8. Zimą piniendze się nas trzymią, czyli Ballada o Januszku, co nie umiał kochać (McDusia, cz. 5)

Drodzy Czytelnicy!
Po
raz ostatni dziś zagłębiamy się w świat McDusi. Perypetie ślubne
zakończyły się, ale czeka nas jeszcze wesele połączone z Sylwestrem,
liczne Elementy Dramatyczne, krew, łzy i ogień, ostateczne pożegnanie
Człowieka, Który Nie Umiał Kochać oraz kolejna wizyta Doktora. Dowiemy
się, dlaczego Gabriela wybaczyła wierzbie, kto jest kamerą
przechadzającą się po gościńcu, jak wygląda Uniwersalny Symbol Dobra
oraz że księżniczka też może zamienić się w żabę.
Indżojcie!

Analizują: Melomanka, Dzidka i Kura.

29 GRUDNIA
WTOREK

O nowożeńcach wiadomo było tyle, że dolecieli szczęśliwie do Wilna
Eee, do ojczyzny Mickiewicza samolotem? A co z TRADYCJĄ?
Tradycyjnie, po mickiewiczowsku, to dwukonną bryczką powinni byli jechać.
Jak to młode punki.

Drugą
rzeczą, co do której żywiono pewność, była data ich powrotu. Trzecią –
że w sylwestra, dla oszczędności czasu, przyjadą z lotniska prosto na
wesele.
O,
rany. Nie tylko Borejkowie prawie nigdy nigdzie nie podróżują. To samo
dotyczy najwidoczniej autorki. Kto by tam myślał o awarii samolotu,
czasowym zakłóceniu działania radarów na lotnisku, burzy śnieżnej,
mgle… Może nie każdy lecąc pierwszy raz w życiu samolotem będzie miał
od razu
takie przygody jak ja, ale mniejsze opóźnienia z powodu warunków pogodowych nie należą do rzadkich.
I może jeszcze goście są zaproszeni na 20.00, a lądowanie ma być planowo o 19.55?
A tego… odpocząć po podróży, umyć się, przebrać? Takich fanaberii nie przewidziano?
Prawdopodobnie
Ałtorka należy do tej nielatającej grupy ludzi, którzy (i tu, uwaga,
załatwiam swoje personalne irytacje) prychają lekceważąco: “No co ty,
wielkie mi halo, jakie problemy, jakie zmęczenie, lecisz sobie trzy
godziny samolotem, a nie jedziesz trzydzieści trzy godziny autokarem,
wsiadasz, wysiadasz i spoko, jaki problem?” – na co od dziesięciu lat
mam jedną i tę samą odpowiedź: najpierw polataj sobie tyle co ja, a
potem wrócimy do tematu!


Ale co mnie zdumiewa – wyznała Mila Borejko, kierując swe słowa do
córki, Gabrieli, kiedy razem z Magdusią jadły sobie spokojnie pyszne
drugie śniadanko (ciasta świąteczne plus mocna herbata) – to, że Laura,
która od dziecka miała chorobę lokomocyjną, teraz ujeżdża z Adamem dzień
i noc tą starą furgonetką, lata do Wilna i z powrotem, i w ogóle nie
pamięta, że ma chorować!
– Może w tym właśnie sęk, że nie pamięta! – zrobiła odkrycie Gabriela. – Coś innego absorbuje całą jej uwagę!
Odkrycie godne wykształconych z dużego miasta.
Rozumiem, że moja bratowa, która na dłuższych trasach zawsze przejmuje
kierownicę sześcioosobowego samochodu, bo gdyby próbowała w podróży
czytać, to zaraz robiłoby jej się niedobrze, w ogóle nie jest
zaabsorbowana mężem i gromadką dzieci. Może nawet jest CKNUK–iem! A tak
jej dobrze szło udawanie.
Czyżby
MM subtelnie dawała do zrozumienia, że choroba lokomocyjna Laury to w
istocie były fanaberie wynikające z niedopchnięcia, które po ślubie
przeszły, jak Pan Bóg przykazał?

– Bo miłość ją zmieniła bez reszty! – powiedziała Magdusia z zapałem i westchnęła, a zaraz potem – kichnęła.

Nie byłabym taka pewna, czy bez reszty. No, na razie pofrunęli, a ja
się denerwuję z powodów praktycznych – wyznała Gabriela. – Wesele nie
jest organizowane przeze mnie, a fatum nie śpi.
A
ta znowu zaczyna, Boże, daj mi cierpliwość. To wielkie wesele, o które
tak się boi Gabrysia, to zwykłe rodzinne spotkanie rodziny w mieszkaniu w
sylwestrowy wieczór, tyle że rodziny jest ponoć sporo, więc przypomina
to bardziej wieczór wigilijny, no i ma być podany weselny tort. Ot i
cała wielka impreza, w której rzekome fatum może zepsuć jeden
szczególik, a ten pociągnie za sobą kolejne i zrujnuje wesele.
Fatum
– sratum. Owszem, ślub Idy obfitował w różne komplikacje, a na ślubie
Natalii Ignacy Borejko złamał rękę, lecz o pozostałych nie ma nawet
wzmianki, z czego wnioskuję, że przebiegły gładko i bez zgrzytów.
Jakie tradycje rodzinne, takie fatum.
A
nie, przepraszam, na początku “McDusi” Gaba wspomina rzekomo zagubione
obrączki przy ślubie Patrycji – lecz jest to typowy apokryf dopisany
post factum.
Oklepany motyw, swoją drogą.

Na
to babcia Borejko zaśmiała się triumfalnie i odrzekła, że teraz to
fatum sobie może nawet cierpieć na chroniczną bezsenność…
Ranyyy,
ile jeszcze? To rozmawiają głęboko wierzące katoliczki z wyższym
wykształceniem, czy Kali i Mea zastanawiający się nad tym, jak ujarzmić
złe Mzimu?

…bo dziewczyna już, dzięki Bogu, jest szczęśliwie wydana za mąż…
więc
najważniejszy problem w życiu rozwiązany. Laurka nie zostanie starą
panną. Nie będzie miała rzadkich włosów pomalowanych na czerwono i nie
będzie rozsiewać aromatu przetrawionego tytoniu, mówiąc ochryple, że
dla niektórych kobiet praca zawodowa jest ważniejsza niż wszystko inne. (Czarna Polewka)
Tutaj
akurat mnie to nie razi, bo uwaga pada z ust przedstawicielki
najstarszego pokolenia. Gorzej, że sama Laura w tym tomie zdaje się
niezdolna do życia bez autorytarnego męża.
O
ile sobie przypominam, podobnie było podczas ślubu Idy, ile to –
dziewiętnaście lat wcześniej? O tym, że cała rodzina odetchnęła z ulgą,
bo Idusia wyszła za mąż, i nic się nie zdarzyło, oblubieniec się nie
rozmyślił itp. OK, jak najbardziej rozumiem westchnienia ulgi “uff,
wesele za nami, wszystko poszło dobrze bez żadnych problemów, możemy
odetchnąć” – ale to jednak jakby coś innego niż “ufff, dziewczyna już
jest szczęśliwie wydana za mąż/narzeczony się nie rozmyślił i mamy
mężatkę!”.
W Imieninach
natomiast Borejkowie niemal siłą chcą zaciągać przed ołtarz Natalię z
facetem, który dał się poznać jako psychopata… Rany, czuję, że pod
wpływem ponownego czytania całej
Jeżycjady robi się ze mnie wojująca feministka 😛

…a
na uczcie weselnej będzie tylko grono bliskich i przyjaciół. Ci zaś
mają poczucie humoru oraz dystans wobec spraw przyziemnych i
konwenansów, a wobec tego przyjmą z uśmiechem ewentualne wpadki,
wypadki, incydenty i ewenementy.
W
dalszym ciągu nie rozumiem, o czym one mówią. Co takiego może się
wydarzyć na przyjęciu sylwestrowo-weselnym? Któreś danie będzie
niedogotowane albo przypalone? Rozmowa nie będzie się kleić? Toż to
tylko kwestia odpowiedniej ilości wódki (no, powiedzmy, że nalewki, coby
brzmiało bardziej tradycyjnie) 😛
No
gdzież, w tak wykształconej i kulturalnej rodzinie, jak nawet zabraknie
tematów do rozmowy, to zawsze można się pobawić w odgadywanie cytatów
(na wyścigi, by nikt nie pomyślał, że jest się niedouczkiem).

Nic
dziwnego, dodała, że nowożeńcy z pełną beztroską udali się w podróż – a
przejawić podobną swobodę i luz mogli tylko ludzie, którzy złożyli
sprawy organizacyjne w czyjeś naprawdę kompetentne ręce.
No
nie rozumiem, nie rozumiem, nie rozumiem. Państwo młodzi zaprosili
rodzinę i domniemanych przyjaciół na przyjęcie, na które sami mają
zamiar przybyć prosto z lotniska. Jest to moim zdaniem zupełny brak
wyobraźni, a jeśli lot zostanie opóźniony/odwołany, niestawienie się na
własnym przyjęciu będzie lekceważące dla przybyłych gości. Co tu ma do
rzeczy fakt, że pan Gruszka załatwia catering?
No
jak to, nie wiesz, że goście przychodzą przede wszystkim nażreć się i
potańczyć, państwo młodzi są tylko ładną, lecz niekonieczną dekoracją?

Te
właśnie słowa wyrzekła – i proszę, w pół godziny później pojawił się na
Roosevelta pan Gruszka, bardzo zaaferowany, tchnący duchem dobrej,
wielkopolskiej organizacji oraz wonią przetrawionej nikotyny. Magdusia,
która była bardzo ciekawa tej mitycznej postaci, ujrzała z zaskoczeniem
niedużego, żylastego, brązowego jak wędzonka osobnika w sile wieku.
Potrząsanie
jak szczurem, klopsiki na głowie, oczy jak mutry, pan Gruszka w kolorze
wędzonki. Jeśli metafory w tej książce miały zrobić duże wrażenie, to
cel osiągnięty.
W
“Nutrii i Nerwusie” pojawia się marginalnie facet z pociągu, “jegomość o
cerze koloru rzemienia, ubrany w błękitną koszulę”. Pasowało mi to, i
kolor pana Gruszki w sumie też.

Pan Gruszka ględzi o żarciu językiem przypominającym nieco mowę ludu prostego z czasów mniej więcej Konopnickiej (aczkolwiek “pani Strybowa” w odniesieniu do Gabrieli zrobiło mi dzień!), a Gaba cały czas stroi fochy. Nuuuuda. Przenieśmy się do sąsiedniej kamienicy.


Nie uwierzysz, ale Łusia już jest bliska rozwiązania zagadki. Szuka,
podpytuje, bada – opowiadał Ignacy Grzegorz, kiedy znów sprzątali w
mieszkaniu profesora Dmuchawca. Właśnie spakował do niebieskiej torby
jeszcze i tę ostatnią książkę – starą encyklopedię Larousse’a,
pozostawioną przez kuzyneczkę na fotelu. – Już wpadła na trop – dodał –
jak prawdziwy detektyw! Spytała mnie, czy to, co wypatrzyła, to jest
inwersja! No i jest!
Zagadka,
o której rozmawiają, to cytat z “Konrada Wallenroda”, który Łusia ma
zawieszony u siebie nad biurkiem i obiecała odgadnąć autora bez
googlowania. Niech się lepiej nie skupia na tej inwersji, bo choć
pracowicie wypisała w definicji, że “AM też lubił”, to jednak prędzej
ten trop skieruje ją w stronę baroku… 😉

Tu Ignaś, nie doczekawszy się od Magdusi spodziewanego entuzjazmu, przygasł nieco.
“nie doczekawszy się od Magdusi spodziewanego entuzjazmu”? Dlaczego
do licha spodziewał się entuzjazmu? Dlaczego w ogóle zawracał jej tym
głowę? Zaczynam się poważnie obawiać, że dorosły IG Stryba zarzucać
będzie znajomych jakże “pasjonującymi” informacjami o tym, że docent w
Instytucie rozlał herbatę na materiały na prelekcję, i jak bardzo on,
Ignaś, to przeżywał. Albo o tym, że ktoś włożył teczkę z materiałami pod
inną teczkę, i pół dnia jej szukano, a ona tam sobie cały czas leżała.
Albo… *ziewa przeraźliwie*

Spojrzenie jej było trochę nierozumiejące, a trochę obojętne.
Ja
bym na jej miejscu spytała jeszcze „Przepraszam, mówiłeś do mnie?” Bo
kiedy Ignaś i Łusia rozmawiali z cieniem dawnej Aurelii o tej jakiejś
zagadce związanej z poezją, Magda w ogóle nie włączała się do rozmowy i
była nią prawdopodobnie równie niezainteresowana jak ja.
Wprawdzie
są tam chyba sami, ale mało to chodzi po świecie dziwaków, mój sąsiad z
ławki na ćwiczeniach z rysowania robali zawsze na koniec dziękował za
współpracę mikroskopowi, Ignaś mógł zdawać relację duchowi Dmuchawca 😛

– Inwersja to przestawienie wyrazów – wyjaśnił delikatnie.
No bez przesady, chyba każdy człowiek chodzący do liceum wie, co to jest inwersja. Nawet jeśli lubi frytki!

– Wiesz: „skarby mieczowi spustoszą złodzieje”, zamiast „mieczowi złodzieje spustoszą skarby”…
Gdzie się podział ten talent autorki z czasów Brulionu Bebe B.,
kiedy podobne definicje były zgrabnie wplecione w fabułę i czytelnik
nie czuł się jak na zajęciach wyrównawczych z polskiego…

…Bardzo charakterystyczny sposób Adama…
– Adama? – zdziwiła się Magda. – Naprawdę?
– …Mickiewicza.
– Ach, tak.
<uderzenie
czołem o biurko> A właściwie przepraszam bardzo, Ignasiu Wunderkind,
ale był to charakterystyczny sposób czego? A może sposób NA Adama, jak
na Alcybiadesa?


Podpatrzyłem to już dawno temu i sam chętnie stosuję inwersję –
dorzucił Ignaś. – To bardzo soczyste. Czy chciałabyś zobaczyć mały
przykład?

Ucieszył
się, kiedy skinęła głową; prawdę mówiąc, od Larousse’a począwszy,
pokierował rozmową tak, by dotrzeć do swojego najnowszego sonetu i
znaleźć pretekst do jego ujawnienia. Pisał go wczoraj wieczorem, a
szlifował jeszcze długo po północy. Wierzył głęboko, że strumień poezji
uderzy kiedyś z całą swą ożywczą mocą w mur obojętności, otaczający
duchową wrażliwość Magdusi.
Im bardziej czytam powyższe zdanie, tym bardziej robi mi się niedobrze.

