowy błąd. Świecić może się ekran telewizora, to owszem. Telewizor najwyżej może się palić 😉
– To gdzie można by kupić coś do jedzenia?
Kobieta wzruszyła ramionami.
– Po drugiej stronie szosy. Ale policja nie puszcza.
– A czy u państwa…
– Nie mam! Nie dam! – zawołała natychmiast kobieta i odruchowo rzuciła spojrzenie na parę z mercedesa. – Niech do restauracji sobie idą!
– Nie, ja chciałam zapytać, czy u państwa jest telefon – dokończyła Trolla z uśmiechem.
– Też nie – burknął gospodarz.
– A w kościele?
– Kościół zamknięty aż do mszy wieczornej. Bo kradną.
– Co kradną?
– A wszystko.
Trolla przez chwilę przetrawiała tę wiadomość.
– To smutne – powiedziała.
– Tacy są dzisiaj ludzie. Jak wilki.
– Boże drogi, nieprawda! – zdenerwowała się Trolla. – Nieprawda. Są tacy, co okradną nawet wiejski kościółek. I są tacy, co oddadzą ostatni grosz dla chorego. Jak wiem, że są ci drudzy, to się nie boję tych pierwszych.
– E tam – powiedziała kobieta.
O rety rety… Rozumiem, że MM chciała stworzyć postać dziewczyny, która dostrzega w ludziach dobro, dzięki czemu rzeczywiście stają się lepsi. Tyle że świat czekający na uzdrawiający dotyk Trolli jest przedstawiony karykaturalnie. Ludzie po prostu utknęli w korku, a zachowują się jak bohaterowie filmu Anomalia, którzy nagle muszą zacząć walczyć o przetrwanie. Nie wierzę w tak przedstawione społeczeństwo, a w związku z tym nie wierzę też w uzdrawiającą je Trollę.
Gdy odjeżdżali spod zielonego płotu, pojazdy właśnie ruszały w stronę trasy gnieźnieńskiej. Para w mercedesie załapała się jednak na zaledwie kilka metrów jazdy. Kiedy ich samochód dopełzł do przejazdu kolejowego, opuszczono szlaban, po czym przejechał pociąg towarowy o wielkiej ilości wagonów.
A teraz dom z zielonym płotem, który przed chwilą znajdował się na skraju “tej długiej wsi”, potem niedaleko kościoła, przemieścił się w pobliże przejazdu kolejowego. Czy on nie ma przypadkiem kurzej nóżki?
(Oraz, na litość: liczbie, nie ilości!!! Redakcjo, gdzie ty?).
[Tymczasem przy ognisku zabawa trwa, wszyscy tańczą…]
Laura i Lucek tańczyli powoli, jakby do innej muzyki, spleceni ciasno i przytuleni policzkami. No, ładnie!
Rzeczywiście, jemu muzyka nie przeszkadza!
I oto kolejny barwny typ zmierza w stronę ogniska.
Przez szosę przedostał się zakosami jakiś oficer. Przed zamarznięciem i nudą ratował się, pociągając z niedużej piersiówki. Był to krwisty typ w rozpiętym płaszczu. Ze skody, którą opuścił, wołała za nim żona, siedząca przy kierownicy. Ale on tylko machnął ręką, zatrzymał się obok ogniska i patrzył z zastanowieniem.
– Ogieniek – dokonał wreszcie odkrycia. Popił z butelki, ale nie chciało mu się jej zakręcać.
– Świat powoli stygnie – oznajmił nagle. – Ech, wszystko jedno. Kto tu dowodzi?
Nikt się nie zgłosił, a Józinkowi zebrało się na śmiech.
– Nie ma dowódcy, to trudno – wybełkotał oficer. – Trzeba żyć.
Jego żona wyszła ze skody i poprosiła:
– Wracaj, misiu.
– Pójdę spać.
– Tak, prześpij się.
– Wciąż stoimy?
– Tak, stoimy. Ale może wreszcie coś się zmieni.
Godot przyjdzie.
– Jak już, to na gorsze – zawyrokował smętnie oficer.
Poszli.
Everything is wrong here, let’s all have a break…
Everything is wrong here, let’s all have a rest...
Uprzejmie proszę o wyjaśnienie mi, co to miało być, ta scena powyżej…
Wysuwam ostrożne przypuszczenie, że autorka chciała nam pokazać w tym korku barwny przekrój społeczeństwa, czy cuś.
A w tejże chwili do Józefa Pałysa zbliżył się jego kuzyn, zarumieniony po tańcach i hołubcach, jakie przed chwilą wycinał w towarzystwie Trolli. Teraz, ponieważ ona poszła do Lucka, by mu oddać kluczyk, Ignacy Grzegorz uznał za właściwe przystanąć obok Józinka w pozie triumfatora: założył ręce i wysunął jedną stopę do przodu, irytująco nią przytupywał, a minę miał pełną wyższości.
– Co ci jest? – spytał sucho Józinek, wiedząc dobrze, że kuzyn czeka na znacznie mocniejszą jego reakcję.
– Giną za mną te kobiety – powiedział z uśmieszkiem Ignacy Grzegorz.
AAAAAAAAAAAAAA!!!…
Przykro mi to mówić, Ignaś, ale wybrałeś sobie kiepski wzór literacki do naśladowania 😉
No ale znowu: takie słowa w ustach Ignasia?
– Ona tańczy tylko ze mną, zauważyłeś?
Ja… uwielbiam ją… Ona tu jest… i tańczy dla mnie… (Tak mnie jakoś wzięło na cytowanie piosenek, niekoniecznie dobrych.)
[Korek wreszcie się rusza, wszyscy wsiadają do furgonetki, tylko Laura ma inne plany]
– Nie jadę z wami!
Podbiegł do niej.
– Jak to?
– A co ja się będę wlokła w tym kondukcie. Lucek! Pojadę z tobą, zgoda?
– A pewnie – ucieszył się Lelujka. – Będziemy w Poznaniu raz dwa. Jeszcze sobie skoczymy na kawę.
I poszli w stronę skutera. Józinek za nimi. Nie podobało mu się to zupełnie. Był zdania, że Laura nie jest jeszcze dość dorosła na to, by mógł ją puścić w nieznaną dal i to z facetem prawie obcym.
Przecież sam wcześniej myślał sobie, że gdyby Laurę dresy próbowały zaatakować, to prędzej ona wydrapałaby im oczy.
Mujborze, kiedy ja miałam dziewięć lat, nastolatki były całkowicie dorosłe i takie poważne, w ogóle – inny świat! Kiedy to się zmieniło?
– Nie pozwalam ci – powiedział jej cicho na stronie. Wybuchnęła obraźliwym śmiechem.
A ja razem z nią.
– Czy ja cię pytałam o zgodę, malutki? Jazda, wskakuj do transita. Zobaczymy się w domu! – mówiąc to, siadła zamaszyście za Luckiem, który odpalał już skuter.
– Laura. Proszę! – z naciskiem rzekł Józinek, chwytając ją za ramię. A cóż na to jego kuzynka? – popchnęła go lekceważąco, tak silnie, że usiadł na zmarzniętym gruncie i stłukł sobie tyłek.
– Hej, Pepe! – zawołała na ten widok Trolla, która wychylała się już z furgonetki. – Co tam robisz? Ruszamy!
Był tak wściekły i właściwie bezradny, że zerwał się na równe nogi i nawet nie myśląc o obolałej kości ogonowej, pobiegł co sił do ruszającego już transita. Trolla wciągnęła go do samochodu i spytała, o co poszło. Wzburzony, zdał jej pokrótce relację.
Poradziła mu, żeby się kompletnie nie przejmował, bo Laura naprawdę jest dorosła i to nie on jest za nią odpowiedzialny, tylko na odwrót.
Trolla, no co ty! Józin jest Prawdziwym Mężczyzną, a nie jakimś dzieckiem!
A potem dorzuciła coś, co sprawiło, że całkiem się pocieszył.
– Co mi się w tobie naprawdę bardzo podoba – powiedziała, wichrząc mu włosy nad czołem – to twoje wielkie poczucie odpowiedzialności. Mało jest dziś na świecie takich superodpowiedzialnych facetów.
Ja bym nazwała go raczej superwtrącalskim w cudze życie…
Oraz panem Fe-Wszystko-Źle.
Karawana samochodów dojeżdżała właśnie, w żółwim tempie, do pierwszych zabudowań wsi. Już nawet można było rozpoznać majaczący we mgle kształt kościoła, kiedy los musiał, rzecz jasna, zdementować natychmiast to, co powiedziała Trolla.