Może
właśnie jego wiersz to sprawi? Taki mur częstokroć nie jest czymś
człowiekowi przyrodzonym; wystarczy, że powstał w szkole, jako
samoobrona zdrowego organizmu przed zabiegami niewprawnych
kształcicieli.
Albo wciskaczy na siłę… *spogląda w sufit z niewinną miną*
Przypomni
mi ktoś, od kiedy zaczęło się (i trwa) to przysrywanie MM wszystkim
nauczycielom, oczywiście z pominięciem Wybrańców? Jeszcze w  Kwiecie
Kalafiora nauczycielka Nutrii była opisywana z ogromną sympatią, jako
osoba z klasą, taktowna i starająca się nie wdrażać w miarę możliwości
odgórnych zaleceń, takich jak tworzenie klasowych “siódemek”. Ba, nawet
Pieróg, wówczas nauczyciel Gabrieli, opisywany był jako surowy, ale
cieszący się z jej osiągnięć w nielubianym przez nią przedmiocie, i
lojalnie opisujący swoich uczniów jako porządnych ludzi w słynnej aferze
z “LSD”. A potem pojawił się “Brulion” i runęła fala odrazy do
szkolnictwa. Jakoś tak mi się dziwnie wydaje, że był to czas, gdy do
liceum poszły starsze latorośle autorki… Oczywiście, wiadomo, że
bywają nauczyciele tragiczni i przynoszący wstyd swojemu środowisku,
ale… z doświadczeń moich jako dziecka nauczycielskiego wykrawa mi się
prosta zasada: jeżeli masz problem z całym środowiskiem nauczycielskim,
to tak naprawdę to ono ma potężny problem z tobą.

Ignaś
sam doświadczył okresowo podobnego zniechęcenia, kiedy w podstawówce
miał panią polonistkę, niezbyt dobrze znającą język polski, która w
dodatku miała zwyczaj powtarzać, że nie jest fanką poezji. W rzeczy
samej, nie była, oj nie. A to się uczniom udziela.
Może
trudno to zrozumieć Ignasiowi wychowanemu w bastionie Borejków, ale
można nie lubić poezji nie z winy złego doboru pedagogów, ale po prostu –
bo nie i już. A tłumaczenie na siłę, że przecież to takie piękne, no,
posłuchaj jeszcze tego i tego, och, czyż to nie soczysta inwersja – to
wywoła w Magdzie prędzej poczucie winy, że nie potrafi sprostać
oczekiwaniom Ignasia, niż nagłe zapałanie miłością do poezji.
W
ogóle co to znaczy – “lubić poezję”? Nie można, moim zdaniem, “lubić
poezji”. Można lubić konkretnych poetów, konkretne wiersze, konkretny
rodzaj poezji i nazywać to “lubieniem poezji”, owszem, ale z całą
pewnością przy wzięciu tegoż pod lupę okaże się, że jednak istnieje masa
poetów i wierszy które nie trafiają, nie przekonują, ba, odrzucają.
Mówić, że się lubi poezję to tak jak mówić, że się lubi jedzenie –
ogólnie to tak, ale oprócz ruskich pierogów i bezy z kremem karmelowym
istnieje na przykład kożuch z mleka oraz zupa szczawiowa.
Ja lubię szczawiową 😉
A ja nie lubię ruskich 😀
No – same widzicie? 😛

Podał
teraz Magdusi kartkę, na której wydrukował dla niej swój sonet, ale
kiedy zobaczył, jakim go powitała spojrzeniem, szybko postanowił, że sam
jej ten wiersz przeczyta. Może łatwiej do niej trafi tą drogą.
Wyobrażacie
sobie, co to będzie, jeśli któreś z dzieci Ignasia nie przejawi
zainteresowania poezją? Kroi się konflikt o wiele gorszy niż Tomka z
Mamertem (
Noelka).

Lubił
bowiem czytać wiersze na głos. Miał swój specjalny sposób
artykułowania, który bardzo się podobał jego obecnej, ulubionej
polonistce. Zebrał się w sobie i z dumą przeczytał…
No, dosyć żartów, wczuwam się w klimat.

– Ignacy Grzegorz Stryba:
(Dobra, napiszę to. Naprawdę jest normalnym, że szesnastolatek podpisuje się jako Ignacy Grzegorz?)
No,
tutaj Ignaś nie podpisuje się jako “prywatny człowiek”, ale TWÓRCA.
Może sądzi, że tak trzeba, że to mu dodaje powagi, może wzoruje się na
Cyprianie Kamilu czy Józefie Ignacym? Mnie bardziej dziwi, że tak
solennie odczytuje swe nazwisko przed recytacją, choć “publiczność”
została dokładnie poinformowana, że to jego własny wiersz.

OCZY

Sam przystanąłem pośród mroźnej kniei,
Gdzie w śniegach tropy jeleni się mnożą,
I wyszeptałem gwieździstym przestworzom,
Że pragnę czyjejś miłości, nadziei.

Lecz próżno stałem tam pośród zawiei,
Czekając, aż się niebiosa otworzą.
Wiatr tylko szeptał, grzywy czesząc zbożom,
I maki polne muskał po kolei.

Poczułem jednak w serca poruszeniu,
Lekkim jak pstrągi w srebrzystym strumieniu,
Co tak swobodnie wiosną w słońcu płynie,

Że kiedyś przecież los mój się odmieni
I znajdę miłość jeszcze tej jesieni,
Prześlicznej w oczy spojrzawszy dziewczynie.

– Naprawdę sam to napisałeś? – zdziwiła się mile Magdusia, gdy tylko skończył.
Podejrzewam,
że w tym przypadku nadużywane w książce słowo powinno być zastąpione
przez „uprzejmie”. Coś w końcu trzeba powiedzieć.

Ignaś
przytaknął skromnie, patrząc na nią z całkowitym oddaniem i oczekując w
pierwszej kolejności należnych mu wszak słów uznania za precyzję formy i
staranność w doborze rymów. Sztuka sonetu! – tak, tak, to nie
przelewki.
Cierpiętnicze listy nastoletniej Idy do mamy w Kwiecie Kalafiora
bawią mnie niezmiennie od lat; lubię Cesię, która wchodząc do klasy
jednocześnie myśli, że wszyscy patrzą na jej grube łydki i że nikt nawet
na nią nie spojrzy (
Szósta klepka)… A w McDusi zakochany klaun Józef i geniusz literacki Ignaś budzą we mnie wyłącznie irytację.
Co
oni, swoją drogą, z tymi sonetami. Nie mógłby to Ignaś poczuć się poetą
współczesnym i nocami tworzyć poematy wierszem wolnym o niezrozumieniu
siebie przez świat? Jak Danka Filipiak z jej “Alienacją”?
(Doprawdy wolę suche trupki iluzyjnych begonii niż te sonety.)
Ale jakim współczesnym, co ja piszę. Toż nawet wśród jego lektur rzeczą najbardziej współczesną jest “Nasza Pani Radosna” – powieść z roku 1931.

– Ja tu chyba przez was nawet wiersze polubię. Rzeczywiście bardzo ładny – powiedziała Magdusia.
Ale się męczy, biedaczka.

– Nawet były ze dwie inwersje, o ile dobrze słyszałam.
– Co najmniej trzy – sprostował Ignaś.
– Ale wiesz… a mogę mówić szczerze?

Możesz! – zachęcił ją Ignaś nieszczerze. Pomyślał przy tym, dosyć nawet
trzeźwo, jak na stan pomieszania, w którym się właśnie znajdował, że
ilekroć ktoś pyta, czy może mówić szczerze, właśnie szykuje się do
powiedzenia rzeczy bolesnych. Ciekawe. Tak jakby nie można szczerze
pochwalić.

Ja się nie znam na wierszach, ale… – zaczęła Magdusia. Och! –
pomyślał Ignacy Grzegorz z drżeniem. Po takim wstępie już na pewno mógł
się spodziewać krytyki. Doświadczenie mu to mówiło.
Ło
matko, to jak duże on już miał doświadczenie w zamęczaniu gości swoją
poezyją? Naprawdę strach do Borejków zajrzeć – jedzenie ci od ust
odejmą, wiersze na siłę będą wciskać. A propos wciskania na siłę,
urzekło mnie to porównanie:
„(…)
mam wrażenie, że wcześniej ta poezja była jak czekolada od Pani
Szczepańskiej podawana na ręcznie malowanym talerzyku, a teraz jest nam
wpychana przez rurkę do gardła jak gęsiom tuczonym na foie gras.”
(emkawu)


Ale?… – dodał jej otuchy, bo zdawała się jakaś zakłopotana. Może
chciała zapytać, co to za prześliczna dziewczyna w finale, a jeśliby o
to spytała – ach! – miał już gotową odpowiedź.
Taaak, zalinkowany wyżej komentarz o braku wiary w inteligencję czytelnika jest jak najbardziej trafny.

Wyjęła mu z ręki kartkę z sonetem i sprawdziła coś z uwagą. Trwało to dłuższą chwilę. Ignaś się spocił.
– Ale… no, w jakiej porze roku to się dzieje? – spytała wreszcie.
Magda, lowju. Chodź tu, niech cię uściskam!


Eee… – zacukał się Ignaś, który kompletnie się nie spodziewał takiego
akurat pytania. – Jak to: w jakiej się dzieje? A to ma jakieś
znaczenie?
Przecież w wyobraźni wszystko się mieści, nie?


No, może nie ma… wiesz, że nie lubię poezji. I nie rozumiem jej –
zastrzegła się ona. – I może dlatego zwracam uwagę na takie praktyczne
szczegóły. Patrz, w pierwszej zwrotce masz mróz i śnieg. W drugiej jest
zawieja, ale zaraz potem dojrzałe zboża i maki. W trzeciej jest wiosna. A
w czwartej jesień. To jest chyba niekonsekwentne.
Ignaś
zamarł, porażony słusznością jej trzeźwej oceny, zwłaszcza w
odniesieniu do zwrotki drugiej. Zalał się falą wstydu i milczał, bowiem
został całkowicie zbity z pantałyku. Jak wszyscy ludzie wrażliwi i
niepewni siebie…
A,
czyli dobrze pamiętam, że Ignaś jest nieśmiały. Zwątpiłam, kiedy doszło
do jego dumnej recytacji sonetu własnego autorstwa i zasugerowano, że
równie chętnie deklamuje poezję na forum klasy. Cóż, może nieśmiałość ma
różne oblicza.
Ma
to po dziadku, który w obliczu młodej Milencji zachowywał się po prostu
żenująco, co nie przeszkadzało mu wyrywać się do recytacji na forum
szkoły 😉

…łatwo
przeskakiwał ze skrajnego samozadowolenia w otchłań autokrytycyzmu. Już
wiedział, że po odebranym właśnie ciosie nieprędko się pozbiera.
Ależ się zbłaźnił!
Tak się skupił na rymach i na staranności formy, że zaniedbał elementarną troskę o logikę treści!
To było niedopuszczalne.
Ignaś,
będą z ciebie ludzie. Aż dziwne, że takie przemyślenia znalazły się w
powieści, która i o logikę treści nie dba, i formą odstrasza…

Siedział z głową spuszczoną i nie miał siły nawet na zwykłą konwersację.
– Ale hej, no halo, no chyba się nie obraziłeś? – zaniepokoiła się Magdusia.
Nawet nie miał siły jej odpowiedzieć. Pokręcił tylko głową.
Tak
się starał jej zaimponować, tak pragnął ją zachwycić! – a zamiast tego
po prostu się skompromitował! W dodatku, nędzny amator, minął się z
celem tej deklamacji: Magdusia nie zwróciła najmniejszej uwagi na
liryczny ładunek utajonego wyznania.
Był złamany.
Ja
to widzę tak: Magda poezji nie chwyta ni chu… ni hu hu, ale bardzo
stara się sprawić przyjemność Ignasiowi, a ponieważ nie potrafi wymyślić
żadnych zachwytów typu „och, jakże piękną inwersję zastosowałeś w
czwartej strofie, z taką lekką nutką dekadencji”, doszukuje się jakichś
błędów logicznych, bo do tego nie trzeba mieć poetyckiej wrażliwości, za
to pokazuje się autorowi, jak uważnie się go słuchało. Na jej miejscu
zrobiłabym podobnie. Ewentualnie powiedziałabym, że ten wiersz kojarzy
mi się ze sceną z filmu
Was nützt die Liebe in Gedanken,
w której też niepewny siebie prawiczek chcący poderwać dziewczynę
podsuwa jej wiersz własnego autorstwa o oczekiwaniu na miłość, a
dziewczyna leci na wrednego prymitywa… Eee, nie, może lepiej bym tego
nie mówiła.

Uprzedzając komentarze: „Był złamany” to nie nasza literówka, tak to wygląda w książce.
Ignaś, nie złamuj się, największym się zdarza.

Lecz cóż to?! – poczuł nagle jej chłodne ręce na uszach, a jej ciepłe usta – na głowie.
Co
one wszystkie mają z tym kładzeniem rąk na uszach przed całowaniem!!!
Mila zanim pocałuje męża, kładzie ręce na jego uszach, Gaba zdaje się
też, Róża Fryderykowi zdejmuje okulary i kładzie ręce na uszach, a teraz
Magda! Mnie się to kojarzy z takim pacnięciem w uszy z zaskoczenia,
żeby lekko przygłuszyć ofiarę.
Może objęcie za szyję byłoby zbyt już erotyczne…
Na
pewno. Wszak byłoby to także przykładaniem jej grzesznego ciała do jego
grzesznego ciała (Samozwaniec), a pamiętajmy, że Ignaś zemdlał na widok
gołego kolana Magdusi.
No,
tym panom można tak zrobić, ale kiedy mój tata w podobny sposób mnie
żegna, powstrzymuję się przed unikiem i myślę „Moje włosy, moje włosy,
fryzurę mi zniszczysz!” 😉  

Pocałowała go w czoło, czule i pocieszająco!
– No, już, już – powiedziała łagodnie. – Popatrz na mnie.
No proszę, wystarczy tę dziewczynę zabrać z mieszkania Borejków i nagle się okazuje, że to całkiem fajna postać może być.
Tylko dlaczego zachowuje się jak mamusia?

I właśnie w tej dokładnie chwili ktoś chrząknął znacząco, a w dodatku donośnie.

Excuse me – powiedział charakterystyczny głosik. – Mam nadzieję, że nie
przeszkadzam w tej poniekąd osobistej ekspresji. Babcia mnie po was
przysłała, bo już czas na kolację.
Ech, długo się tą wyzwoloną spod borejczego wpływu Magdą nie nacieszyłam.