– A gdzie jest drugi kuzyn? – zapytał mianowicie pan Oracabessa, odwracając się zza kierownicy i Józinek struchlał. Spojrzał w przód, obejrzał się za siebie, sprawdził nawet pomiędzy fotelami. Nigdzie jednak nie było Ignacego Grzegorza. Superodpowiedzialny Pepe zostawił miągwę samego w szczerym polu, na pastwę losu. Taka była bolesna prawda i nic się nie dało z tym zrobić.
Prawdę mówiąc, ja w ogóle w wydarzeniach powieści widzę ciągłe dementowanie wysokiego mniemania Jożina o sobie (oraz innych, w tym narratora, o nim). Ile razy ten bystry obserwator nie zauważył czegoś ważnego? Ile razy ten “prostolinijny i szczery” chłopak skłamał albo przynajmniej przemilczał prawdę? Niestety, aż do tej chwili, nic nie pobudza go do refleksji – a i to szybko zapomina.
[Trolla z Józinkiem wyruszają na poszukiwania, cofając się w stronę zagaszonego ogniska]
Józef Pałys, który przez całą drogę miał nadzieję, że miągwa tutaj się właśnie odnajdzie, beczący ze strachu przy owych zgliszczach, teraz naprawdę się zdenerwował. Przypomniał sobie nagle, jak bardzo zmarznięty był dziś Ignacy Grzegorz. Nie założył on przecież ciepłych gatek pod swój garniturek; był na to za mało praktyczny, a zresztą, nawet nie miał czasu o tym pomyśleć przed wyjazdem.
Święta Gabriela Poznańska troszczy się o cały świat – swoich bliskich, obcych ludzi, psy i koty… Tymczasem w Imieninach jej szesnastoletnia córka, zdeklarowana humanistka, nie radzi sobie w klasie matematyczno-fizycznej, ale nikt w rodzinie nie stara się jej pomóc, nie uruchamia kontaktów ze znajomymi ścisłowcami ani nie sugeruje korepetycji – to przecież miasto uniwersyteckie, znaleźliby się studenci z niewygórowanymi stawkami. Nikogo też nie obchodzi, że na tych trudnych lekcjach Róża siedzi głodna, bo taki miała niemądry pomysł na odchudzanie. W tym tomie natomiast dziesięcioletni Ignaś zimą chodzi po mieście i udaje się w podróż w cieniutkim garniturku komunijnym i przemakających butach, on zresztą też ma problemy z odżywianiem, ignorowane przez wszystkich poza Józinem, reagującym w stylu „Jedz, bo ci przyleję!”
No więc właśnie, czy ktoś tu wcześniej nie wspominał przypadkiem o nadopiekuńczości całej rodziny? Najwyraźniej przejawia się ona wyłącznie w gadaniu, tworzeniu katastroficznych scenariuszy i zabranianiu na wszelki wypadek.
I przypomniał też sobie, że teczka kuzyna została w furgonetce, a w tej teczce znajdował się wepchnięty tam szalik. I jeszcze pomyślał o tym, że Ignaś jest – kompletnie nie ze swojej winy nieżyciowym molem książkowym, pozbawionym orientacji w terenie, dzielności oraz instynktu samozachowawczego. Ktoś taki jak on nie nadaje się do szkoły przetrwania. Szczerze mówiąc, nie nadaje się w ogóle do życia, chyba że spędzi je tak jak dziadek: zawsze tylko wśród książek, z opiekuńczą i stanowczą żoną u boku, i z niezbyt długą, ani niebezpieczną, drogą z pracy do domu i odwrotnie. Wśród mroźnych i śnieżnych pól, w pustce, daleko od domu, od miasta, od toalety, od skupisk ludzkich, od policji i od cywilizacji, takie stworzenie jak Ignacy Grzegorz (a i dziadek! – to pewne!) było skazane na zagładę.
Refleksje dziewięciolatka, odsłona któraś tam.
– Pomyślmy, Pepe. Co mógł zrobić?
– Hm.
– Myśl, myśl. Co ty byś zrobił, będąc nim?
Zabiłbym się!!!
Józef Pałys usiłował sobie na to odpowiedzieć, lecz szło mu opornie. Pytanie zostało źle zadane. Nigdy nie umiał wczuć się w sposób myślenia Ignacego Grzegorza. I o to właśnie chodziło w ich odwiecznym sporze. Byli różni. Tak. Byli zbyt różni. Ale to przecież nie musiało oznaczać niezgody. Przecież mogli byli jakoś się dogadać, a nawet może dojść z pewnym wysiłkiem do porozumienia.
O matko borsko, coś mu błyska, cud!
[Ignaś szczęśliwie się znajduje i wszyscy ruszają z powrotem do transita]
I oto byli już w okolicy domu z pozieleniałym płotem. Zaszły tu zaskakujące zmiany. Małżeństwo tubylców zdecydowało się uruchomić mały biznes: wystawili stolik z wielkim termosem i serwowali herbatę dla uczestników korka. Mimo że ruch już wznowiono, wciąż jeszcze mieli przed stolikiem paroosobową kolejkę chętnych z małymi dziećmi. Józinek podszedł bliżej i przekonał się, że przedsięwzięcie miało jednak charakter dobroczynny: herbata była bezpłatna (ale za to niesłodzona).
Ot, Staszka powiedziała kilka zdań i ogrzała zlodowaciałe serce zgorzkniałej sknery. Gdzie sam papież nie może, tam Trollę trzeba posłać.
Mimo wszystko, darmowego rozdawania herbaty nie nazwałabym “biznesem” 😀
Przez chwilę we troje kontemplowali ten budujący obrazek, a potem ujrzeli swoją furgonetkę. Znów była unieruchomiona – podobnie jak cały rząd pojazdów po prawej stronie jezdni. Jechał za to lewy rząd, a całym bałaganem zawiadywał policjant, pan Mirek, który starannie zadbał o to, by zapanowała sprawiedliwość. Ruch odbywał się teraz naprzemiennie, ze względu na zwężenie drogi zastępczej za przejazdem kolejowym.
Wśród czekających w nowej kolejce zapanowała nowa irytacja. Sporo osób wysiadło, ze złością komentując jeszcze jedno utrudnienie jazdy,
Co? Przecież w ten sposób właśnie im ułatwił, w ogóle wręcz umożliwił jazdę! No, chyba że ta scenka miała pokazać “polskie narzekactwo”.
choć większość czekała z bezbrzeżną cierpliwością. Na domiar złego znów zamknięto szlaban przed stacją kolejową. Zdenerwowani kierowcy zaczęli trąbić i przeklinać wulgarnymi słowami [oczywiście oprócz tych, którzy czekali z bezbrzeżną cierpliwością], a Józinek dojrzał Laurę i Lucka na skuterze; jednak nie ujechali daleko! Tkwili opodal, tuż przy zielonym płocie, czekając, aż zostanie otwarty ruch przez tory.
A teraz… cała ta galeria dziwnych typów przewijających się nam przed oczami, to mały pikuś. Teraz, prosz paaaa, Wejście Smoka, Voldemorta, Naczelnego Czarnego Charakteru Jeżycjady! Fanfary!
Obok nich wysoki, tęgi pan o siwych skroniach i dużych workach pod oczami, rozglądał się nerwowo, stojąc przy czerwonym oplu z niemiecką rejestracją. Nagle zakrzyknął do swej pasażerki, szerokiej kobiety w wąskich okularach:
– W tym kraju wygra tylko ten, kto działa wbrew przepisom i pod prąd! – po czym wskoczył za kierownicę, dodał gazu i – ignorując system pana Mirka – ruszył wściekle w tył. Cudem wyminął maskę wozu stojącego za nim, wjechał tyłem w otwartą po lewej bramę jakiegoś podwórza, nabrał rozpędu, po czym z rykiem silnika ruszył naprzód. Jechał lewym pasem, na którym akurat wytworzyło się trochę wolnego miejsca. Chyba chciał skręcić w prawo, na drogę do Pobiedzisk, ale nie zdołał.
Tak myślę, myślę i nijak nie mogę sobie zwizualizować tego manewru. Ok, chciał podjechać trochę do przodu, pod prąd, lewym pasem, który akurat był wolny, ale po co wjeżdżał tyłem w bramę? Chciał zawrócić? No przecież nie.
Rozległ się głośny trzask, zgrzyt, brzęk i w jednej chwili piękny przód opla zmienił się w okropną kupę pogiętej blachy. Roztrzaskał się, wjechawszy w bok tira, który właśnie ruszył wolno ku stacji.
Pan Mirek podskoczył, zadął w gwizdek i runął służbowo do przodu, pomiędzy pojazdy stojące w kolejce. Rozpętała się straszliwa awantura i nawet pan Oracabessa w swej dobrotliwej łagodności nie pohamował się przed wyjściem z furgonetki i włączeniem się w tłum gapiów. Laura i Lucek, przed których nosami rozegrało się to zdarzenie, stali nieruchomo, z oczami jak spodki.