Wstali
szybko oboje, zaczęli coś bąkać (on), tłumaczyć (ona), ale i tak
wyglądało to, jak wyglądało. Łusia miała minę tak domyślną, tak
skonsternowaną…
Gdybym
przyłapała jakąś parę na czymś, co wprawiałoby mnie w konsternację, to
bym się po cichu wycofała i zapukała do drzwi zamiast donośnie
chrząkać… Ale czego oczekiwać po Łusi wychowywanej przez tego samego
dziadka, który był dumny z wyhodowania Ignasia na donosiciela (
Czarna polewka).
Myślałby kto, że przyłapała ich na namiętnym wzajemnym badaniu migdałków, połączonym ze zdzieraniem z siebie odzieży.

…i tak rozbawioną zarazem, że właściwie nikt już nic nie musiał mówić. Raczej należało sprawę zamilczeć.
Już
za późno. Łusia zaraz opisze to w swoim pękatym notesiku z
ciekawostkami minionego dnia, a potem zrelacjonuje Naszpanowi na kółku
literackim.
Zamilczeć? Po jakiemu to?
Tak milczeć, żeby zamęczyć.
Przecież tu nie ma Gaby?

W
milczeniu więc, nie spoglądając nawet na siebie, poskładali resztę
papierów do pudła i prawie byli gotowi do wyjścia, gdy niespodziewanie
pojawiła się kolejna osoba: piękna, jasnowłosa, ciemnooka pani w beżowym
płaszczu.
– Dobry wieczór – powiedziała, zaglądając z korytarza. Była to pani Bebe, żona Damazego Kordiałka.
Bebe tak jak wszyscy roztkliwia się nad wspaniałością Dmuchawca, a przy okazji streszcza fabułę Brulionu Bebe B.
Byłaby to dobra okazja, żeby wymyślić jakieś wytłumaczenie, jakim cudem
w mieszkaniu, w którym najpierw Kreska, a potem Dambo mieszkali w
kuchni za przepierzeniem, potem jakoś Kreska mieściła się z mężem,
trójką dzieci, deską kreślarską, maszyną do szycia… Magiczne słowo
„antresola” problemu nie rozwiązuje. Ale nie, mamy potwierdzenie, że za
starym kredensem Dambo miał swój „kącik”. Tej wpadki widocznie
wyprostować się nie da, bo i jak – powiedzieć teraz, że za tym
przepierzeniem mieścił się wielki pokój niczym Narnia za szafą, tylko
nazywano to kątem, coby nie brzmiało zbyt burżujsko?
To nawet pasuje do tych używanych samochodów 😉

Musiała już iść, wstała, więc dali jej ostatnią z paczek…
Uff, czyli już więcej starych dobrych bohaterów nie zaprezentuje niekorzystnej przemiany.

…zwykły,
spory karton, związany sznurkiem, z karteczką: „Dambo”. Ale pani Bebe
nie chciała paczki otwierać, postawiła ją tylko na biurku obok siebie –
powiedziała, że mąż i tak się domyśla, co dostał. Miał tu swoją
ulubioną, starą książkę Szajnochy, „Jadwiga i Jagiełło”. Zachwyciła go
bez reszty. Czytał ją w kółko aż do matury i twierdzi, że to dzięki niej
został historykiem.
Nie
ujmując zasług Szajnosze, to zafiksowanie Borejków i ich przyjaciół na
wieku XIX, no, najwyżej początku XX-go, robi się już nieco męczące.
Jak widać, nie tylko, psiakrew, Borejków.

– I dzięki profesorowi, oczywiście – dodała. – Bo rozmawiali bez końca. Czy to nie dziwne?…
Dziwne, powinni przecież mijać się w kompletnym milczeniu.

…Dambo
wcale wtedy nie podejrzewał, że kiedyś zostanie nauczycielem i
dyrektorem dobrej szkoły. Ale profesor już to wiedział i przygotował go
do tego starannie, jak boksera przed walką. I potem aż do końca był z
Damba tak bardzo dumny.
Taaa,
święty jasnowidz. Nie kupuję tego, według mnie autorce po prostu
brakuje pomysłów na zawody, w których mogliby się spełniać bohaterowie,
dlatego aż pięć osób z ciasnego kręgu znajomych i spowinowaconych para
się nauczycielstwem, z czego trzy uczą tego samego przedmiotu – języka
polskiego. Największym nieporozumieniem jest dla mnie Hajduk, który
mógłby robić karierę w Państwowej Akademii Nauk i jeździć na konferencje
naukowe zamiast użerać się z młodzieżą. Ech, tego pokierowania dalszymi
losami Hajduka nie mogę autorce wybaczyć.
Dla
mnie Aurelia: kolorowa (kiedyś), bawiąca się światłem, kochająca
witraże. Jest tyle możliwości dla tak oryginalnej osóbki! Ale nie,
oczywiście uczyniono ją nauczycielką. Polskiego. Pobielono ją i wydano
za Kozia, czego nie mogę przeboleć. Pacynka-truchełko.

Wszyscy rozpakowują paczkę, cytują Plutarcha w oryginale, Łusia się wymądrza, mam dość.

Tymczasem
Józef znów odbywa przez telefon pogawędkę z Agatą Janicką, stwierdza na
koniec „fajnie się z tobą gada” i nawet się uśmiecha. No, no, czyżby
wreszcie szykowała się w tej książce jakaś pozytywna przemiana?

31 GRUDNIA
CZWARTEK
W dużym pokoju odbywa się wesele.
Przy okazji: nie ma najmniejszej wzmianki, w jakiej kreacji wystąpiła Laura; wiemy jedynie, że z różą za uchem.

Wniesiono
właśnie z balkonu zapomniany przez kilka dni prezent od Bernarda. Pudło
było przysypane śnieżną czapą, a kiedy zdjęto opakowanie, rozległ się
pełen zgrozy krzyk Laury („Aaa! Aaa! Co on zrobił!? Oszalał!?”) i
zbiorowy, gromki wybuch śmiechu.
Zachowany w idealnym stanie przebogaty, trzypiętrowy tort był istną symfonią zieleni we wszystkich możliwych odcieniach.
Przypomnijmy,
że Bernard przez pomyłkę dostarczył tort rano w dniu ślubu (27
grudnia), a nie wesela (Sylwester). Chyba wolałabym nie ruszać ciasta,
które czekało pięć dni, nawet na mrozie…
Na
dodatek na tym balkonie mogło przebywać w temperaturze dodatniej w
dzień i ujemnej w nocy, zamrażanie-rozmrażanie-zamrażanie-rozmrażanie…
I poprawiny spędzone w toalecie.

Pokryty
został całkowicie płaszczem zielonego marcepanu i seledynowymi
zawijasami kremu, zaś po bokach tortu, pośród liści paproci, roiły się
grupki roześmianych gąsienic utoczonych z masy w kolorze groszku.
Korowód szmaragdowych żuków pełzł w górę, po obłędnej spirali, ku
girlandzie cukrowych róż.
Z całego tortu tylko te róże były białe.
Bo już napis „Wiosną pieniądze rosną” wykonano z marcepanowych literek o barwie ciemnego szpinaku.
BEKa
– czyli Brawurowy Element Komiczny atakuje. Bernard musiał mieć: a.
zaawansowany daltonizm, skoro przyozdobił białymi różami zielony tort i
nie zauważył, że coś mu nie gra, b. zupełnie nie wiem co w głowie, bo to
już nawet pod artystyczne roztargnienie nie podchodzi, skoro upiekł w
grudniu tort na imprezę finansistów, która miała odbyć się 21 marca!
Nic
tu się kupy nie trzyma. Nic. A gdyby pani MM nie chciała dokopać za
wszelką cenę “nuworyszom”, Bernard mógłby mieć zamówienie na tort na bal
sylwestrowy! Tylko wtedy nie byłoby prostackiego hasełka, no bo jakie?
“Zimą piniendze się nas trzymią”?
Dodam
jeszcze, że cała ta zieleń nie była tylko nawiązaniem do wiosny, lecz
również jakże subtelną aluzją do “zielonych” w sensie “dolarów” (“
każdy ma mieć na sobie strój w kolorze wiosennej bujności traw, jak też i ulubionej waluty”). Bernard chyba nie zauważył, że już od wielu lat “ulubioną walutą” jest różnokolorowe euro…
… a dolar od wielu lat nie ma się już tak oszałamiająco jak kiedyś.
Widać, że Bernard nie włączył się w ogólnopolskie śledzenie przygotowań Zii do ślubu [klik!].

Ludzie pokładali się i płakali ze śmiechu,
Nieco przesadzona reakcja, IMHO.
No wiesz, ta staropolska mocna nalewka…

Laura wznosiła okrzyk za okrzykiem, a rozpromieniony Adam robił zdjęcie za zdjęciem, słowem, panował nieopisany rozgardiasz.

Gaba kończy rozmowę przez telefon i idzie do Grzesia delektującego się barszczem.

Dzwonił Janusz – powiedziała Gabriela. – Żal mi go. Wyszedł ze
szpitala. Przyjść tu za nic nie chciał, mówi, że Laura go nie znosi…
Czyli go do tego namawiała? Ależ miłą niespodziankę sprawiłaby córce, której ślub i wesele tak usilnie próbowała uświetnić!
A ja zaproszę Pyziaka! A co! I niech pan Gruszka ratuje sytuację! – chichotała w duchu Gabriela.
Byłoby starcie Wędzonki i Klopsa… Ale nie uprzedzajmy faktów.

…Wiesz, on miał głos strasznie dramatyczny. Prosił, żebym go tylko odprowadziła na dworzec.
– Wyjdziesz z wesela Laury?!
– Nie powinnam, wiem. Ale tylko na kwadransik – no, pół godziny. Może nikt nie zauważy.
Hehe. Hehehehe. He.

– No, to leć, skoro musisz.
– Wrócę niedługo.
Spojrzała w oczy męża – uhm, zrozumieli się bez dalszych słów – już wiedziała, że może iść, bo on dopilnuje wszystkiego.
– Grzesiu – powiedziała jeszcze cicho.
– Co, kochana? Masz dziwny głos. I minę.
Grzesiu, twoja żona zawsze, kiedy mówi się o jej byłym mężu, zachowuje się dziwnie. Pierwszy z brzegu przykład – Tygrys i Róża:
– Wiesz, Laura była tu przed chwilą.
– I co?
– Też powiedziała w pierwszym odruchu o tym, co ją najbardziej boli.
Gabriela znieruchomiała.
– Janusz – odgadła.

Tak. Gabuniu, przepraszam, że o to zapytam… starałam się nigdy nie
pytać, bo jak pytałam, to było ci przykro… – plątała się Natalia.
– Więc już potem nie pytałam, ale teraz spytam, bo jak już pytać, to pytać…
– To pytaj – machnęła ręką Gabrysia.
– Czy rzeczywiście nie wiesz, co się z nim dzieje, czy tylko tak mówisz?
– A co ty myślisz, że mogłabym!… – zdenerwowała się natychmiast Gabriela, lecz widząc, że Nutria aż się skuliła, zaraz powiedziała spokojniej: – Żadnych wieści od lat piętnastu. Poza tym, że mama spotkała kiedyś jego siostrę.
– Tak, słyszałam. I niczego więcej nie chcesz się o nim dowiedzieć? – nieśmiało zaczęła Natalia, a Gabrysia pobladła.
– Ja już dość o nim wiem – powiedziała stanowczo. – O wiele za dużo. Po co mam się jeszcze teraz dopytywać?
– Bo to intryguje Laurę – mruknęła Natalia. – Muszę ci to powiedzieć: będą kłopoty. Czuję.
Gabriela przez chwilę milczała, skubiąc nitkę, wystającą ze spranego mankietu koszuli.

Hm, hm – powiedziała. – No, dobra. Niech będą. Nie mam się czego
wstydzić i nie mam przed czym uciekać. A więc – poradzę sobie.

Właśnie widać, jak sobie radzi.
– Czuję, że coś się kończy – sprecyzowała Gabriela swoje obawy.
Po
tylu latach kreowania się na świętą męczennicę i stosowania koszmarnych
metod wychowawczych na córce, która śmiała pytać o swojego ojca,
rzeczywiście można się obawiać konieczności nagłego powrotu do
normalności.

Grzegorz uśmiechnął się do niej znad tego barszczu i pomieszał w nim chochlą.
– I coś się zaczyna. Jak zawsze. I znowu będzie inaczej, na pewno. Przyjmiemy to dzielnie i z podniesionym czołem, no nie?
– Jasne – odparła z ulgą. – Jak zwykle.
No a co na to grzywka? W tej scenie nie wzięła udziału gabrysina grzywka! Nie liczy się!
Jeśli to ma być “dzielnie jak zwykle”, to szykuj, Grzesiu, wielkie pudło chusteczek…
Radzę podwędzić trochę weselnej wódki. Gabrieli pewnie nie uspokoi, ale Grzesia chociaż znieczuli.

Ubierając się, Gaba słyszy, jak Laura gra i śpiewa.
Gabriela
wtedy też coś zrozumiała: to śpiew był właściwym sposobem ekspresji
tego dziecka. Laura była jak syrenka, przez pomyłkę zamknięta w ludzkim
ciele, które jej ciążyło i przeszkadzało. Kiedy używała ludzkiej mowy,
wciąż raniła innych – a więc i siebie. Śpiewając, wracała do swojej
prawdziwej natury, a jednocześnie unosiła za sobą słuchaczy.
W
dzieciństwie trafiłyśmy z siostrą na końcówkę ekranizacji baśni
Andersena o bałwanie i piecu – wtedy tej baśni nie znałyśmy.
Zobaczyłyśmy, jak bałwan tańczy z piecem, roztapia się, a nad ranem
kałużę obwąchuje pies i mówi „A to co? Pogrzebacz! A więc bałwan miał
duszę z pogrzebacza! To dlatego tak go ciągnęło do pieca!” To
abstrakcyjne wnioskowanie zrobiło na nas tak silne wrażenie, że do dziś
dokładnie pamiętamy ten cytat, a kiedy jesteśmy razem i ktoś spyta „A to
co?”, odpowiadamy zgodnie „Pogrzebacz!” Teraz stwierdzam, że
dzieckosarenkosyrenka uwięziona w ludzkim ciele i dlatego trudna we
współżyciu (bynajmniej nie dlatego, że nikt poza dziadkiem nie próbował
jej wychowywać) bije na głowę bałwana z duszą z pogrzebacza.

Adam,
oparty o parapet okna, stał naprzeciwko swojej żony; wyraz jego twarzy
zdradzał bezradne oczarowanie, a w spojrzeniu miał całą miłość świata.
Będą szczęśliwi – zrozumiała Gabriela i zamrugała, gdyż oczy zasnuły się jej mgiełką. SĄ szczęśliwi! – poprawiła się.
Ona mówi o Adamie i Laurze czy o parze żydowskiej, która poznała się dopiero pod chupą?
Tak przy okazji chciałabym przypomnieć refleksję Gabrieli w “Sprężynie” nad Wolfim, poprzednim chłopakiem Laury: “...odnosiła wrażenie, że on zbytnio ulega Tygryskowi, co nie wróżyło najlepiej”.
No, to teraz, jak Laura całkowicie uległa Złotowiciowcowi, wszystko jest w najlepszym porządku!

Czy
Janusz kiedykolwiek słyszał, jak śpiewa jego córka? – zastanowiła się
Gabriela, powoli zamykając za sobą skrzydło bramy. Nie mogła sobie
przypomnieć.
Bzdura
bzdurę bzdurą pogania. Spotkania Laury z ojcem można policzyć na
palcach jednej ręki, nietrudno przypomnieć sobie ich okoliczności, które
nie sprzyjały słuchaniu przez Janusza śpiewu Laury. Może stosunek Gaby
do Pyziaka jest tak chory, że całkowicie wyrzuca ona z pamięci
jakiekolwiek związane z nim wspomnienia?
Wiesz co? To jest myśl! Dopiero przy takim założeniu ich rozmowa na dworcu staje się zrozumiała!

Gabriela ruszyła biegiem.
Ma
odprowadzić Janusza na pociąg, który od jej biegania szybciej nie
odjedzie. Najwyraźniej chce się jak najdłużej delektować towarzystwem
sprawiającym ból. Mamy już
jedną Wentę i jedną Gołotę, czas na jedną Gabrielę – jednostkę czasu samoudręczania.

Sam
jak palec, biedny Janusz stał, tak jak się umówili, przed Merkurym, na
pustym podjeździe hotelowym. Czekał na tym wydmuchowie – zgarbiony,
szary człowiek z walizką – pośród lśniących, nieruchomych samochodów, i
wyglądał jak uosobienie niedoli.
Oto jak kończą ludzie, którzy uciekli z ciepełka kołchozu Borejków.

Zauważyła, że trochę powłóczył nogami.
Zapamiętajmy.

– Jak się czujesz? Dlaczego nie chciałeś wpaść na kolację?
Rany,
czy ona tak celowo dalej go dręczy? Najwyraźniej jest na tyle dobrze
wychowana, żeby znać grzecznościowe formułki, ale już dopasowanie ich do
sytuacji albo uprzejme traktowanie gościa, którego się wcześniej
uprzejmie zaprosiło, to dla niej zbyt trudna sztuka.
No
i jakiej znowu kolacji? W dużym pokoju goście tańczą i jedzą tort, a
Pyziak dostanie kolację w kuchni, niczym służba albo nieposłuszne
dziecko w arystokratycznej rodzinie?


Ja już jadłem, w hotelu. Pociąg mam za dwadzieścia minut. W ostatniej
chwili pomyślałem, że przynajmniej z tobą się pożegnam. Tyle było
wydarzeń, ty ciągle zajęta… Nie było kiedy pogadać.
– Dziś dopiero cię wypuścili?
– Tak, ale to nie było nic poważnego. Przebadali mnie, no i – nic nowego nie stwierdzili. Takie tam różne – stare sprawy.
– Nie chciałeś żadnych odwiedzin…
Skoro
proponowała mu odwiedziny, to skąd jego twierdzenie, że była ciągle
zajęta? No bo kto inny mógł chcieć do niego przyjść – Laura do ostatniej
chwili podążała śladami wieszcza.
Nie
zaprzątając sobie ani odrobinę ślicznej główki myślą, że kto wie, może
awantura, jaką urządziła ojcu przed ślubem, też się odbiła na jego
zdrowiu.
Zostaje jeszcze Różyczka. Choć w całej powieści nie ma ani pół sugestii, że poświęciła Januszowi chociaż jedną myśl.
A od kiedy to Różyczka jest od myślenia?

– Nie chciałem nikogo krępować. Ja i tak głupio się czuję. Mąż – nie mąż. Ojciec – nie ojciec.
Khę, Janusz, jesteś dwadzieścia parę lat po rozwodzie. Zdecydowanie “nie mąż”.

– Niewątpliwie, sytuacja jest zawiła – zgodziła się uprzejmie Gabriela (myśląc przy tym: „A któż to sprawił, któż?”).
Ale przecież on już w Czarnej polewce
– pięć lat temu! – przyjechał po przebaczenie. Czy wtedy w ogóle nie
rozmawiali i nie prostowali zawiłej sytuacji? To po co właściwie
umieszczono jego wątek w tamtej książce?
Wyobrażam
sobie, jak zadajesz to pytanie pani MM na spotkaniu autorskim, a ona na
to: “Oj tam, tak mi się napisało, nie zwracajcie na to uwagi”.

– Trzeba mi było nie przyjeżdżać na ten ślub.
– Przestań. Dobrze, że przyjechałeś.
Znów
ten uprzejmy bełkot. Rzeczywiście, bardzo dobrze, że przyjechał. Córka
miała wąty o to, że przywiózł jej fajny prezent, zrobiła mu awanturę
przy całej rodzinie; byli teściowie dali mu do zrozumienia, jakim jest w
porównaniu z nimi prostakiem; Bernard robił wścibskie aluzje; małe
dziecko skrytykowało jego manierę językową; koniec końców ślub spędził w
szpitalu. Kobieto, nie każdy chce odmierzać swój czas Gabrielami.
Jak Ty nic nie rozumiesz! Dobrze, że przyjechał, bo Gaba znów mogła pocierpieć jak za dawnych lat! Znów poczuć, że żyje!

– Ja wiem swoje – powiedział markotnie Janusz i spojrzał na zegarek. – Chodźmy, już czas. Patrz, wolna taksówka.
– Przecież to blisko – zaoponowała Gabriela, ale Janusz wolał jechać. Zawsze byli innego zdania, na każdy temat.
Oczywiście
miłej, troskliwej Gabrieli, która chwilę wcześniej zauważyła, że Janusz
po udarze powłóczy nogami, nie przyjdzie do głowy, że przydałaby mu się
taksówka. Zachowuje się tak, jakby ich związek właśnie dogorywał i
wszystko ją w w Januszu irytowało (
Everyday I love you less and less…), a przecież ich ostatnia kłótnia miała miejsce dwadzieścia kilka lat wcześniej.
Pfff, taksówkami się będzie rozbijał, KitchenAidy przywoził, na pewno chce się popisać pieniędzmi, burżuj jeden!

W taksówce nie dało się rozmawiać, bo głośno grało radio. Gabriela pomyślała, że tak woli…
Nic
dziwnego, Borejkowie przecież nie potrafią rozmawiać. Rzucają tylko w
przestrzeń łacińskie sentencje. Ewentualnie do konkretnej osoby mogą
skierować krytykę jej sposobu wysławiania się, odżywiania lub tuszy.
Jedynie Ignaś rozmawia z Magdą traktując ją podmiotowo, Józek też pomału
nawiązuje normalną relację z Agatą Janicką.

…ale zniecierpliwiony Pyziak pochylił się do kierowcy:
– Może pan ściszyć?
– Co jest, szefie? Nie lubi pan Niemena?
– Kogo? Nie, nie o to chodzi.
Świetnie,
dowalmy jeszcze Pyziakowi nieznajomość muzyki Niemena i w ogóle postaci
jako takiej. Pewnie już w młodości nie słuchał żadnych płyt, nie
włączał radia, do kina chodził wyłącznie na tandetne filmy sensacyjne, a
w telewizji to pewnie tylko „Dziennik Telewizyjny” oglądał. Czekam
jeszcze na wewnętrzny monolog Natalii, która tak jak teraz sobie
przypomniała, że zawsze się Janusza bała, choć wcześniej ochoczo się z
nim bawiła, tak teraz stwierdzi, że kiedy Janusz dyskutował z Ignacym
Borejko o twórczości Petroniusza (
Kwiat Kalafiora), ona już podświadomie wyczuwała, że ten zły człowiek w ogóle nie zna się na sztuce.


A o co? „Dziwny jest ten świat” – a co, może nie? – dziwny jest jak
cholera, szefie, ten człowiek miał sto procent racji. Kłamstwo,
nienawiść, tak jest, wszystko prawda. Każde jego słowo pamiętam. Chłopak
był mądry, zdolniacha, ten Czesiek…
Ghrrrr. A skąd ta familiarność, panie taksówkarzu, bruderszafta wypiliście?

…A,
pan pewnie woli o polityce posłuchać? Odradzam, tego się już nie da
wytrzymać – jakby złe ich opętało – wywnętrzał się taksówkarz, spychając
niejako na drugi plan Janusza Pyziaka wraz z jego próbami
konwersacyjnymi. – Ja już ich nie słucham, panie kochany, ani gazet nie
czytam, ani telewizji nie oglądam – i wie pan co? I nic się od tego nie
zmieniło, he, he – zaprodukował stary dowcip.
Gabrysia zaśmiała się mimo woli.

Za to jestem zdrowy – w najlepsze snuł wyznania taksówkarz, uradowany
tym, że doprowadził pasażerkę do śmiechu. Prowadząc, zerkał przez ramię
na tę bratnią duszę, z uznaniem łyskając okiem – taksówkarze zawsze
mieli do Gabrieli szczególną słabość. Z reguły nabierali do niej
natychmiast zaufania i rozkręcali obszerne monologi.
A więc potencjalna obsada filmu Mężczyźni, którzy nie uwielbiali Gabrieli coraz bardziej się kurczy.
Jeden Pyziak to będzie. I zginie na samym początku, zarąbany siekierą.
Ciekawe,
kiedy Gabrysia zdążyła nazbierać te dowody sympatii taksówkarzy. Taka
wysportowana, nie lubi jeździć tam, gdzie można się przejść albo
przebiec; zamiast w oddzielne mieszkanie albo chociaż w urządzenie
drugiej łazienki w mieszkaniu dzielonym z liczną rodziną (wiemy, że
kwestia łazienki prowokowała kłótnie z Laurą!) woli kupować po dwa
egzemplarze tej samej książki, żeby nie kłócić się z Grzesiem, kto czyta
pierwszy; ale najwyraźniej na wożenie się taksówkami jeszcze ją stać.
Albo Uniwersytet Adama Mickiewicza zapewnia wykładowcom z filologii
klasycznej dojazd taksówką na wykłady dla studentów z innych wydziałów.

Aby
zaspokoić domniemany gust Pyziaka, taksówkarz puszcza disco polo. Bo
oczywiście nic pośredniego nie istnieje, albo Kultura i Sztuka Wyższa,
albo umcyk-umcyk.
Straszna jest ta musierowna zerojedynkowość, nie?
(Tak
bajdełejem, uważam, że “Dziwny jest ten świat” jest egzaltowany i
napchany banałami nieznośnymi aż do bólu, a muzycznie zerżnięty z
“It’s a Man’s World”. I co mi pani zrobi, pani MM? *gra na nosie*)

Kiedy
się znaleźli na peronie, Janusz postawił walizkę i znów spojrzał na
zegarek, podczas gdy megafony nudnym i pretensjonalnym tonem
zapowiedziały rychły przyjazd jego pociągu.

Gabrysiu, ja… chciałem cię tylko zobaczyć – wyznał wreszcie z
osowiałą miną. – Żeby podziękować. Zawiozłaś mnie do szpitala,
zatroszczyłaś się.
Patrzył w ziemię, nie na nią.
Gabriela machnęła ręką.
– Też coś. Każdy by cię zawiózł.
– Tak, każdy, pewnie. Ale zawiozłaś ty.
Cisza.
– Czy słyszałeś kiedyś, jak Laura śpiewa? – wyrwało się nagle Gabrieli, ni z tego, ni z owego.
– Ja? – zapytał Janusz nieuważnie i dodał zaraz: – Och! I znowu. Ta mała… Łusia.
Powiedziała mi, że nadużywam zaimka ,ja”. Czy ty też to widzisz? Że ja nadużywam zaimka „ja”?
Chciałabym
wiedzieć, jak Pyziak miał odpowiedzieć na pytanie Gabrieli (o ile nie
byłoby to “tak” albo “nie”), nie używając zaimka “ja”. Pokazać na
siebie, w milczeniu unosząc pytająco brwi?
Mógłby podążyć za nową modą językową i spytać “Moja osoba?” (moda zauważana i z prawa, i z lewa)

Gabriela w milczeniu uniosła brwi. Zaimek! – pomyślała z lekką kpiną.
Zapewne lepiej by było do wjazdu pociągu na peron cały czas milczeć.
No
i paczciepaństwo, Gabryjela, która tak doskonale odbiera niewerbalne
przekazy płynące od wszystkich z Tygrysem na czele, która tak dogłębnie
wszystkich rozumie, która zna każdego sto razy lepiej niż on sam siebie –
nagle dostaje zaćmy umysłowej i ni cholery nie łapie tego, co Janusz
nieporadnie próbuje wyrazić odwołując się do zaimków.

Było jej bardzo przykro.
Milczała nadal i zrobiło się jakoś głupio, niezręcznie.
Ale może faktycznie niech milczy, bo jak jeszcze skomentuje…


Chodziłem dzisiaj po Jeżycach – bąknął wreszcie on. – Ale wszystko jest
inne, chociaż jest też takie samo. Rozpoznawałem nasze ulice. Szkołę.
Pamiętasz, jak czekałem…
– Gdzie? – rzuciła Gabriela, zakłopotana, i nie czekając odpowiedzi, dodała szybko: – Nie pamiętam.
– Nie chcesz wspominać.
– Nie chcę.
– Bo to bardzo bolało, tak? – jak ja cię zostawiłem…
Interesujące,
Gaba od dwudziestu kilku lat pielęgnuje swój ból po odejściu męża, za
to ból towarzyszący wspominaniu wcześniejszych dobrych chwil ją
przerasta.
Nożeż
do kutwy fanzolonej brędzy!!! Mieli pięć lat na to, żeby sobie wszystko
powyjaśniać i poukładać. Ale cóż, Gabriela pewnie przez ten czas
dzielnie milczała i hardo unikała kontaktu; nie daj Boże, żeby ktoś jej
zabrał taki cudny pretekst do użalania się nad sobą!