Kierowca czerwonego opla – najwidoczniej wciąż żywy – oraz jego kwadratowa pasażerka wydobyli się nie bez trudności z potrzaskanego wozu. Wpadli prosto na rozognionego pana Mirka, który dotarł właśnie na miejsce wypadku. Ciekawie jest obserwować facetów, którzy przed chwilą doprowadzili do stłuczki. Im rozleglejsza stłuczka, tym sprawca bardziej agresywny. Właściciel czerwonego opla przyjął taktykę niezbyt szlachetną: rozjuszony, aż strach było patrzeć, rozdarł się naprawdę po chamsku na kierowcę tira, sugerując, że to z jego winy nastąpiła kraksa.
Szkoda takiego fajnego auta, pomyślał Józinek. Niewiele też brakowało, a oglądaliby teraz przynajmniej dwa trupy.
No już bez przesady. Z jaką szybkością “ten facet” jechał?
Bystry obserwator niestety nie zauważył.
Ależ głupek z tego wysokiego. I w dodatku nie umie się przyznać do winy. Oczywistej! – nikt nie mógłby temu zaprzeczyć. Ten facet to słabizna, zawyrokował Józef Pałys…
…który kilka lat później, po tym, jak agresywnie zareagował na buziaka od Magdy, uciekł do domu, ochłonął, wrócił i ją przeprosił.
…który poprzedniego dnia przy śniadaniu, kiedy podciął krzesło Ignacego Grzegorza, przyznał się do tego bez wahania. Oraz przeprosił.
…stojąc sobie z rękami założonymi w tył i ze skraju chodnika obserwując naprawdę pasjonujący przebieg wydarzeń. A tymczasem pan Mirek zakończył rozmowę przez telefon komórkowy i zajął się spisywaniem personaliów.
– Dokumenty proszę.
Właściciel opla z furią kopnął wielką oponę tira, a następnie gwałtownym ruchem podał panu Mirkowi papiery.
– Pan Janusz Pyziak – potępiającym tonem odczytał policjant.
Megafon weź, bo jeszcze nie wszyscy słyszeli, jak ujawniasz dane osobowe!
Chwileczkę, chwileczkę, pomyślał Józinek jak idiota, skąd ja znam to nazwisko? Ale nim sobie zdążył przypomnieć…
Poważnie? Twardo stąpający po ziemi chłopak, nie jakiś oderwany od rzeczywistości filozof typu Ignacego, potrzebuje czasu, żeby przypomnieć sobie nazwisko kuzynki, w której mieszkaniu stale przesiaduje?
A ja wierzę. Obcy facet, w dodatku w takiej nietypowej sytuacji i miejscu… To trochę tak, jak ja kiedyś w obcym kraju na ulicy zobaczyłam znanego i szalenie popularnego polskiego aktora – patrzyłam na niego, i długą chwilę zajęło mi ustalenie, skąd ja go znam. On nie pasował mi do otoczenia, a otoczenie do niego 🙂
No tak, i o kuzynce zapewne nie myślał po nazwisku, tylko po prostu “Laura”.
…ujrzał kuzynkę Laurę. Wysunęła się z tłumu gapiów i dotarła aż w pobliże pana Mirka. Była blada, uchylone usta nadawały jej wyraz bardzo niemądry. Spojrzała na okularnicę tak, jakby ją rozpoznawała.
Okularnica to oczywiście Alma Pyziak, siostra Janusza, która od czasu, gdy pierwszy raz pojawiła się na kartach “Tygrysa i Róży”, konsekwentnie jest określana za pomocą tych nieszczęsnych okularów oraz tuszy (w TiR występowała jako “gruba okularnica”, tu, jak widzimy, autorka wspina się na szczyty subtelności, nazywając ją “szeroką kobietą w wąskich okularach”).
A potem przeniosła wzrok na wysokiego sprawcę, który nie przestawał się wściekać.
Wysoki sprawca? Nie wiem, dla mnie to nie jest język polski, a jakiś taki… polskawy.
Pan Mirek tymczasem studiował podane mu dokumenty.
– Pan jest mieszkańcem Hamburga – ogłosił złowieszczo, kiwając głową. – Nie nauczyli tam pana Niemcy jeździć zgodnie z przepisami?
– Milcz, parobku taki i owaki! – wrzasnął pan Janusz Pyziak.
Motyla noga!
– To was tu porządku nie nauczyli! Brud, smród i ubóstwo! I wy się pchacie do Unii! Czego się rzucasz, wsioku jeden, w tę i z powrotem, jazda do krów, taka twoja i owaka…
…a nie zaczepiać obywatela Europy!
Pan Mirek nasępił swoje zacne oblicze i uprzedził krzyczącego Europejczyka, że za chwilę ukarze go mandatem, chyba że się Europejczyk uspokoi i zacznie udzielać europejskich odpowiedzi. Europejczyk wrzasnął, że pieniędzy ma jak lodu i policja tego kraju może mu zjechać po plecach.
Pan Mirek zaczął wypisywać mandat. Podczas gdy trwała ta dramatyczna próba sił, którą z najwyższym zainteresowaniem śledził tłum kierowców, pasażerów oraz mieszkańców wioski, Laura zalała się krwawym rumieńcem. Przeniosła wzrok z pana Pyziaka na jego towarzyszkę, potem znów się w niego wpiła żałosnym spojrzeniem. Kiedy wreszcie się odwrócił, by sięgnąć po coś do wnętrza wraku, Józinek zdołał z bliska zobaczyć jego twarz. Wtedy dopiero, na widok tych tygrysich oczu o stalowej barwie, zrozumiał, że Laura naprawdę spotkała (po raz pierwszy w życiu!) swojego rodzonego tatę.
No i tak o.
Parę lat wcześniej Laura zdążyła już poznać Almę Pyziak, kiedy uciekła z domu, żeby poszukać jakichś informacji o ojcu (“Tygrys i Róża”). Alma okazała się wrednym, aroganckim babsztylem, a cała wyprawa zakończyła się fiaskiem..
Niemniej, autorka najwyraźniej doszła do wniosku, że posiadanie siostry-jędzy jeszcze nie obrzydzi Janusza w oczach czytelników tak, jak na to zasługuje, postanowiła więc dać mu się wykazać osobiście i mocą Imperatywu Narracyjnego umieściła oboje na paczkowskiej szosie. Niech Laura na własne oczy zobaczy, jakiego gnoja ma za ojca, a co!
(Pani MM, naprawdę trzeba było tak z grubej rury? Naprawdę? A półtony, niedopowiedzenia, a “jedno spokojnie powiedziane właściwe słowo brzmi mocniej niż dwadzieścia pięć wykrzyczanych”?
Nie mówiąc juz o tym, że im bardziej oczernia się Pyziaka, dorabiając mu gębę pijaka, złodzieja i prymitywnego chama, co się od początku źle zapowiadał, tym bardziej czytelnicy darzą go sympatią. Mission failed!)
Kuzynka bez słowa wróciła do Lucka. Wskoczyła na siodełko skutera, trąciła chłopca w ramię i jednym bogatym gestem pokazała mu, że szlaban właśnie się podnosi i że mogą ruszać, bo ona ma tego wszystkiego powyżej gardła.
[Tymczasem potrzaskany samochód Janusza jest odciągany z drogi końmi, a żeby nam się nie nudziło, dostajemy Element Komiczny]
– Panie poruczniku, żoni dzwona, o przepraszam, dzwona żoni!
Czy ktoś mógłby uświadomić autorce, że przejęzyczenia jej bohaterów nie są śmieszne dla nikogo poza nimi samymi?
Trolla omal się nie przewróciła ze śmiechu. To było faktycznie pyszne.
Niam, niam, całkiem jak lodówki w parówce.
Kiedy tylko droga została odblokowana, pan Oracabessa, furkocząc szatami, pognał do swego transita, żeby jak najszybciej, przed wszystkimi, przejechać tory przy otwartym wreszcie szlabanie i wydostać się na objazd koło stacji paliw.
Pyziak nie czekać w kolejce i śpieszyć się – źle. Oracabessa nie czekać w kolejce i śpieszyć się, żeby przejechać przed wszystkimi – dobrze.
Gapie pomału się rozchodzili, a kierowcy runęli do swych wozów. Zapanowało ożywienie. Teraz jechać miała prawa strona, więc trzaskano drzwiczkami, zapalano silniki, uruchamiano wycieraczki. Pan Mirek zauważył Trollę, idącą chodnikiem za prawym rzędem samochodów i krótkim, ostrym gwizdkiem zwrócił na siebie jej uwagę.