Gabriela
zacięła zęby i nie powiedziała nic. Pamiętała doskonale, jak to bolało.
Ale nie miała zamiaru mu o tym opowiadać. Po pierwsze, duma jej nie
pozwalała. Po drugie – cóż, gdyby wiedział! – pewnie jeszcze gorzej by
się poczuł niż teraz. Pożałowała go. Niech nie wie.
Sam
się na pewno nie domyśla, awantura urządzona mu przez Laurę też nic mu
nie zasugerowała. Kurczę, Gaba, że twój siostrzeniec jest całkowicie
pozbawiony empatii, to fakt, ale jeśli o to samo podejrzewasz byłego
męża, to czemu w ogóle kiedyś się z nim wiązałaś?
Oj
tam, kiedy się wiązała, to przecież o nic takiego go nie podejrzewała
(ba, nawet sama autorka nie miała pojęcia, jak strasznie go kiedyś
obsmaruje).

Janusz patrzył na swoje buty i też milczał.
– Przebaczysz mi…? – bąknął wreszcie.
– Przebaczyłam, Janusz – powiedziała uspokajająco. – Przecież wiesz. Już dawno.
Gabrysiu, ładnie ci z tym nosem, ale przestań już, bo wykłujesz Januszowi oko!

– Tak – to, że cię zostawiłem… Ale jest jeszcze coś, ja tak chciałbym, żebyś mi jeszcze coś przebaczyła.
– Tak?… co?
– Ja się z tobą ożeniłem, chociaż nigdy cię nie kochałem.
I
wróciłem z Australii w sam środek PRL-owskiej szarzyzny, ze
świadomością, że być może już nigdy nie uda mi się ponownie wyjechać na
Zachód, do pokoiku w kołchozie bez perspektyw na wyprowadzkę, do
teściowej, która od początku na mnie krzywo patrzyła i do teścia, który
przez lata nie potrafił się nauczyć mojego imienia, bo… bo… bo
przepraszam bardzo, ale nie potrafię wymyślić żadnego powodu, dla
którego w takich okolicznościach wraca się do osoby, której się zupełnie
nie kocha. Ktoś ma jakiś pomysł?
Bo kochał Gabrieli pierogi (telegram zwiastujący powrót Pyziaka z Australii: JUŻ LECĘ SZYKUJ OBIAD PIEROGI Z GRZYBAMI UWIELBIAM KOCHAM PRZYBYWAM NIEDZIELA RANO OKĘCIE – JANUSZ)

Cisza.
– Może mogłaś mieć wrażenie, że tak…
– A faktycznie – mruknęła Gabriela. – Mogłam.
– No, ale ja, ja, widzisz, ja tego nie umiem. Tylko wtedy tego nie wiedziałem.
Naprawdę, ja, ja, ja [żebyśmy przypadkiem nie zapomnieli, że nadużywa zaimka!]
nie miałem pojęcia. Tylko – teraz… w szpitalu… ja myślałem o tym,
ja robiłem bilans życia. Ja nikogo nie kocham. Nie umiem. Nie umiem.
Wprawdzie
później założyłem jeszcze drugą rodzinę, ale to też było tylko tak
przez przypadek… Teraz w szpitalu zrobiono mi badania i okazało się,
że w worku osierdziowym zamiast serca mam pogrzebacz, a w oczodołach –
mutry. W ogóle jestem robotem, więc nie oczekuj od mojej postaci
jakiejkolwiek logiki czy prawdopodobieństwa psychologicznego.
Cóż.
Analizując tę scenę na forum, doszliśmy do wniosku, że Janusz
powiedział to celowo – bo widział, że Gabriela wciąż się męczy i nie
może przeboleć ich rozstania, więc chciał wziąć całą winę
wyłącznie na siebie.

Gabrielę jakoś nagle zatkało…
Podobnie jak czytelników.

…chyba
z litości, a może i z zawstydzenia, ale zanim zdążyła określić, co
czuje, czy też obmyślić jakąkolwiek odpowiedź, w kieszeni jej kurtki
zadzwonił telefon. Wyszarpnęła go z uczuciem ulgi, jakby dostała
ratunkowe przesłanie z innego świata.
I
co z tego, że człowiek, który ją zranił, ma wyraźne poczucie winy i
bardzo mu zależy, żeby spędziła z nim te ostatnie dziesięć minut. Święta
Gabriela Poznańska zawsze przejmująca na swoje barki cudze troski teraz
chętnie odda się pogaduchom przez komórkę.

Spojrzała na wyświetlacz. Laura.
– Gdzie ty jesteś, mamo? – chciała wiedzieć. – Uciekasz z naszego wesela? Co to ma znaczyć, wciąż cię nie ma.
– Zaraz wracam – powiedziała Gabriela nieswoim głosem. – Jak najszybciej! – Jakoś tam sobie beze mnie poradzicie…
W końcu sama wolałaś uzurpatora Gruszkę ode mnie, ty córko wyrodna!

– Nie – poważnie i żarliwie odrzekła jej trudna córka. – Wracaj! Brakuje nam ciebie. Jesteś tu potrzebna. Pilnie!
A co, goście się jednak struli bernardowym tortem?
Nieno, nie ma jej w domu już chyba z pół godziny, co ona sobie myśli?

– nastąpiła mała chwila przerwy i wreszcie, z mocą, z żarem, dobitnie jak nigdy dotąd, Laura dodała: – Kochamy cię. Kochamy.
No widzisz, Gabrielo: oni kochają, kochają, a Janusz nie umie, nie umie. On, on.

Tak
silnie, tak gwałtownie załomotało, szarpnęło się teraz wzięte w dwa
ognie serce Gabrieli, że nie mogła odpowiedzieć ani słowem.
Eee tam, nie takie wyznania słyszy się na weselach po serii toastów 😉
Oj, może i ona padnie na zawał? *trzyma kciuki*

Zresztą, i tak na peron wtoczył się ciężko pociąg, żółtawe i sine okna przejechały obok nich oświetlonym rzędem.
(…)
– Pewnie się już nie zobaczymy – powiedział grobowym głosem.
Szyta grubymi nićmi Aluzja wyskoczyła zza winkla i kopnęła czytelnika w tyłek.

Gabriela
wciąż milczała. Czuła się z chwili na chwilę gorzej, czuła się tak,
jakby jej żebra opasywała ześrubowana mocno obręcz. Nie mogła nawet
głębiej zaczerpnąć powietrza.
(…)
– Proszę wsiadać! – nakazał jakiś głos tuż obok nich.
Stadko
pasażerów ruszyło w stronę otwieranych drzwi wagonu i natychmiast
wygenerowało rytualne konflikty o pierwszeństwo. Jakiejś pani podarto
parasolką rajstopy. Ktoś nie mógł udźwignąć walizki i wołał, żeby go nie
popychali. Starsza dama z trudem wchodziła na wysokie stopnie,
popędzana przez kolejnych niecierpliwych, a obok skłócona młoda para
wyszarpywała i na przemian podawała sobie torby podróżne, płaczące
dziecko oraz złożony wózek.
I
nic, absolutnie nic ładnego, radosnego, pozytywnego nie działo się na
peronie obserwowanym przez tryskającą humorem optymistkę z dziarskim
uśmiechem.
Janusz
wraca do Berlina, tak? A zatem jedzie pociągiem, w którym obowiązują
miejscówki, więc te wszystkie cyrki i przepychanki przy wsiadaniu są
nikomu do niczego niepotrzebne. Poza tym, jakoś mi się nie chce wierzyć w
to pospolite ruszenie ludności – akurat w Sylwestra wieczorem.
Otóż
to (nawiasem mówiąc, jakoś mam inne skojarzenia z jazdy pociągami
eurocity). No ale tak miło jeszcze raz dołożyć oceanowi chamstwa i
prostactwa, prawda?
… Biedne, biedne, te Kochane Czytelniczki, które czytają to i chłoną 🙁

Janusz ruszył w stronę wagonu, po czym się zawahał, odwrócił i znów stanął przed nią.
– Gabrysiu. Ja… odjeżdżam – powiedział odkrywczo. – Żegnaj.
Powiedział
to równie odkrywczo jak stronę wcześniej narrator tłumaczący, że Laura
pyta „Gdzie ty jesteś, mamo?”, bo chce to wiedzieć.

Podała mu rękę – bez słowa, bo głos jej nadal nie dopisywał. A on wtedy jakoś zmienił się na twarzy i poprosił markotnie:
– No, przytul mnie…
Psitul. I pomiziaj.

Potrząsnęła
głową, lecz nagle zobaczyła wyraz osierocenia w jego oczach, w tej
chwili tak bardzo podobnych do oczu Laury, i zarazem tak zupełnie,
zupełnie innych – bo pustych. Wyciągnęła ręce, a Janusz wpadł jak ciężki
klops w te otwarte ramiona, po dziecinnemu wciskając twarz w jej szal.
Ten klops nagle wprowadzony do podniosłej sceny mnie rozbroił.

Ile to bólu ludzie sobie sprawiają nawzajem! – przemknęło Gabrieli przez myśl. – Dlaczego? Po co?
Jakie to odkrywcze.

Pełna
współczucia wielkiego jak morze, przytuliła go krótko, mocno, poklepała
krzepiąco po plecach i powiedziała, żeby już wsiadał – głosem
normalnym, nareszcie swobodnym, bo ta obręcz żelazna zupełnie nagle, w
jednej chwili, przestała ją ściskać, znikła! – jakby się roztopiła.
I
to wszystko? Przez prawie dwadzieścia lat Gabriela będąc w powtórnym,
bardzo udanym związku terroryzuje emocjonalnie każdego, kto ośmieli się
wspomnieć imię jej byłego męża, ojca dwójki jej dzieci; potem mąż ten
wraca do niej po przebaczenie i nie dzieje się nic, chyba w ogóle nie
rozmawiają i jak przyjechał, tak wyjechał; po czym widzą się ponownie,
Gabriela zagląda w jego oczy i widzi w nich pustkę (wiadomo, jak to u
robota…), na chwilę go przytula, myśli, że ludzie zadają sobie wiele
bólu i hop siup, trauma wyparowała. Jaką magiczną siłę niesie zwykłe
przytulenie! Och,
Natalio Lesz, czemużeś mieszkała w Stanach, gdybyś tak w odpowiedniej chwili przytuliła Gabrielę, Janusza i Laurę…
Ojtam,
nie spodziewaj się za wiele, w następnym tomie znów się będzie użalać,
nazywać Grzegorza “drugim mężem”, tracić oddech, gdy przypadkiem usłyszy
imię “Janusz”. Założymy się?
No, nie wiem, jeśli się założę, to będę musiała ten następny tom przeczytać…
Ćśśśś, poczekamy na forumowe streszczenie 🙂
A, to już chętniej 🙂 Tyle że… no nie, przecież ja sama nie wierzę, że będzie inaczej, niż mówisz…

Pociąg wreszcie ruszył.
Gabriela
stała na pustym peronie i patrzyła za nim jeszcze dłuższą chwilę –
odjeżdżał ospale, powoli, kiwając się na boki – oto znikały w dali jego
ostatnie światła. I znikał Janusz: człowiek, który nie umie kochać.
Drugie kultowe hasło z książki obok „trochę dziecka, a trochę sarny”.
CKNUK. W sumie niezła nazwa dla robota.

Przenosimy się do Laury, co nie znaczy, że odpoczniemy od świętej Gabrieli…

Laura,
która schroniła się tu przed weselnym gwarem, jeszcze przez chwilę
stała z telefonem w dłoni pośrodku cichego, miłego pokoju dziadków.
Jasne, w tym domu wszystko jest MIŁE. No, poza Ignacym, Milą, Idą, Józefem, Łusią…

Pachniało
tu walerianą, którą dziadek zażywał z wielkim upodobaniem po kilka razy
dziennie. Dwa duże nowe łóżka panoszyły się pośrodku, spychając niejako
z pierwszego planu regały przepełnione książkami, popiersie Seneki i
bujny, odwieczny babciny filodendron, uparcie nazywany przez dziadka
rododendronem.
Kolejny
przykład przykrywania słonia kołderką. Internauci się czepiali, że w
pokoju zmieściłby się może filodendron, ale na pewno nie rododendron? No
to zapieramy się, że to wcale nie autorka się pomyliła, tylko Ignacy
Borejko. I nic to, że „rododendron” stanowi tło rozmów, w których
dziadek w ogóle nie uczestniczy, ba, jedna odbywa się w czasie, kiedy
Ignacy jest internowany! (
Ida sierpniowa, Opium w rosole, Dziecko piątku)

Od
razu, kiedy tylko spytała Grzegorza o mamę, zaczęły ją męczyć niejasne
obawy. Teraz wiedziała, że nie były bezpodstawne: ten człowiek mamę
zranił.
Grzegorz?!
No oczywiście! Przecież Gaba jest masochistką, a ten uparcie, na złość nie chciał jej męczyć.

Wyczuła
to od pierwszych słów. W słabym głosie matki był pewien ton smutny, ton
znajomy – Laura słyszała go już parę razy w życiu. Tak, owszem, na ogół
wtedy, gdy sama była przyczyną takiego smutku.
Mama!
– Jest taka czytelna, taka naiwna i przewidywalna w każdym swoim
odruchu – a przecież zarazem taka niezależna i niedosiężna!
Ukrywa
swoje smutki i rozczarowania przed wszystkimi. Za to bierze na siebie
wszelkie ich troski – ach, taki bohaterski, odruchowy altruizm budził w
córce zawsze coś w rodzaju pobłażliwej drwiny i niechętny podziw.
Wszyscy
Kochają Gabrielę – odsłona szósta. Każdy bez wyjątku dostrzega to, jaka
Gaba jest dzielna i jak bohatersko ukrywa przed innymi swoje
zmartwienia. A skoro tak, to by znaczyło, że wcale ich nie ukrywa, tylko
gra rolę bohaterki, której wszyscy mają współczuć, ale jednocześnie
podziwiać, że jest taka silna i wcale nie potrzebuje współczucia.
Już
wiem! Już wiem! Kiedy Laura płakała z powodu zagubionej sukni, to Gaba
uciekła, zakrywając twarz chusteczką, wcale nie dlatego, że jedyne, co
potrafiła, to też się poryczeć! Ona w ten sposób odciągnęła od córki
Borejków seniorów, żeby stercząc pod drzwiami nie pogarszali sytuacji!
Co za bohaterski altruizm!

Dziś jednak pomyślała, że jest w tym pewna tajemnica: jak mama dawała radę to udźwignąć?
Cóż,
jeśli kobieta będąca od dwudziestu lat w udanym związku wciąż cierpi z
powodu nieudanego związku poprzedniego, to najwyraźniej po prostu lubi
być nieszczęśliwa i inaczej żyć nie potrafi.
Przyszła
mi do głowy taka teoria na temat odwiecznych dżinsów i kraciastych
koszul Gaby: po prostu, jak panna Havisham z “Wielkich nadziei”
Dickensa, wciąż nosi strój, który miała na sobie w dniu, kiedy została
porzucona.
Kurciu, jesteś genialna 🙂

Wszystko – plus jeszcze ten ładunek, który jej młodsza córka osobiście wrzucała na plecy. Przez całe lata.
Nagle
przydarzyło się Laurze coś dziwnego. Z wysokości tego czarodziejskiego
miejsca na samym szczycie świata, z tej zupełnie nowej, bezpiecznej i
jasnej przestrzeni w której znalazła się po ślubie, skąd chciałaby
krzyczeć z radości i dzielić się z całym światem swoim szczęściem…
Za
pierwszym razem przepisałam „w (…) niebezpiecznej i ciasnej
przestrzeni (…) dzielić się z całym światem swoim nieszczęściem”.
Półinteligenckie pseudofreudyzmy 😛
Szczyt
świata, jasna przestrzeń, czyżby udane życie intymne już od nocy
poślubnej? No no, Adam, gdzieś ty zdobywał doświadczenie?…
No
ale skoro Laura sama doświadczenia nie miała, to chyba nie miała też
wygórowanych wymagań? Aczkolwiek ja tam się nie znam i nie orientuję 😉


z tego właśnie punktu zobaczyła Laura swoją przeszłość, tak jakby
oglądała stary film o kimś obcym, o kimś innym – zupełnie innym.
Zobaczyła tam, w szarym cieniu, jakąś ciemną, gniewnie wykrzywioną,
groteskową postać. Pomyślała: – Byłam okropna!

I naraz dotarło do niej, że chociaż właśnie tak radykalnie i całkowicie się odmieniła – jak gąsienica w motyla!…
Raczej
jak kobieta z krwi i kości w potulną, ubezwłasnowolnioną
syrenkosarenkę. Właściwie kiedy nastąpiło to „radykalne i całkowite”
przepoczwarzenie? Gdy Laura znalazła się w bezpiecznej i jasnej
przestrzeni zwanej małżeństwem? Czy kiedy przystojny nieznajomy zacisnął
jej na sercu złotą pętlę? Może ją też ktoś przytulił i popatrzył w
oczęta?


już nawet nie zdąży się zrehabilitować! Przecież tuż po weselu odchodzi
stąd definitywnie, zabierając z domu dwie ostatnie swoje rzeczy:
podarowane przez mamę pianino i szczoteczkę do zębów.
Skończył się ich wspólny dom, już nigdy nie będzie tak jak było. Rozdzielają się, matka i córka, już na zawsze. To już koniec.
To
straszne – kiedy Laura będzie chciała się wypłakać w samotności, matka
już nie będzie wieszać się na klamce, a kuzyn nie zacznie wyłamywać
zamków. Poza tym nie będzie telefonu, Skype’a, wzajemnych odwiedzin,
koniec kontaktów z matką, od teraz Laura należy wyłącznie do męża.
Na
kuniec świata się wyprowadza, panie, na kuniec! Psy dupą szczekają,
wrony zawracają, diaboł dobranoc mówi, ęternet nie dociera i dyć całe
dwadzieścia minut od granic miasta się tam jedzie! Kuniec świata!

Laura smęci i smęci, aż do pokoju zagląda Ignaś:
– Słuchaj, przepraszam, czy nie będziesz się gniewać, jeśli my z Magdusią wyjdziemy na krótko?
W
całej książce o siedemnastoletniej Magdalenie Ogorzałce bohaterowie 26
razy mówią „Magdusia”, 6 razy nazywają ją Magdą. Po podliczaniu tego i
przeczytaniu w sumie kilkadziesiąt razy „Magdusia” w wypowiedziach i
opisywanych przez narratora przemyśleniach czuję się, jakby mi ktoś
jednocześnie puścił maraton reklam z narratorkami mówiącymi słodziutkim
głosikiem „kiedy mój króliczek ma kaszelek i gorączkę” i przeczytał
kilka numerów gazetki
Twój maluszek z poradami typu „jak zatrzymać w brzuszku witaminki”.

Siostra spojrzała na niego nieuważnie.
– Nie, nie – odparła.
– Chcemy zobaczyć pokaz sztucznych ogni przed Operą.
– Tak, tak.

Co ci jest? – zapytał nagle brat, przyglądając się jej badawczo, i
usiadł obok niej, a Laura chwyciła go za ręce i ścisnęła je ile sił. –
Dlaczego tu siedzisz sama?
– To straszne! – szepnęła. – Nie powiedziałam czegoś na spowiedzi przedślubnej!
– Jak to… nie powiedziałaś – celowo?
– Nie… nie… bo ja dopiero teraz to zrozumiałam…
No
to w czym problem? Już sama nie wiem, co jest lepsze, Laura w kółko
podkreślająca, że była u spowiedzi, ale zupełnie nierozumiejąca, na czym
ten sakrament polega, czy Agnieszka Niechcic i Marcin Śniadowski,
którzy oświadczyli księdzu, że domagają się udzielenia im ślubu
katolickiego, ale do spowiedzi nie przystąpią, bo im się ona kłóci ze
światopoglądem.
I po to się właśnie przy spowiedzi mówi: “Więcej grzechów NIE PAMIĘTAM”.
Oraz, chyba, “ZA WSZYSTKIE serdecznie żałuję”, także i za te, o których się zapomniało?

…Skrzywdziłam
mamę. Krzywdziłam ją zawsze. A teraz tak się wstydzę! – Laura uczepiła
się mocno dłoni brata, patrząc na niego przez łzy, napływające do oczu.
Czyli
strasznie krzywdziła matkę i teraz nagle tak jej wstyd, że aż z tego
powodu płacze, ale kiedy robiła rachunek sumienia, w ogóle przez myśl
jej to nie przeszło? Nie ogarniam.

Ignaś robi Laurze wykład teologiczny, który sobie odpuszczę.
(…)
To takie zagadkowe. Popatrz, ale to działa: zapomniałaś powiedzieć, a
tymczasem nagle wszystko samo do ciebie dotarło. I żałujesz.
– Och, i jak jeszcze!…
…Aż mną targają dreszcze!

…Wyznam to mamie.
– Przecież ona wie. Miałaby nie wiedzieć? Od czasu do czasu miewasz napad wyrzutów sumienia i zaraz jej wyznajesz…
– Tak? Ale znów muszę!
…Przysięgam na mą duszę!


Ja też tak mam – zdradził Ignaś. – Kiedy mnie dręczy poczucie winy, to
nie mogę przestać przepraszać. A przecież raz wystarczy.
– Nie wystarczy! – rzekła Laura dramatycznie.
…Choćbym odeszła na tarczy!

– Ja znów jej to wyznam.
…Ten dom to ma ojczyzna!

– Tylko spokojnie – ostrzegł brat. – Mama chyba ma coś z sercem, powinna się wybrać do lekarza.
– Jak to?!
W
każdym razie z tym patetycznym tonem i wykrzyknikami możesz wyluzować,
niezależnie od stanu zdrowia tej, przed którą chcesz się kajać.
Nigdy
dość pokuty dla Złej Laury, jeszcze niańcząc własne wnuki będzie co i
raz wybuchać szlochem, że tak bardzo dręczyła swoją świętą matkę!

Ej, ale te nieustanne wyrzuty sumienia i potrzeba ciągłych wyznań to już mi na jakąś nerwicę wyglądają…


My z tatą jej dopilnujemy. A ty przynajmniej już jej nie stresuj. No,
weź się teraz w garść i przypadkiem nie płacz, bo znowu będziesz miała
twarz prosiaka.
W
tym domu naprawdę nikt z nikim nie rozmawia. Niby Ignaś trochę się
wyłamuje, ale i on powstrzymuje siostrę przed szczerą rozmową z matką o
tym, co siostrę trapi, „bo mama się zestresuje”.

Ignaś
zachwyca się jeszcze, jaki Adam jest wspaniały i jaką piękną widzi
między nimi miłość, a Laura znów się wstydzi, tym razem tego, że nie
zawsze była dla brata miła, po czym stwierdza:
– Przecież i z tobą się rozstaję! – zrozumiała nagle Laura. – I to już na zawsze!
Dziewczyno, do cholery, Adam Fidelis z Kostrzyna to nie zięć Tewji Mleczarza ciągnący żonę na przymusową emigrację!
“Gdy na dziewczynę zawołają: żono! to już ją żywcem pogrzebiono.”

Nieuchronnie
zbliżała się północ i Józef Pałys uznał, że czas najwyższy wymknąć się z
uczty weselnej, która, jak na jego gust, była zdecydowanie zbyt ludna i
zbyt gwarna.
Ha,
byłabym zdziwiona, gdyby Józbellowi coś się podobało. „Gwarny” to słowo
powszechnie stosowane w Poznaniu, czy też Józek dalej mówi i myśli jak
staruszek, a nie piętnastolatek?
“Ludny” też brzmi okropnie sztucznie.

Zresztą
i tak nim się specjalnie nie zajmowano, o co zadbał zawczasu, lokując
się dyskretnie na krześle przy rogu stołu, tuż koło wyjścia i
zostawiając innym, bardziej niż on elokwentnym biesiadnikom, troskę o
błyskotliwą konwersację przy stole.
O, cóż za trzeźwa ocena własnej osoby, niechętnie daję mojemu największemu antybohaterowi plusik.

Przy
okazji dowiadujemy się, że o ile w Wigilię przygotowano bileciki i
przydzielono każdemu miejsce, o tyle na weselu Józek bez żadnego
problemu zajął krzesło najbardziej mu pasujące, czyli takiej organizacji
nie było. Laura nie dość, że miała w nosie, czy zdąży na własne wesele,
to jeszcze nie zadbała o to, żeby każdy usiadł przy stole w
towarzystwie, w którym będzie się czuł swobodnie. Ale o czym my mówimy,
toż to dom borejczy, tu wszyscy się kochają i czują się jak u siebie,
nie trzeba się bawić w takie ceregiele.
Tak to sobie wyobrażam…

Wciągnął
na grzbiet kurtkę, wziął torbę i już chciał lecieć, gdy wtem
przypomniał sobie o prezencie dla Janickiej i zgroza go przejęła: no
nie, o mały włos byłby go zostawił! Wszystko dlatego, że go
przepakowywał. Przy niedzieli kiosk był zamknięty, czego nie
przewidział.
Jeszcze się widocznie nie oswoił z tym, że Borejkowie niczym w Godzinie pąsowej róży przenieśli się do czasów, kiedy w niedzielę wszystko było pozamykane…

A nie zamierzał poprzestać na byle czym, zwłaszcza że Janicka przecież lubi pudełeczka.
A to skąd nagle wie? Pewnie dedukuje z tego, że Janicka jest babą.

Wreszcie
wyprosił od babci nowe, ładniejsze, a ono okazało się nieco większe niż
trzeba. Przyszedł mu do głowy pomysł, żeby je wypełnić takimi suchymi
kwiatkami, które Babi składała sobie w szklanym flakonie z wieczkiem.
Dziewczyny lubią kwiaty, lubią je nieprzytomnie, jakby to nie były
zwykłe rośliny, tylko nie wiadomo co…
Nie
mam ani jednego kwiatka, wszystkie odziedziczone z mieszkaniem po babci
zostały splądrowane przez mojego kotka kwiatożercę, jakoś żyję i na
przytomność nie narzekam. Józek, może zanim zaczniesz snuć socjologiczne
obserwacje wyjdziesz czasem do ludzi? Nie, nie mam na myśli mieszkania
piętro wyżej.

Podebrał
ich tylko garstkę i patrzcie, wyszło to bardzo ładnie: na tle tych
kwiatków, różnych tam tych bławatków i tak zwanych głupio rumianków…
Co jest „głupiego” w rumianku? Chyba że…
http://c.wrzuta.pl/wi19936/363e46bc0012826b48030885/bez_ciebie_wszystko_jest_glupie

…prawie nowy pendrive nawleczony na wstążeczkę leżał sobie niczym ozdobny wisiorek czy inna biżuteria.
Biżuterię one też lubią. Wszystko, co się błyszczy. Jest to trochę głupie…
Kończy mi się cierpliwość.

…ale właściwie nawet miłe i zabawne.
Przecieram oczy ze zdumienia (niczym Laura po utracie sukni).
A,
już pojęłam. Józek musi po prostu wyrobić normę częstości używania
słowa „miły”, bo do tej pory był daleko w tyle za resztą klanu.
Och, te głupiutkie, miłe i zabawne kobieciątka, co piszczą z radości nawet na widok używanego pendrive’a, byleby się błyszczał!

Wyjął
jeszcze na moment pendrive’a, chuchnął i przetarł go mankietem. Włożył
go delikatnie do pudełka, na to podłoże z kwiatów. Znowu żmudnie
wszystko owinął ozdobnym, całkiem nowym papierem gwiazdkowym i obwiązał
złotym sznureczkiem. Tak, teraz się prezentu nie powstydzi. W sumie
bardzo przyjemny obiekcik powstał, nie ma co. Niech się chora dziewczyna
cieszy, w tej gorączce i kaszlu,
bidula.
(…)
Maszerując szparko ulicą, zauważył, że co niecierpliwsi kolesie już tu i ówdzie odpalali pierwsze próbne salwy…

Dziad Ignac i Mila Sekutnica idą na strych odpalić fajerwerki.
– Powiedz, co ci szeptała Gabrysia przed kolacją? Miałaś taką minę…
– Jaką?
– Taką… rozradowaną. Zaaferowaną. Figlarną. Podobała mi się ta mina. Oczy ci błysnęły. Co ci Gabrysia powiedziała?
– Och, powiedziała mi tylko, co Róża jej powiedziała.
– Gabrysi powiedziała? – Tak.
– A Gabrysia tobie powiedziała?
– No, przecież ci powiedziałam.
– Milu, ty coś kręcisz. I kpisz sobie ze mnie.
– Ależ bynajmniej.
– Powiedz mi zaraz!
– Ale co?
– To, co ci powiedziała Gabrysia.
– Nie mogę. Może Róża wolałaby sama ci powiedzieć.