Powodując tym samym małą kraksę, kiedy na gwizdek samochody gwałtownie zahamowały 😉
Przesłał jej sympatyczny uśmiech (z gwizdkiem w zębach), a także szarmancko zasalutował. Było fajnie. Mijając pozieleniały płot Trolla pomachała przyjaźnie do kobiety z termosem, a ta surowo spojrzała, a potem z godnością skinęła głową.
-Tak, tak – powiedziała Trolla.
Dotarli do rozstajnych dróg. Jedna z nich prowadziła w prawo do Pobiedzisk, a na pola – w lewo.
Czy tylko mnie powyższe zdanie wydaje się potwornie niezgrabne?
Jeśli dom z zielonym płotem znajduje się kilka metrów od przejazdu kolejowego, to najbliższa droga w prawo do Pobiedzisk jest już za przejazdem. Chyba że autorka ma na myśli ulicę Polną, ale tam nie ma żadnej drogi w lewo. Zresztą, od ulicy Mieszka I, która prowadzi w stronę Pobiedzisk, i przy której jest ten objazd koło stacji benzynowej, też nie ma żadnej odnogi w lewo.
Na samym narożniku stała święta figura, malowana na biało, zdobna we wianki i wstęgi.
Aaaa, już rozumiem! Gumianej czasoprzestrzeni ciąg dalszy. Mocą wyobraźni, w której wszystko się mieści, MM przeniosła również kościół wraz ze stojącą obok niego figurą w pobliże przejazdu! W rzeczywistości oba te miejsca dzieli około pół kilometra.
(krzyżyk – kościół, strzałką zaznaczony kierunek na Pobiedziska)
Chodnik tu oczyszczono i posypano popiołem, ale pod samą figurą leżały jeszcze białe zaspy i szarawe kopczyki zgarniętego śniegu. W jednym z nich coś błysnęło. Wszyscy troje zauważyli to równocześnie, a Trolla pierwsza się pochyliła i wydobyła ze śniegu pogięty, zdefasonowany kawałek złotawego metalu.
– Trąbka.
– Myśliwska.
– Skąd. Trąbka sygnałówka.
– Sygnałówka?
– Wojskowa albo harcerska. O, tu ma dwa oczka do sznurka – wytarła ustnik trąbki rękawem i podniosła ją do ust. Ale z grania nic nie wyszło.
Ponieważ Aluzyje Literackie już wcześniej skierowały nas w stronę “Wesela” – trąbka zapewne jest złotym rogiem, który zgubił Jasiek. Może to i dobrze, że nie udało się na niej zagrać, bo jeszcze kierowcy złapaliby kosy na sztorc… eee, znaczy, samochodowe lewarki, czy co tam mieliby pod ręką i ruszyli do boju… z kim właściwie?
– Ona będzie nasza wspólna – pospieszył miągwa skwapliwie. – Zwracam ci uwagę, że znaleźliśmy ją jednocześnie, wszyscy troje.
– Wyklepię ją – oznajmił z uporem Józinek.
– A ja ją odczyszczę – powiedziała Trolla. – Helmut ma płyn do polerowania metalu. Pucujemy nim wszystkie instrumenty.
– A ja – dorzucił prędko Ignacy Grzegorz. – A ja… ja mam w domu taki pięknie pleciony, artystyczny sznureczek.
– Trąbka będzie u mnie – zaznaczył Józinek.
– O, przepraszam, mój drogi, a to dlaczego? Równie dobrze mogłaby wisieć u mnie, mam do niej takie samo prawo jak ty.
Trolla przyglądała im się bystrymi, ciemnymi oczami.
– Czy to jest możliwe, żebyście się o wszystko nie kłócili? -spytała.
– Nie – odparł Józinek z przekonaniem.
– Jest to szalenie trudne pytanie – odpowiedział Ignacy Grzegorz w tej samej chwili. – Wielokrotnie się nad tym zastanawiałem, Staszko. Niestety, odpowiedź cię nie zadowoli. Chyba jesteśmy skazani na spory.
– A gdybym tak was poprosiła, żebyście od zaraz zrezygnowali z kłótni?
Józinek sapnął z niezadowoleniem.
– Dlaczego? – spytał.
– Co: dlaczego?
– Mamy zrezygnować.
– Bo z kłótni absolutnie nic dobrego nie wynika.
– Mylisz się chyba, Staszko – wtrącił Ignacy G. Stryba. – Przecież muszą istnieć pomiędzy ludźmi różnice zdań. Co by to było za życie – bez dysput, rozpraw, wymiany poglądów oraz dyskusji et cetera.
– Czy chcę, żebyście nie dyskutowali? Kłótnia to co innego niż różnica zdań. Czy mam rozwinąć ten temat?
– Lepiej nie – rzekł Józinek niezadowolony.
Swoją drogą, to też ciekawe. Na wszystkich działa czar Trolli – na policjanta, na lekarza, na chytrą babę zza płotu – a na niego, ponoć tak zakochanego, nie.
– Ja również świetnie rozumiem – wtrącił Ignacy Grzegorz – na czym polega różnica między różnicą zdań a kłótnią. Problem w tym, że Józinek…
– Wleję ci!
Ejże, to już jest agresja chorobliwa.
– Hej! – Trolla przytrzymała wpół Józinka, który już rwał się do bicia. – Przecież jesteście prawie braćmi. Wiecie, co ja podejrzewam? Ze się lubicie. I tak naprawdę nie możecie bez siebie żyć.
– Cooo?! – zakrzyknęli równocześnie kuzyni. I spojrzeli na siebie z urazą.
Znaczy, niby, kto się lubi, ten się czubi? No niestety, w ich przypadku jednak nie.
Trolla skonfiskowała trąbkę. Powiedziała, że dostaną ją dopiero wtedy, jak uzgodnią ostateczne i bezwarunkowe porozumienie pokojowe. I przypomniała im, że Helmut czeka w furgonetce.
Pobiegli więc raźno chodnikiem, przebyli podwójne tory kolejowe i znaleźli się przy stacji benzynowej. Żółty transit czołgał się powolutku w kolejce do zjazdu na szosę gnieźnieńską.
A tak nawiasem mówiąc, Biskupice to całkiem ciekawa miejscowość, z długą historią i aż szkoda, że autorka wykorzystała je tylko jako przymusowy przystanek bohaterów, w dodatku w otoczeniu skąpych i nieżyczliwych tubylców.
Dopiero gdy wsiedli i gdy otoczyło ich cieplejsze powietrze, zaczęli się trząść i szczękać zębami. Trolla nawet zasłabła – zrobiła się biała jak papier i pan Oracabessa, który tym razem nie prowadził, odwrócił się ku niej. Stwierdził, że coś z nią kiepsko, wylazł z przedniego fotela i troskliwie otulił szwagierkę kocami. Kazał jej się położyć.
No ja się nie dziwię, że zasłabła – nabiegała się przecież w tę i z powrotem, a to szukając Ignasia, a to goniąc za furgonetką, wszystko na głodniaka. Dziwię się natomiast, że Helmut, znając stan jej zdrowia, pozwolił jej na to, zamiast wysłać na poszukiwania choćby Franza.
– My nie jechamy do Gniezna – powiadomił ich. – Już dzwoniłem, koncert odwołany. My pójdziemy na dobry obiad w Pobiedziskach.
– I do toalety – dorzucił Józinek, a kuzyn rzucił mu takie spojrzenie, jakby sam nigdy nie załatwiał potrzeb fizjologicznych na sposób ludzki, tylko radził sobie z nimi jak olimpijscy bogowie, względnie elfy lub tytani. Ale był chyba jedynym, który nie miał tego problemu: bracia Oracabessa odnieśli się pozytywnie do wypowiedzi Józinka. Trolla nic nie powiedziała, bo zapadła w sen.
A nasi dwaj mali geniusze wciąż nic nie jarzą.
To jest dla mnie niepojęte: oni do samego końca sprawiają wrażenie, jakby nie rozumieli, o co chodzi. Ani łysa głowa Trolli, ani jej zmęczenie, bladość, zasłabnięcie, nic nie budzi w nich żadnych skojarzeń. Zachowują się jak dwaj mali książęta Siddhartowie, których przez całe życie chroniono przed widokiem choroby, starości i śmierci…
Z drugiej strony – może i faktycznie nie mieli skojarzeń, bo aż do tej chwili Trolla wyglądała na osobę tryskającą zdrowiem. Jest też zawsze energiczna, porusza się żwawo, tańczy z zapałem itd. Że tak zacytuję kolejną użytkowniczkę forum ESD:
Wczoraj czytałam analizę JT i uderzył mnie fragment, gdzie oprócz organu powonienia w kształcie trąbki motyla, „pulchna i rumiana” Trolla przykuwa jego uwagę także pełną buzią („Jego wzrok utkwiony był obecnie w twarzy Stanisławy Trolli – w jej policzkach jak pączki …”).