Milu, ty chichoczesz podskórnie, widzę to doskonale. Ty igrasz sobie ze
mną i ze słowami. Ty mnie zwodzisz. Na Jowisza! Powiedz mi, czy to jest
to, co ja myślę?! – domyślił się nagle Ignacy Borejko.
Ale żona mu nie powiedziała.
Niestety
autorce chyba nikt nie powiedział… Że te dialogi to już nie to, co
kiedyś i może lepiej w ogóle już nie pisać, zejść ze sceny niepokonanym.
Bo ktoś mi powiedział… że on mu powiedział…

Quomodo fabula, sic vita: non, quam diu, sed quam bene acta sit, refert* – zacytował.
– Myślałem niedawno o tym, że nie najgorzej odegraliśmy swoje role w tej sztuce.
– Ja też o tym myślałam całkiem niedawno.
– Zostawimy po sobie to i owo.
– Gromadkę dobrych ludzi. Udało się!
* Z życiem jak ze sztuką w teatrze: ważne nie, jak długo trwa, ale jak jest zagrana (łac., Seneka)
Zabrzmiało jak radość zwariowanych naukowców z wyhodowania gromadki klonów.
A jak bardzo dobrzy są ci “dobrzy ludzie”, to już mieliśmy okazję poobserwować.

– A chłopcy? Ich wieczne konflikty?
– Będzie zgoda. Prędzej czy później. To normalne, że teraz rywalizują. Ale w razie czego staną ramię w ramię.
Oto
i mądrość życiowa Mili, jak dobrze wiemy, doświadczonej w wychowywaniu
chłopców. Że niby Józin jest chamski, agresywny, nieumiejący się
zachować w towarzystwie? Ignaś bity i poniżany przez kuzyna za bycie nie
dość męskim? Oj tam, przejdzie im.

Już widzę to stawanie ramię w ramię, gdyby tak Ignaś zrobił coś, co nie mieści się w Józkowej definicji męskości. Na przykład podjął pracę jako przedszkolanek.
Samo to przekonanie Mili też raczej trąci pobożnymi życzeniami, a nie rzetelną obserwacją wnuków.  
– „Bije zegar godziny, my wtedy mawiamy: – Jak ten czas szybko mija! A to my mijamy”.
– Jachowicz.
Cholera jasna, musisz? Za każdym razem musisz podawać, z kogo twój nieznośny małż cytuje?!
No musi, musi, to taka ich gierka uprawiana od lat pięćdziesięciu. Gdyby nie podała, jeszcze uznałby ją za niedouczka?

– Tak. Wszystko mija, nieustannie mija.
Nawet najdłuższa żmija. I ta nieszczęsna powieść też już mija, wytrzymajcie jeszcze chwilę.


Wszystko trwa – stanowczo rzekła Mila. – Tylko się zmienia, nieustannie
się zmienia. Ale mimo tych ciągłych zmian wszystko nadal jest sobą. I
to jest zadziwiające. Patrzę na tego łysego staruszka…
– Proszę?!…?

…a widzę ciebie. Zmieniłeś się, i ja się zmieniłam, ale zarazem
jesteśmy wciąż sobą – Ignacym i Milą. Nasz dom się zestarzał, ale jest
ciągle naszym domem, nasze miasto zmieniło się, rozrosło, a przecież
wiemy, że to wciąż ono. Nasz kraj się zmienił, a przecież czujemy, że to
Polska, wciąż ona.
Kwiii!
Biorąc pod uwagę, w jakich czasach upłynęła młodość Mili i Ignacego,
spodziewałabym się raczej, że powiedzą “czujemy, że to wciąż PRL” 😉

Zmieniły
się nasze córki, ale to są ciągle one, nasze rodzone dzieci. Zmiany są
właściwie nieistotne, skoro nie zmienia się istota rzeczy.
Och.
Jakie to głębokie. A ja do tej niezmiennej istoty rzeczy podchodzę tak
prozaicznie i się czepiam, że Ida z miłej i roztrzepanej zmieniła się w
chamską i niezrównoważoną psychicznie, a Laura przeszła lobotomię…
Ale Gaba! Gaba się nie zmieniła, nadal dzielnie, twardo, granitowo cierpi!

Zostawmy ich samych i wróćmy do Swanłysa. Ech, z deszczu pod rynnę.
Spotkany
na dworze Dziuba coś kombinuje i chce się z fajerwerkami wdrapywać na
jakiś dach, ale przez telefon dostaje ochrzan od matki:

Widzę was tam! – zakrzyknęła w telefonie mama Dziuby, tak głośno, że
było ją słychać w promieniu dwu metrów. – Gdzie ty włazisz?! Zaraz
wracaj do domu! Ale już!
Dziuba,
zawieszony wraz z komórką w dramatycznym rozkroku między pojemnikiem na
odpady wtórne, a dachem blaszanego garażu, nie tracił nadziei.
– Mamuś, ja tylko na momencik sobie wejdę – żebrał. – Dosłownie na chwilunię.

Do domu, powiedziałam! – głos dobiegający z telefonu nagle przybrał na
sile i jakby się zdublował, bowiem masywna mama Dziuby, okryta
powierzchownie kocem, nawykowo wyskoczyła na balkon i stamtąd prowadziła
intensywną obserwację połączoną z donośną perswazją. – Ojciec też ci
każe!
Jak się “nawykowo” wyskakuje na balkon?
Tak samo, jak “tradycyjnie” zrzuca kożuszek?

Rzeczywiście,
na balkonie Dziubów były już dwie osoby (jedna milcząca). W dodatku
piętro wyżej, u Janickich, pojawiła się w oświetlonym oknie jakaś
drobniejsza gabarytowo postać i też obserwowała zajście.
Zawyła komórka Józefa.
– Widzę was! – powiedziała w telefonie rozbawiona Janicka. – Fajna awanturka.
Fajna ta Agata – wygadana, śmiała, podchodzi do wszystkiego z humorem… Może przy niej Józek wyjdzie na ludzi?

Dziuba i Józef byli już w domu (…).
Wtedy
u drzwi brzęknął dzwonek i zaraz okazało się, że przyszła z góry
Janicka, ubrana w portki od dresu, ciepłe poncho i kapcie domowe.
Ok,
ja rozumiem, że to impreza domowa, a Agata jest przeziębiona, ale…
jeśli piętnastoletnia dziewczyna wie, że na imprezce będzie chłopak,
który jej się podoba, to jej priorytetem zdecydowanie nie będzie strój
“ciepły i wygodny”.


I co tam, Agatka, zdrowsza już jesteś? – spytał [tata Dziuby]
życzliwie. – Zeszłej nocy spać nie dałaś, kaszlałaś mi prosto nad głową.

Już mi lepiej, dziękuję – odparła przez nos Janicka. – Bałam się, że
mnie słychać w całym bloku, nawet starałam się kaszleć w poduszkę.
– No, co zrobić, akustykę to tu mamy.
– Właśnie! – u nas też było słychać, jak chłopcy tu dostają po uszach. No to wpadłam, w roli małego przerywnika.
– Dobrze zrobiłaś. Siadaj, herbatkę wypijemy, ciasta sobie zjemy, poczekamy na północ.
Czyżby wreszcie pojawił się w Jeżycjadzie normalny i sympatyczny mieszkaniec bloku? Noc cudów.

Agata uśmiechnęła się do Józefa i oznajmiła, że chętnie zostanie.
Józef też uśmiechnął się do niej – skąpo, z daleka, i zauważył z typowym dla siebie ciężkawym wdziękiem:
– Jednak nie wyglądasz jak słoń.
Zaśmiała się, ale zaraz zaniosła się ostrym kaszlem i nic nie odpowiedziała.
Józef,
ty się jej trzymaj. Ja od początku książki mam ochotę ci przywalić, a
ta tylko się śmieje. Druga taka odporna na twoją bucerę może się nie
znaleźć.

Józek
i Dziuba puszczają petardy z balkonu. Niestety jedna, źle umocowana,
wybucha zbyt blisko i jej elementy wpadają do pokoju. Robi się małe
pandemonium, tapczan, na którym siedzi Agata, zaczyna się palić,
sytuację opanowuje w końcu tata Dziuby.
Jest to kolejny powtórzony motyw – w Córce Robrojka wydarzył się wypadek przy petardach, a komplikacje przy puszczaniu fajerwerków przez Bernarda były głównym motorem wydarzeń w Imieninach.

Tata
Dziuby zapalił światło i z zadziwieniem oglądał powstałe spustoszenia,
takie jak dziury wypalone w firance oraz czarne ślady kopcia na suficie i
ścianach, a także dwie poczerniałe kulki stopione ze sobą na wieki w
jednej herbacie; następnie opamiętał się i wyprowadził na korytarz
Agatę, bo bardzo kaszlała w zimnym, zadymionym wnętrzu.
Nawet
zza zamkniętych drzwi balkonu dochodził łoskot wciąż nowych eksplozji.
Wtem w pustym pokoju dało się słyszeć wesolutkie „Halo, to ja!” komórki,
leżącej na stole. Jej właściciel przebywał obecnie z mamusią w miejscu
pokuty, więc oczywiście rozmowy nie odebrał.
Za to po chwili zakwiliło coś w kieszeni Agaty, która łapała oddech w przedpokoju.
– Słucham? – zakaszlała do telefonu.
– Cześć, tu Józef Pałys – zabrzmiał jej przy uchu daleki, zakatarzony głos. – Po usłyszeniu sygnału nagraj wiadomość.

– Cześć – powiedziała, zdezorientowana. – Zaraz, gdzie ty jesteś?
– Blisko – padła odpowiedź, po czym ktoś kichnął. – Na balkonie. Zamknęli mnie. Pukam i pukam, ale nikt nie otwiera.
Tata
Dziuby ujrzał teraz ze zdumieniem, że Agata, zataczając się ze śmiechu,
wraca do zadymionego salonu, skręcając się ze śmiechu otwiera drzwi
balkonowe i trzymając się ze śmiechu za brzuch wpuszcza do pokoju
osmalonego młodziana w wytwornym garniturze i krawacie, z dzikim
wzrokiem i rudym włosem w nieładzie.
Pani M., co pani ma ostatnio z tymi powtórzeniami?!
To znowu specjalnie, dla podkreślenia, jak z Idą. I osowiałym ciężkim Pyziakiem.

Józef
Pałys najadł się był trochę strachu, przebywając w sercu wszystkich
eksplozji, bez żadnej możliwości opuszczenia sceny. Prawdę mówiąc, tak
się przyciskał do ściany bloku, że omal sobie nie otarł czoła. Teraz za
jego plecami nadal wybuchały raz po razie nowe pociski, on zaś stał,
zdegustowany, i kamiennym wzrokiem znieważanego Apacza patrzył na
Janicką.
Patrzył
spokojnie, jak ona zanosi się bezlitosnym śmiechem, kaszląc i rechocząc
na przemian, patrzył, jak ona się łapie za brzuch i zatacza z uciechy,
patrzył na jej rozdziawione szeroko usta – wielki jak u żaby otwór
gębowy – aż wreszcie, dobywszy z kieszeni swój prezent, wcisnął go z
niesmakiem w jej dłoń.
No szkoda, że nie w tę gębę rozdziawioną.

A
potem poważnie skinął głową i z godnością opuścił mieszkanie państwa
Dziubów, słysząc wciąż za plecami ten przerywany kaszlem, homerycki
śmiech dziewczyny, płynący niewątpliwie prościutko z jej wątpi. Bo duszy
to ona raczej nie miała. A jeśli, to całkiem malutką.

Dama! – prychnął do siebie ironicznie, zbiegając po lastrykowych
stopniach, a klatka schodowa odpowiedziała mu szyderczym echem. W jego
kieszeni zawyła komórka i wiedział na pewno, kto to dzwoni; ale nie
odebrał.
I
to koniec całej historii z Agatą? Józef strzela śmiertelnego focha, bo
dziewczyna się zaśmiała? Co za kretyńska puenta. Agata zaczęłaby
histeryzować i płakać (do czego miałaby prawo po tym, jak zaczął się
palić tapczan blisko miejsca, w którym siedziała) – źle, bo baba i
beksa. Reaguje śmiechem – źle, bo ego Józefa zostało zadraśnięte. No nie
ogarniam. Przecież to nie to samo co zachowanie Matyldy, która
ewidentnie wyśmiewała Maćka (
Opium w rosole).
I nie to samo co na przykład roześmianie się, kiedy niepełnosprawny
spada z wózka inwalidzkiego. Chłopaki popełnili głupotę, zrobiło się
groźnie, ale ostatecznie nic się nie stało, więc czemuż Agata nie mogła
się po tym wszystkim zacząć śmiać?
Ech,
a miałam nadzieję na ucywilizowanie gburowatego Józefa… Urwanie wątku
w tym momencie to tak, jakby “Szósta klepka” skończyła się w chwili,
gdy Hajduk obraża się na Cesię, że go nie poparła w dyskusji z
nauczycielem, “Opium w rosole”, kiedy Maciek wciąż jest w szponach
Matyldy, a “Kwiat kalafiora”… nie, o “Kwiecie kalafiora” nie wspomnę,
tam przecież występuje Pyziak, Który Od Początku Źle Się Zapowiadał.
Czy w ogóle w całej Jeżycjadzie mogliśmy poznać myśli jakiegokolwiek bohatera płci męskiej, który miałby do siebie dystans? W Dziecku piątku Konrad też wiecznie stroił fochy, gdy ktoś miał czelność się z jego powodu roześmiać…
Prawdę
mówiąc, miałam cichą nadzieję, że wątek powróci w kolejnej części i
rozwiąże się jakoś sympatycznie, lecz niestety – Agata popełniła grzech
śmiertelny i z obsady następnego odcinka wyleci nieodwołalnie, o czym
poinformowała sama Autorka w Księdze Gości:
48017)
Małg M  
Lokalizacja:
   Wtorek, 7. Maja 2013 21:58
Oj, Janicka chyba nie ma szans. Trzeba się było nie śmiać z prawdziwego mężczyzny w tarapatach.

Prawdziwy mężczyzna, pffff… To ja sobie kwiknę.
Prawdziwy mężczyzna potrafi śmiać się z samego siebie, proszpani Musierowicz.
Już
mi się niedobrze robi od tego wałkowania wątku „prawdziwego mężczyzny”.
Nie, ja naprawdę nie dam rady kolejnego tomu przeczytać, ograniczę się
do forumowego streszczenia. Tylko kto się poświęci, żeby móc nam
streścić?

Przenieśmy się do drugiego wątku pseudoromantycznego – jakby ktoś nie pamiętał, to książka ma tytułową bohaterkę Magdę.
– Z placu Mickiewicza będzie widać najlepiej – powiedział Ignaś (…)
– Pośpieszmy się, zostało tylko pół godziny.
– Zdążymy. Musiałem jeszcze pogadać z siostrą.
– Z siostrą też jesteś bardzo związany, co? – rzuciła Magdusia, po czym kichnęła.
Ignaś
zatrzymał się na chwilę i spojrzał na Magdę. Wicher przerzucił mu końce
szalika przez ramiona i popchnął go w plecy, aż szczupły chłopiec się
zachwiał.
Szczupły poeta Ignaś i tłusta frytkożerczyni Magda:


– Jestem związany ze wszystkimi – powiedział po zastanowieniu. – Mocno. I tak chyba powinno być, myślę.
Ruszyli dalej, kuląc się w wichurze.
– Aż tak mocne związki z rodziną – nie ustępowała Magda – mogą ci w przyszłości przeszkodzić.
– W czym?
– No, w nowych związkach – wyjaśniła i wytarła nos.