Borze wszechlistny i niemiłosierny, a co to za cudo? Od kilku lat bywam często w przychodniach typu tej, do której Trolla pozwoliła się Józinkowi odprowadzić i nawet w tej chwili coś mnie ściska za gardło na wspomnienie buziek dzieciaków, które tam widuję: nawet te, które nie są w stanie krańcowego wychudzenia, twarzyczki mają ściągnięte i blade. Nigdy jeszcze nie widziałam osoby pulchnej i pyzatej na takim stadium terapii, kiedy traci się włosy. Albo buzia jak pączek, albo łysina. Tertium non datur.
Dla mnie Trolla nie istnieje, bo nie może istnieć w opisanej przez autorkę formie. Dysonans poznawczy mi się włączył i wciąż wyje jak syrena alarmowa.
Sznur samochodów dotarł wreszcie do świateł przy wjeździe na trasę gnieźnieńską i w tym momencie korek ostatecznie się rozładował. Na kolejnym zielonym świetle furgonetka wydostała się wreszcie na swobodę i pomknęła w kierunku wschodnim, wśród sosnowych lasów i brzozowych zagajników, rudziejących pośród śniegu.
Franz z ożywieniem opowiadał bratu, jak to na giełdzie internetowej znalazł wczoraj taśmowy efekt delay po okazyjnej cenie, a pan Oracabessa, podzielając skądinąd ten entuzjazm, od czasu do czasu oglądał się niespokojnie na Trollę…
Trochę spóźniona ta troska. Kiedy miał okazję uprzedzić o chorobie Trolli jej wychowawczynię, wolał robić przedstawienie w stylu Bernarda Żeromskiego.
…co i w Józinku posiało jakiś nieokreślony niepokój.
Chłopak układa w myślach sentencje godne trzydziestolatka, w sprawie choroby Trolli natomiast zachowuje się, jakby nie skończył zerówki.
No właśnie. Gdyby to była Łusia… Ale dziewięcioletni chłopak, syn lekarzy, mający w domu telewizję i internet… Nie wiem, chyba że to zapisana w genach borejkowska umiejętność omijania wszelkich trudnych tematów.
A ona spała i spała. Siedząc tuż obok niej, miał Józinek wrażenie, że widzi chwile, kiedy jej się coś śni. W takich momentach drgały jej powieki. Owinięta w koce wydawała się mała i bezbronna. Jej policzki były prawie bez koloru.
W gruncie rzeczy Józef Pałys nie miał zbyt wielu okazji do oglądania śpiących dziewczyn. Łusia była po prostu dzieckiem, któremu często jeszcze się zdarzało pakować palec do buzi. Tymczasem twarz Trolli była jak zasłona, kryjąca tajemnice i niespodzianki. Prawie obawiał się na nią dłużej spoglądać.
Natomiast miągwa, który trząsł się po drugiej stronie, nagle przesiadł się bliżej i z miną właściciela oraz opiekuna (ha! ta mina! ta mina!) podciągnął koc tak, żeby Trolli nie opadał z ramienia. Naprawdę, człowiek miałby ochotę go skopać.
Za poprawienie jej kocyka. Chłopie, lecz się.
Tak mi przyszło na myśl – czy MM w ogóle zdaje sobie sprawę, co to znaczy “skopać” kogoś? Zaczynam mieć wobec tych nibyjózinkowych wyrażeń podobne odczucia, jak przy “dowcipach” o gwałtach. Czyli gwałtowny reset poczucia humoru.
[Oracabessowie dojeżdżają do Pobiedzisk i tam zatrzymują się na obiad w restauracji Piastowskiej]
Rastafarianie zamówili dania bezmięsne, zaś Józinek zatroszczył się o to, by jego obiad był taki, jak trzeba: tłusty, ciężkostrawny, smaczny i obfity oraz z mnóstwem pieprzu.
Dziecko dietoterrorystki odbija sobie domowy reżim, kiedy tylko może 😉
Ignacy G. Stryba silnie się rozgadał. Józinek wcinał w tym czasie, aż mu się uszy trzęsły, tym samym tracąc zainteresowanie dla innych spraw, takich jak dziewczyny, towarzystwo oraz gadanie o niczym.
Bo gadanie zawsze jest o niczym, nieprawdaż. Ech Jożin, Jożin, zainteresowałbyś się czasem czymś poza własnym pępkiem…
[Tymczasem Ignacy Grzegorz zabawia całe towarzystwo opowieścią o Odyseuszu i Lotofagach.
A to za to jest takie interesujące…]
Nie wiadomo dlaczego Ignacy G. Stryba też jadł jak lotofag, skubiąc głównie marchewkę oraz sałatę. To było naprawdę zastanawiające: skąd ten człowiek brał siły do życia, skoro wiecznie grymasił przy jedzeniu i brzydził się nawet dotknąć takich pysznych i pożywnych rzeczy, jak pierogi ruskie oblane smalcem ze skwarkami czy też zasmażana kapucha z kminkiem.
Znów jakbym słyszała wiekową Obcą Inteligencję. “Ale jak ty możesz nie jeść mięsa, nie polewać tłuszczem, nie słodzić herbaty? Za moich czasów dzieci tak nie cudowały! To nienormalne, to musi być paskudne, na pewno ci to nie smakuje, tylko sobie wmawiasz, no, daj, ja ci te ziemniaczki tłuszczem poleję!”
Przysłuchując się popisom kuzyna, w oczekiwaniu na ciastko ze śmietaną, Józinek trochę mu pozazdrościł umiejętności zajmowania towarzystwa gawędą. Już-już chciał opowiedzieć swój ulubiony kawał o marynarzu i świni, ale w ostatniej chwili się powstrzymał. E tam, jeszcze coś skopie. Gadanie nie jest jego mocną stroną. Po co startować w konkurencji, w której nie jest się mistrzem.
Ciekawe, czy przyjdzie mu do głowy, że umiejętność porozumiewania się paszczą też można wyćwiczyć…
Zaraz, zaraz. A w jakiej się jest? – naszło go nagle zastanowienie. Hm. Może w tym i w owym… ale celne wbijanie gwoździ, rozwiązywanie zadań z matematyki, obserwowanie zjawisk zachodzących w świecie czy też kojarzenie faktów i wyciąganie wniosków to nie są przecież umiejętności widowiskowe.
Zwłaszcza że w tych dwóch ostatnich do mistrzostwa mu daleko, czego mamy powyżej naoczny przykład.
Ech! – tkwił oto smutny w obcej miejscowości, daleko od domu i bez jednej przyjaznej duszy w pobliżu – chyba żeby nią był ten oto biedny, bezpański psina. Ech! – czuł się znużony, zniechęcony i obcy na tym świecie.
Nic nowego, że tak powiem.
Z Korka Pośrodku Nicości pozdrawiają: Kura, Dzidka i Melomanka, tańczące w trójkę walca przy dźwiękach reggae,
a Maskotek częstuje wszystkich herbatką, nalewaną chochlą prosto z wiadra 🙂
Pamiętacie może ten orkan, co w zimie zaatakował Polskę? Jechałam wtedy z kujawsko-pomorskiego (konkretnie z Grudziądza) do Wielkopolski i przysięgam, że w ciągu tych ponad 5 godzin nie spotkałam nikogo, kto malkontenctwem dorastałby do postaci z tej książki. Wszędzie stały zakopane w śniegu tiry, gdzieniegdzie jakiś autobus czy osobówka, było cholernie zimno. Co prawda ludzie byli zmęczeni wielogodzinną jazdą i ogólną sytuacją, ale mimo to żartowali sobie przez CB radio, doradzali jak jechać, a ci, co wyszli z samochodów, by rozprostować nogi – częstowali się papierosami.
"Świecił. Telewizor świecił. Kolejny podstawówkowy błąd. Świecić może się ekran telewizora, to owszem. Telewizor najwyżej może się palić ;)"
Zwłaszcza, jeśli jest to Rubin dosunięty do meblościanki. 😀 Zemsta Stalina, ot co.
Inga
PS. Pierwsza! 😀
Drugi stycznia, piątek.
Pomijam już potężny korek w dzień w którym raczej nie ma większego ruchu na drogach, pomijam przedziwny brak odbiorników radiowych w samochodach, a nawet i to, że pomimo trzech helikopterów latających nad okolicą, to policjanta musi informować nastolatka na skuterze. Ale jednego nie rozumiem: co to znaczy, że sklep spożywczy otworzą dopiero o trzeciej (po południu)? Na najgłuchszej wsi sklepiki pracują od rana. O piętnastej "pani sklepowa" może zamykać, ale nie rozpoczynać pracę.
Kajaanna
A, niekoniecznie. Może być tak, że sklep otwierany jest dopiero po południu, bo wcześniej i właściciel i klienci w polu albo w innej pracy. Sama widziałam takie sklepiki. Z drugiej strony… to były sklepiki w naprawdę małych wioseczkach, a Biskupice mi na taką nie wyglądają.
"przejechał pociąg towarowy o wielkiej ilości wagonów"
Tu są dwa błędy, nie jeden! Po pierwsze "liczbie", a po drugie: nie "o". Tak wolno pisać tylko o ludziach: dziewczyna o kruczych włosach, mężczyzna o wydatnym nosie itp. Nie można natomiast używać wyrażeń takich jak "stół o czterech nogach" czy właśnie "pociąg o wielkiej liczbie wagonów".
Laura i jej tekst do Lucka: "wyglądasz zdrowo"… Po takim komplemencie ręka chyba sama podnosi się do czoła. Nie wierzę też, że wystarczy zrzucić 8 kilo, żeby w oczach kogoś takiego jak Laura przeskoczyć z szufladki "grubas, który mógłby dla mnie nie istnieć" do szufladki "superfacet, którego należy natychmiast poderwać".
Jest Pyziak, jest impreza!!!
Czy tylko ja mam wrażenie, że jako przeciwieństwo Borejków jest ulubieńcem większości czytelników NAKWy?
Jak zwykle wzorowa analiza. Prawdopodobnie trafi do grona moich ulubionych. Zastanawiam się, czy czasem MM nie chciała strollować czytelników swoją książką i do tego właśnie odnosi się tytuł JT. Czekam na więcej i skrycie marzę, abyście kiedyś zajęły się analizowaniem mojego opka:)
Pyziak Wielkie Zło! Jak miło! Scenę z nim widzę tak: pani Musierowicz skacze przed czytelnikiem i growluje coś w stylu "Pyziak jest chamski! Pyziak zły! Pyziak bufon! Pyziak wyżej sra niż dupę ma! Pyziak! PYYYZIAAAAK", machając przy tym rękoma i łapiąc natarczywy kontakt wzrokowy. Ja to totalnie tak widzę. Nie pytajcie.
Cały ten korek… po co to? Męczące i nudne. Chyba służyło tylko tym mało subtelnym nawiązaniom do "Wesela", które swoją drogą były dla mnie, przepraszam za wyrażenie, całkiem z dupy.
FruitPunchSamurai
"przyłączył się entuzjastycznie, wołając jak dziecko, że uwielbia palić ogniska i piec kiełbaski na patyku".
Mowa o tym samym człowieku, o którym kilka stron dalej czytamy, że "Nie wiadomo dlaczego Ignacy G. Stryba też jadł jak lotofag, skubiąc głównie marchewkę oraz sałatę. To było naprawdę zastanawiające: skąd ten człowiek brał siły do życia, skoro wiecznie grymasił przy jedzeniu i brzydził się nawet dotknąć takich pysznych i pożywnych rzeczy, jak pierogi ruskie oblane smalcem ze skwarkami czy też zasmażana kapucha z kminkiem". I który w dalszych tomach histeryzował na widok twarogu z racji, że jest to produkt pochodzenia zwierzęcego. Potężna skleroza aŁtorki czy aŁtorka uważa czytelników za sklerotyków?
"które poderwało się do lotu z chamskim, ochrypłym krakaniem"
Sugeruję, żeby aŁtorka udzielała wronom lekcji krakania melodyjnego i kulturalnego.
"nadciągali kolejni gapie, niepewni, czy ich kto nie odpędzi od prywatnego ogniska"
Jest albowiem rok 100 000 p.n.e., trwa wojna o ogień.
"- Cśśś! Niech pan nie wyjmuje, bo zaraz wszyscy się do pana zlecą i zapłaci pan rachunek stulecia"
"stoją tam dwa wozy straży pożarnej i policyjny polonez"
Oba fragmenty nasuwają przypuszczenie, że czas zatrzymał się dla aŁtorki na samym początku lat 90. Jakoś tak w tamtej epoce po raz ostatni widziałam policyjnego poloneza.
"A chciałbym, naprawdę bym chciał. Czuję, że to by mi dostarczyło bardzo silnych wrażeń"
Od dawna należało przypuszczać, że Aj Dżi Stryba to ciężki psychol.
"Trolla i funkcjonariusz szli energicznie do przejazdu kolejowego i zatrzymali się dopiero w miejscu, skąd widok na szosę paczkowską, zapchaną aż po zamglony horyzont, rozciągnął się w całej okazałości"
Policja nie tylko jeździ przedpotopowymi samochodami, ale jest pozbawiona środków łączności, w związku z czym o sytuacji na drogach muszą ją informować przypadkowo pałętające się po okolicy dzieci, co oznacza potężny regres w stosunku do PRL. Gruntuje się we mnie przekonanie, że eMeM nie tylko obraziła się na rzeczywistość, ale straciła z nią kontakt.
Wysuwam ostrożne przypuszczenie, że autorka chciała nam pokazać w tym korku barwny przekrój społeczeństwa, czy cuś.
Wysuwam śmiałą tezę, że jej nie wyszło..
Co to musi być za koszmarna zrzęda, przykro czytać.Smutne to i irytujące.
Tak,zdarzają się na świecie ludzie,którzy nie lubią polanych tłuszczem pierożków, schabiczków i kotlecików mielonych,zdarzają się też tacy,którzy – o zgrozo- nie jedzą mięsa.
Strasznie to wszystko tendencyjne i subtelne jak rewolucja październikowa.A to kiedyś była jedna z moich ulubionych autorek…
Jedno muszę przyznać – zobaczyć swojego ojca po latach,jak się drze na szosie -przykra rzecz…
Przysięgam, jak jeszcze raz przeczytam o kimś mającym pretensje do lekarza z tytułu nieprzestrzegania przysięgi Hipokratesa, to zacznę krzyczeć i tłuc na oślep Kodeksem Etyki Lekarskiej.
Józin, to oświecone dziecko dwójki lekarzy, powinien wiedzieć, że obecnie absolwenci kierunków lekarskich składają coś takiego jak Przyrzeczenie Lekarskie! Różni się ono od przysięgi Hipokratesa kilkoma rzeczami, między innymi brakiem zapisów o zakazie podawania środków poronnych kobiecie lub trucizny na żądanie, brakiem wezwania do bóstw greckich: Apolla i Asklepiosa (huehue), dodaniem klauzuli o udzielaniu pomocy medycznej bez względu na rasę, religię, narodowość i inne (huehue).
O ile Przyrzeczenia Lekarskiego musi przestrzegać każdy lekarz, o tyle przysięga Hipokratesa stoi w sprzeczności z prawodawstwem niektórych krajów (wszędzie tam, gdzie mamy legalną aborcję i/lub eutanazję na życzenie chorego). Oczywiście lekarz może postanowić przestrzegać przysięgi, jeżeli tak mu sumienie dyktuje, jednak jest to jego prywatna decyzja i jako taka nie może odwodzić go od przestrzegania litery prawa.
Państwo wybaczą ten rant, ulało mi się troszeczkę. W każdym razie Józin poniekąd miał rację, powołał się tylko na niewłaściwe zapisy.
Nabyłam "Wnuczkę", ale i o kolejnej części analizy nie zapomniałam, i dobrze, bo miodna jak i zawsze! Och, to odwieczne malkontenctwo Józina, jego przemyślenia, zupełnie nieadekwatne do wieku… Pamiętam,że czytałam tę książkę, będąc już w liceum i przyznaję, że wtedy była dla mnie najnudniejszą i najmniej strawną częścią Jeżycjady. Ale potem na rynku pojawiła się "Czarna Polewka" (mój numer jeden razem z McDusią na liście tych książek, które są do przeczytania jednorazowego. Swoją drogą, z wielką chęcią przeczytałabym Waszą analizę "Polewki", czy jest na to maleńka szansa w przyszłości?) i wspomniana już McDusia. Nadzieję na lepsze pokładam we "Wnuczce"…
Na szczęście wrony nie wstydzą się i nie tłumaczą,że brzydko kraczą:)
Ja się generalnie nie dziwię,że dzieci borejkowskie nie lubią szkoły i nie mają kolegów. Jakim językiem ci chłopcy mówią? Który 9-latek w 2004 roku mówiłby o zabawianiu towarzyszy gawędą? nie mówiąc o "giną za mną te kobiety":D Muszą uchodzić w szkole za curiosa nie z tej ziemi.Mnie przypominają Bożydara ze Skeczu Kabaretu Moralnego Niepokoju, tylko czekam,aż któryś powie:"Wziąłem natrysk"
Pyziak jak zwykle rządzi, szczególnie "wysoki sprawca".Ja to widze w sali sądowej:"Wysoki Sądzie! Wysoki sprawca staranował moje auto na przejeździe kolejowym!"
Na koniec prywata, wiem,że to nie Czarna Walkiria, ale czy nie dałoby się tak w następnej części tak gdzieś jednego, nawet maleńkiego Harrisona Forda?
Marta
tego bycia pulchnym i równocześnie łysym u Staszki bym się aż tak nie czepiał, są programy chemioterapii, gdzie z lekami powodującymi wypadanie włosów podaje się bardzo duże dawki sterydów, które powodują, że twarz staje się okrągła i rumiana tzw. "twarz księżycowata"
A tak w ogóle analiza MM obłędna i klaszczę w łapki oczekując przyszłego czwartku 🙂
i zgadzam się z Kobalaminą w zupełności, bo od tego przywoływania przysięgi Hipokratesa cholery można dostać
Co do genialnego Ignacego Grzegorza, który nie zrozumiał, że Trolla jest chora – cóż, może i on jest genialny, ale spójrzmy: on ma tylko 10 lat, książki, które czyta, nie traktują o chorobach, szkoła nie imformuje o tym, że jedna z koleżanek jest ciężko chora, a we własnym domu chorób żadnych nie ma! – wrzody Babi znikły na zawsze, dziad Borej dostaje miniataków serca na własne życzenie, teraz ma prawie sto lat chyba i nic mu nie dolega, nikt tam sobie nie łamie kończyn, nikt nie potrzebuje leków na stałe, dzieci nie mają choćby alergii, nie potrzebują aparatów na zęby i nie muszą korzystać z pomocy psychologów czy logopedy. Skąd miał wiedzieć o raku?!
10-latek i jego SEKSY starsza koleżanka… Wiecie, ja pracowałam z dziećmi, zdarzało się, że mali chłopcy byli zazbyt chętni do pomocy i baaardzo grzeczni oraz przymilni… ale jestem pewna, że żaden z nich nie nazwałby mnie SEKSY. A gdyby ktoś z dorosłych się zaśmiał, że hahah, chyba lubisz panią X, to prędzej by spiekli raczka i nie ciągnęli tego tematu. Tym bardziej, że takie dziecinne uczucia przechodzą i bohaterski rycerz Józin, który w swej miłości do Trolli trwał przez kilka lat, jest tak nieprawdopodobny, że aż się chce płakać. No bezczelność jakaś, że starsza o 5 lat Trolla nie zapałała uczuciem do swojego małego Pepe. I jeszcze się z chłopakami prowadzała, no zgroza!
Wiecie, że była/jest afera na fb ze stroną o nazwie najseksowniejsze 10,11 i 12-latki? (nie mówiąc o 4,5 i 6-latkach, brrr! ><). Gdy to czytam czuję się równie nieswojo…
Serio, upchanie starych, steranych życiem dziadów w ciałach małych dzieci to jedna z największych wad. Ja nie neguję, że dzieci nie mają prawa czuć, kochać, myśleć, wręcz przeciwnie, ale na pewno nie w ten sposób, na pewno nie tak! Nie mówiąc o tym, że chłopcy w tym wieku mogą myśleć, że dziewczyny są beeee i to też jest normalne i naturalne – o wiele bardziej, niż Ignacy Grzegorz spowiadający się młodszemu kuzynowi, że Staszka jest pociągająca… Uoooch…
Z drugiej strony, Laura i jej pragnienie wyjścia za mąż… Ja nie wiem, mnie się zawsze wydawało, że dziewczyna, która dorastała bez ojca, a karmiona opowieściami, że to zły człowiek był i porzucił jej mamę, tę wspaniałą, a jakże, istotę bez skazy – że taka dziewczyna chyba raczej będzie dość nieufna w stosunku do mężczyzn? Znaczy, niekoniecznie tak, żeby ich nie pragnąć, nie kusić, żeby z nimi nie być, ale żeby się z nimi związać na stałe. Ja całe życie widziałam Laurę jako wolną istotę, bawiącą się życiem, samą, ale nigdy nie samotną. Ech, rozczarowana jestem.
"Trolla" to moim zdaniem najsłabsza część cyklu… Ta szarość, choroby, upadek, kłótnie, to wszystko jest NIEmiłe i czyta mi się to ciężko i przykro. I to ma być ciepła, miła książka, tchnąca optymizmem… Mhm. Miałam 14 lat jak ją czytałam po raz pierwszy i odetchnęłam z ulgą jak skończyłam ją czytać po raz pierwszy.
(btw dlaczego szesnastoletniej Róży korepetycji nie udzielał ojczym? Przecież on był matematykiem, tak? Więc inteligentnej Pyzuni wystarczało poprosić go o pomoc… Zaś Gabriela martwi się, że Babi pominie zupkę dla Ignasia, ale sama nie kupi mu cieplejszej odzieży na zimę, f*ck logic).
Odnośnie Laury i jej podejścia do mężczyzn/chłopaków – mnie się wydaje, że Laura nie ma żadnego wzorca "normalnego" związku damsko-męskiego. Część życia bez ojca, bez wyjaśnienia, o co właściwie poszło, z rosnącym w niej przeświadczeniem, że okazała się niewarta miłości czy choćby uwagi Janusza, skoro ją porzucił bez odrobiny zainteresowania. Ma ojczyma, ale jakoś nie odniosłam wrażenia, żeby on miał szansę być dla niej kimś więcej niż nowym mężem matki [która i tak wciąż cierpi przez ojca Laury, nieprawdaż]. Wszystkie ciotki zamężne, siostra niby nie, ale swoją wielką miłość przecież już miała; w książkach trąbią o cudzie miłości, w filmach też, koleżanki ze szkoły na pewno się z kimś prowadzają. Laura wydaje się potwornie samotna, czy ona kiedykolwiek miała jakąś przyjaciółkę?
Wygląda mi to tak, że ona ma straszną, niezaspokojoną potrzebę bliskości i akceptacji i na ślepo szuka kogoś, kto by się nadał do załatania tej, pardon, dziury [w duszy! :)] No i to musi być mąż, żeby było honorowo, zwyczajowo, oficjalnie i z przytupem, bo taki niemąż to sobie może w każdej chwili odfrunąć [mąż też może – jak jej ojciec, nieprawdaż]. Laura nie wie, co chce zrobić ze swoim życiem, jaką pracę podjąć, czym się zajmować, więc założenie rodziny wydaje się jej jedynym sensownym pomysłem – też wpływ rodziny, która "odetchnęła z ulgą, gdy kolejną córkę udało się pomyślnie wydać za mąż".
Oraz kto wie, czy gdzieś w głębi duszy nie chciałaby się po prostu wyrwać z Ciepłego i Miłego kołchozu Borejków, gdzie nikt jej nie rozumie i wszyscy mają do niej pretensje, że jest taka niedobra dla Świętej Gabrieli ;>
Jedna uwaga – mam koleżanke po chemii i fakt, że wypadły jej włosy nijak nie sprawił, że wyglądała blado, choro i umierająco. Przeciwnie, cere miała piękną i zdrową, w ogóle tylko pare razy ją widziałam w gorszym stanie, a i to tylko w szpitalu, w srodku kilkudniowej chemii. W ogóle jest najładniejszą dziewczyną jaką znam. Inna sprawa, że, cholera jasna, Trolla nie ma prawa latać po zimnie i mrozie, bo jak sie chociaż przeziębi, nie dostanie chemii, a to ma swoje skutki.
Mnie tu najbardziej denerwuje Ignacy – już widzę 10-latka zwracającego do kuzyna per 'Józinku'. Może od razu 'Józefie'? To brzmi upiornie…
Ja w trakcie Orkanu akurat jechałam z Wrocławia do Poznania, wrażenia były dość potężne, ale sprawiło to tyle, że ludzie o wiele chętniej sobie pomagali i żartowali, żeby wyładować frustracje. Współczuję pani MM świata, w jakim żyje, szkoda, że takie wizje potem sie ludziom udzielają. Przypadkiem założenie, z jakim wyszła konstruując postać Trolli jest dokładną odwrotnością narracji – Trolla ma sprawiać, że świat staje się lepszy, bo ona pokazuje, że wierzy w to, że jest lepszy, podczas gdy narracja upadla go i sprawia, że czytelnik zaczyna widzieć w nim zło…
Yyyy … akcja zaczyna sie dziesiec po drugiej – od tej pory Jozinek lazi po drodze, rozmawia z taksowkarzem, szuka lekarza, rozpala ognisko, jezdzi na skuterze, i nagle zonk, bo sklep otwieraja DOPIERO o trzeciej?
Croyance
Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego Trolla nie ma normalnej peruki, za to nosi błazeński kapelutek z doklejonymi włosami?
A mnie szkoda Ignacego G. wydaje mi sie, ze on chcialby byc taki jak jego koledzy. Mowi np o tym ze koledzy jezdza w gory i owszem nie wyobrazam sobie go jako wielkiego wedrowca, ale mam wrazenie ze on po prosti chcialby sie wyrwac z borejkowego rezimu.
Niezmiermie mnie denerwuje podejscie Borejkow do jedzenia. U dziadkow je sie tlusto albo dostaje sie galke kaszy i to wszystko. I wciaz utrzymuje, ze Jozef jest otyly. On nie odzywia sie nawet w polowie tak jak 9-latek powinien. Ale idealny Jozin tego przeciez nie zobaczy, on sobie wmowi, ze to miesnie.
Anonim od pizzy.
"Boję się, że to chłopi blokują drogi."
E… chłopi?
Chłopi???
CHŁOPI??? W 2004 ROKU?!
*wnuczka, kuzynka i siostrzenica rolników zjeżdża pod biurko i tam zostaje*
Hasz
"Kura, Dzidka i Melomanka, tańczące w trójkę walca przy dźwiękach reggae"
Chciałabym to zobaczyć, jakem Gargamel :).
Przede wszystkim dziękuję tym, którzy w komentarzach pod poprzednią częścią podpowiedzieli mi, które części Jeżycjady warto przeczytać 🙂 A teraz refleksje…
"To już trzeci, pomyślał Józinek. Za dużo tych helikopterów jak na zwykły wypadek" – to zdanie i następujące po nim fragmenty: pesymistyczny dialog, opisy szarego, zamglonego świata i ogólnie cała ta ponura otoczka sprawiły, że przeniosłam się na chwilę w świat jakiegoś taniego kryminału. Jak już Józin polazł na zwiady, to spodziewałam się, że ktoś go w jakichś zaroślach zaciuka i przez resztę książki pani MM będzie się starała rozwiązać zagadkę tego okrutnego morderstwa… no ale niestety 😉 Opis wsi bezbłędny – po wzmiance o telewizorze wyobraziłam sobie wczesne lata 80., bez niej strzelałabym pewnie, że akcja przeniosła się do… no, powiedzmy: lat 50. 😉
Młody Ignacy jako przyszły Neron – cóż, chłopak pozostaje moim ulubieńcem 😉 Tych kiełbasek z ogniska to pewnie nie zjadał, tylko lubił patrzeć, jak płoną 😉 (Tak a propos komentarza baba_potwór 😉 ) Poza tym: "- Sam jesteś pociągający – wściekł się Józinek" – no cóż – WIEDZIAŁAM. 😉
Ta książka to jeszcze nie McDusia, ale już irytuje. Cały czas patrzę na "Język Trolli" przez pryzmat tamtej książki – i nawet już nie dziwi mnie, dlaczego Jożin ma takie, a nie inne wzory relacji (słowo "właściciel" w określeniu stosunku Ignasia do Trolli zostało użyte dwa razy!).
Za to zakończenie mnie smuci… Józin siedzi, stwierdza, że, kurczę – można być elokwentnym rozmówcą, wyciągać przyjemność z interakcji, właściwie to nawet "miągwa" Ignaś ma w sobie jakąś tam energię… I jego reakcją na całe to objawienie jest znowu MUJEJU JAKI ŚWIAT JEST ZŁY I OKROPNY A JA TAKI NIEZADOWOLONY, zamiast na przykład coś w rodzaju "hm, może ja też mógłbym się z czegoś cieszyć?". Aż chce się to w ten sam sposób podsumować: Ech!
Matko Bosaka, to ja wyparłam zupełnie te nawiązania do Wyspiańskiego, chyba zresztą razem z całym tym fragmentem. W ogóle Język Trolli jest taką książką niezauważalną: nic istotnego się w niej nie dzieje, wydarzenia nie obracają się wokół żadnej osi fabularnej. Bo co niby ma nią być? Pomiędzy Trollą a Józinkiem nie ma napięcia, a choroba Trolli nie wiedzieć czemu ma być tajemnicą, ale przecież nie jest. W tej książce poza paradą dziwacznych postaci (widmo Pyziaka na drodze, karykaturalni Ocarabessowie, ludzie stojący w korku) nie ma dosłownie nic.
O tak mi przyszło – http://www.youtube.com/watch?v=C0nCE-RrQbo
Falowanie gumianej czasoprzestrzeni! 😀 Jakże śliczne określenie! Na tytuł bloga wręcz się nadaje!
stała sobie ciepło ubrana para gospodarzy: ona w chuście, fartuchu i kurtce…
Tu zapadło mi dech – w KURTCE! W KURTCE, A NIE W SKAFANDRZE! :3
Moim zdaniem Staszka jest bardzo seksy. Staszka jest SEKSY! I to nie supermęski Józinek to powiedział, tylko to zniewieściałe lelum polelum!
Ale tekst z pociąganiem (smarkami) muszę zapamiętać.
I tak oto dom z zielonym płotem przemieścił się ze “skraju wsi” w okolice jej centrum.
No to już wiemy, dlaczego się tak tylko stoją i gapią na niespodziewane widowiska 😀
W ogóle… czy tylko ja mam wrażenie, że w tej wsi jest tylko jedna chałupa, ta z zielonym płotem właśnie?
– Ona tańczy tylko ze mną, zauważyłeś?
Ja… uwielbiam ją…
Haha, wiecie, że mi też to wpadło do głowy? 😀
Niewiele też brakowało, a oglądaliby teraz przynajmniej dwa trupy.
No, wreszcie ujawniła się ta słynna męskość Józinka, że z takim podejściem mówi o takich rzeczach…
W ogóle tylko ja mam tutaj mały oczopląs, bo tu transit jedzie, a już Józinek z Trollą gapi się na coś stojąc na zewnątrz, tu Oracabessa odpala silnik, a Trolla spokojnie gdzieś tam sobie idzie..? Nie wiadomo, kto gdzie i kiedy wysiadł, kiedy samochód się stanął i ich wypuścił, nic nie wiadomo. Głupie to trochę, żeby tak sobie ciągle luzem ganiali, bo być może (pod koniec znaczy) nagle korek się urwie i co? Helmut będzie na nich czekał, robiąc nowy?
tracąc zainteresowanie dla innych spraw, takich jak dziewczyny
Chorą Trollą również, hę?
Z komentarzy:
Ale jednego nie rozumiem: co to znaczy, że sklep spożywczy otworzą dopiero o trzeciej (po południu)?
Ja obstawiam, że miała otwarte np. od 8:00 do 14:00, potem przerwa i od 15:00 do 20:00, a wtedy była 14:30.
Yyyy … akcja zaczyna sie dziesiec po drugiej – od tej pory Jozinek lazi po drodze, rozmawia z taksowkarzem, szuka lekarza…
A nie, jednak nie.
Oscar Readmore, opanuj się, dobrze piszesz, a jak już się opublikujesz, to zdecydowanie nie trafisz tutaj :p
policjanta musi informować nastolatka na skuterze
No właśnie ja przez pewien czas miałam takie WTF, po co ona tam lezie. Przecież oczywiste, że policjant wiedziałby o wszystkim pierwszy i najprędzej zbyłby smarkulę krótkim: A co myślisz, że ja nic w tym celu nie robię?!
Jak już Józin polazł na zwiady, to spodziewałam się, że ktoś go w jakichś zaroślach zaciuka
Ja bardziej przez cały czas spodziewałam się, że jakiś policjant przyjdzie i będzie im kazał zgasić to ognisko. W końcu co to za poroniony pomysł, że niby wolno tak sobie rozpalać, gdzie popadnie???
Tych kiełbasek z ogniska to pewnie nie zjadał, tylko lubił patrzeć, jak płoną 😉
Ha, no tak, piroman, więc nic dziwnego, że od razu jara się (!), jak coś się pali XD
Powiem Wam, że strasznie nudny i abstrakcyjny ten kawałek z korkiem. Tak dużą część książki oprzeć na czymś takim. Ja cie.
Ej, nie możecie dalej numerować postów w stylu Język Trolli, 3/5? Ja tego nie znam i przez to pojęcia nie mam zielonego, kiedy skończycie :p
> Ej, nie możecie dalej numerować postów w stylu Język Trolli, 3/5? Ja tego nie znam i przez to pojęcia nie mam zielonego, kiedy skończycie :p
Słuszna uwaga 🙂
Dla osób, którym brakowało Harrisona Forda: http://natureisspeaking.org/theocean.html 🙂