Przeciwnie – odparł Ignaś stanowczym tonem. – Właśnie dlatego będę
umiał zawierać te nowe związki, że jestem związany tymi starymi. Te nowe
też będą mocne. Rozumiesz, Magdusiu? Bo już się tego nauczyłem. Mam
doświadczenie tego wspólnego krwiobiegu, że się tak wyrażę. Tych
podobnych żył, jak mówi dziadzio – dodał z uśmiechem.
No to kolejny zarzut niebezkrytycznych fanów Jeżycjady
odfajkowany. Mówicie, że rodzinne więzy Borejków są zbyt silne i
odbijają się na rodzinach nowo zakładanych? No więc nie, wcale nie są
złe, są dobre, dziękuję, dobranoc.
Teoretycznie
Ignaś ma rację – mocne i serdeczne związki rodzinne dają niezły start
we własne życie. Tyle, że trzeba umieć w pewnym momencie odejść z domu i
się uniezależnić, a z tym w rodzinie Borejków są spore problemy. Gaba
nie zrobiła tego nigdy, Ida w minimalnym stopniu (jej kłótnie z
wczesnego okresu małżeństwa dotyczyły właśnie niechęci do wyprowadzki,
kompromisowym wyjściem okazało się zakupienie sutereny bezpośrednio pod
mieszkaniem rodziców). Laura histeryzuje nad “rozstaniem na zawsze i na
wieki”, choć wyprowadza się raptem 20 km pod miasto itd.
Przekaz
sam w sobie słuszny, tyle że podany w takiej formie, recytowany na tle
obserwowanych w książce silnych związków rodzinnych doprowadzonych do
karykatury, ma podobną siłę rażenia co cytowane wcześniej definicje
inwersji.

A
propos silnych więzi rodzinnych, czy ja dobrze widzę, że oto kolejne
osoby urywają się z wesela Laury i idą spędzać Sylwestra gdzie indziej?
A pamiętacie, jak Ignaś odczuwał te silne więzi w pierwszym rozdziale?
Ignacy niezbyt się interesował nawet własną siostrą Laurą ani też najstarszą z nich trojga – zamężną już Różą


Ale spójrzmy szerzej – ciągnął Ignaś w zamyśleniu, przeciskając się
przez hałaśliwą gromadę jakichś ludzi i niechcący depcząc po czyichś
nogach. – O, pardon. Kiedy człowiek jest mocno związany z własną
rodziną, czuje też więź z coraz dalszymi kręgami ludzkości… i jest w
tym takie humanistyczne poczucie jedności z bliźnimi, które wspaniale…
W tym momencie Ignaś gwałtownie stracił równowagę i przewrócił się jak
długi, ponieważ ktoś z bliźnich podłożył mu nogę.
Walnął czołem o kamienną posadzkę.
Serio, uderzył twarzą o ziemię przez podstawioną nogę? Toż on się zabije, jak jego dzieci będą zostawiać zabawki na podłodze!
Ojtam.
Mnie się zdarzyło wywalić na prostej drodze nawet nie potknąwszy się o
nic. Po prostu nagle zobaczyłam, że chodnik jest na wysokości mojej
twarzy. Trzeźwa byłam.
No, może go zaokrąglona Magdusia tak zaobsorbowała…

Zabolało.
A kiedy oprzytomniał po chwilowym wstrząsie, ujrzał, że stoi przed nim
brudny, zmięty typ w czarnej kurtce, typ o nieprzytomnym wzroku i
wymalowanych na twarzy złych zamiarach.


A za nim – inni.
– Co mu robicie? No, co mu robicie? – protestował w pobliżu piskliwy dziewczęcy glos.
– Przestańcie! Zostawcie go!
Magdusia!
– błysnęło Ignasiowi w huczącej głowie. Krew z rozbitego na nowo łuku
brwiowego zalała mu jedno oko. Przetarł je, zerwał się i rozejrzał
naokoło, nareszcie widząc z całą ostrością, w jakim to kotle się
znalazł. Otaczali go bliźni będący w dziwnym stanie: podekscytowani,
nieprzyjaźni, a wręcz wrodzy. Nie mógł chwilowo zrozumieć, czym na tę
wrogość zasłużył.
Niczym, po prostu jego również dosięgnął imperatyw narracyjny.

Mam
znajomego recydywistę, który upiera się, że nawet dresiarze szukający
zaczepki mają swój honor i nigdy nie zaczepiają kobiet ani mężczyzn w
kobiecym towarzystwie. Ale widocznie ci tutaj to jakaś totalna zgnilizna
moralna i nie mają żadnych zasad.

Poza
tym jakoś nie bardzo wyobrażam sobie taką scenkę w centrum miasta
akurat w sylwestra, kiedy przez miasto przelewają się tłumy, wszyscy są
wstawieni, ale raczej na wesoło, poza tym na wszelki wypadek okolicę
patroluje policja. O wiele bardziej prawdopodobna byłaby ta sytuacja na
przykład we Wrocławiu 16 czerwca 2012 (późnym wieczorem, przed meczem
wręcz przeciwnie).

Nagle
Magdusia znalazła mu się w bliskim polu widzenia: właśnie stanęła przed
nim, broniąc go przed natarciem tego brudnego człowieka w czerni. Zaraz
też została przez niego popchnięta na bok, więc Ignaś, oburzony do
żywego, skoczył za Magdą i złapał dzielną dziewczynę za rękę. Rozejrzał
się.
No, przecież nie da im wszystkim rady.
Ruszyli na niego!
Osłonił Magdusię własnym ciałem i zaczął się z nią wycofywać.
– Na schody! – wydał komendę. – Osłaniam cię!
Ale
ona nie posłuchała. Nie chciała uciekać bez niego! Złapał ją więc za
rękę i pociągnął za sobą. Tak dotarli prawie do samych schodów. Krew
zalewała mu oko coraz mocniej – przystanął, sięgnął do kieszeni kurtki
po chusteczkę.
I jego palce natrafiły na zimną, ciężką bryłę.
Kłódka!
Facet
w czerni właśnie doskoczył i kopnął go w pośladki, a w Ignasiu
znienacka obudziła się ta sama czerwona furia, która raz już kazała mu
walnąć własnego kuzyna.
Niewiele
myśląc, jednym ruchem ściągnął szalik, przetknął go przez ramię kłódki,
ścisnął szal za oba końce i zaczął wywijać tą bronią strasznego młyńca.
Siła odśrodkowa! -ależ to działa! Hu-huuu!
Zwizualizowałam sobie Ignasia wymachującego kłódką na szaliczku i pohukującego jak sowa – ależ mrok, ależ groza!
A
ja sobie zwizualizowałam, jak pracowicie przetyka przez ramię kłódki
gruby, zimowy szalik, wołając do dresów: poczekajcie chwilę,
poczekajcie, zaraz skończę i ale wam pokażę!

Cofał
się, wywijał, a odstraszał też krzykiem, który go samego przerażał, a
który wyrywał mu się prosto z brzucha. Był to okrzyk trwogi, która
zmieniła się w straceńczą odwagę. Okropny, pierwotny głos
samca-jaskiniowca. Sam się nim zdumiał.
– Mamo, ty to rozumiesz. On jest niewiarygodnie zwierzęcy.
– Jako kobieta wiem, że Holden też może być zwierzęcy.
– Jasne, z rodziny chomikowatych.
(cytat niedosłowny z filmu Wszyscy mówią: kocham cię)

Wrogowie odruchowo odstąpili.
Przysiedli na betonie i pękali ze śmiechu.

– Aaa! – wrzeszczał pierwotnie, samczo i okropnie Ignacy Grzegorz Stryba…
Ja też zaraz pęknę.

…zataczając koła świszczącą kłódką…
Tak,
na pewno, kłódka kręcona na szaliczku z pewnością świszczała *puka się w
czoło*. Ignaś musiałby się kręcić z prędkością silnika odrzutowego.
Skoro
sięgając po kartkę z wierszem wywraca z hukiem krzesło, wali czołem w
kant biurka i mdleje, chwieje się, gdy wiatr mocniej powieje, a
potykając się o podstawioną nogę ląduje z twarzą na ziemi, to
spodziewałabym się, że takie wywijanie skończy się dla Ignasia wybiciem
sobie zębów.

…i
tyłem wchodząc wraz z Magdą na schody. Kiedy tylko znaleźli się na
powierzchni, a poza zasięgiem wzroku tych w dole, złapał dziewczynę za
rękę i pociągnął ją za sobą. Pognali co sił w nogach do wabiącego
spokojem azylu: po drugiej stronie wąskiego podjazdu świeciły szklane
drzwi hotelu Mercure. Omal nie wywracając plastikowej choinki
(na pewno była plastikowa, przecież w kapitalistycznym hotelu nie stawia się żywych choinek. Nie.),
kapiąc krwią po dywanach i marmurach, przemknęli jak para szaleńców
przez iluminowany rzęsiście hall, wprawili w momentalne zdumienie
obsługę recepcji, wypadli z hotelu drugim, bocznym wyjściem koło toalet,
wprost na ulicę Roosevelta, po czym co sił w nogach uciekli bokami
ciemnego parkingu.
Zatrzymali się dopiero na rogu Dąbrowskiego, przy moście Teatralnym.
Jak w innym świecie.
(…)
Doskonale widoczny z tego punktu skrzyżowania, świecił tam niezłomnie,
wszystkimi oknami, ten najbardziej stały i pewny punkt we wszechświecie:
jego dom. Ignacy przelotnie pomyślał o mamie
(oczywiście!), i w tej samej chwili poczuł na twarzy delikatne dotknięcie.
Magdusia wycierała mu krew z policzka.
– Przyłożę ci to – powiedziała następnie, podając mu złożoną w kostkę chusteczkę ligninową. – Wciąż trochę krwawisz.
Przytrzymała opatrunek, ostrożnie przyciskając go do rany. Musiała się przy tym wspiąć na palce – taka była przy nim malutka.
Widziane z bliska jej oczy były jeszcze piękniejsze, współczujące i pełne ciepła – jak nigdy dotąd!
Serce mu załomotało na nowo.
– Nie wiedziałam – szepnęła Magdusia – że jesteś taki dzielny… obroniłeś mnie!
Mój bohaterze!

Ignaś był bardzo zakłopotany.
Przecież uciekłem – przemknęła mu przez głowę myśl samokrytyczna, lecz zachował tę refleksję dla siebie.
Wreszcie zdjął powoli opatrunek z czoła.
– Już dobrze – powiedział cicho.
A ona znienacka go objęła i złożyła mu na piersi swą pachnącą główkę.
Ignacy
Grzegorz Stryba miał obecnie jeszcze większy powód do zakłopotania:
objąwszy go, Magdusia zablokowała mu ramiona. W jednej ręce dzierżył
niezgrabnie kłębek krwawej chusteczki, a w drugiej – szalik z kłódką.
Przez chwilę wahał się, nie wiedział, co począć. Wreszcie upuścił
kłębek, poluzował kurczowy uścisk na szaliku, delikatnie wysunął swoje
ramiona na zewnątrz, objął obejmującą go Magdusię i nieśmiało ją
przytulił. Ufff.
I
kij z tym, że Magda cały czas uganiała się za chamskim Józefem, który
ją non stop odtrącał, a Ignasia starania doceniała, ale w ogóle jej jego
osobowość nie pociąga, a jego największa pasja ją nudzi. Nagle mamy
romantyczny happy end, bo Ignaś chciał dresiarzy zaatakować mocarną
kłódką.
I
tak oto Ignaś odkrył Sposób: jeśli następnym razem Magda nie będzie
chciała zachwycać się poezją, lutnie jej ze dwa razy kłódeczką i zachwyt
ma jak w banku.

A
swoją drogą, to smutne, że w tych miłych, ciepłych książkach miłej,
ciepłej pisarki coraz częściej pojawia się przemoc – jako zjawisko
pozytywne. Ignaś zyskuje szacunek kuzyna, kiedy rozwala mu nos, podziw
Magdy – kiedy atakuje dresów kłódką. Czy naprawdę nie można było znaleźć
jakiegoś innego sposobu?
A
gdyby tej kłódki nie miał? Gdyby z miejsca powalono go na ziemię,
skopano i połamano żebra? Czy wtedy też w Magdzie obudziłaby się takie
ciepłe uczucia?
Podobno bohater sponiewierany ma +100 do zajebistości 😉

– Mogli cię zabić – szepnęła Magdusia.
– Ależ skąd! – zaprotestował bez przekonania.
– Okropni byli! – wyrzekła Magdusia prosto w jego sweter. – Pomyśl, i to też są bliźni!
Westchnęła i poczuł jej ciepły oddech. Zaraz potem kichnęła mu w pierś.
– Bliźni – przytaknął po chwili konsternacji. – I w dodatku rodacy.
I nawet nie można zakrzyknąć:”Ratunku, Niemcy mnie biją!”.

– Bydlacy, nie rodacy – powiedziała przez nos i sięgnęła po chusteczkę.
– Nie wolno o człowieku mówić per „bydlak” – zaprotestował gwałtownie Ignacy Grzegorz. – Ani poniżać kogoś, ani kimś gardzić.
O ile ten ktoś nie nazywa się Janusz Pyziak, ma się rozumieć.

– Co, z nimi też czujesz się związany?!
Westchnął i on.

Hm. W jakimś sensie – tak. Ale to jest, Magdusiu, temat na dłuższe
rozważania – rozgadał się, wciąż trzymając ją w objęciach. – Nie może
być tak, że ludzie wciąż dzielą się na wrogie plemiona. W jedności siła.
Musi istnieć jakiś uniwersalny sygnał dobra, do którego można się
odwołać, jakiś kod, wspólny dla wszystkich. Może to kiedyś znajdę – na
razie to dla mnie za ciężkie…
– Co za ciężkie? Co mi tam trzymasz na plecach?
– Kłódkę na szaliku.
Uniwersalny Symbol Dobra 🙂

Przydała się nam dzisiaj. Że też mi wpadło do głowy, by użyć szalika! A już go chciałem dziś nie brać.
– Szalik trzeba nosić koniecznie – powiedziała Magda troskliwie. -– I czapkę. Dlaczego nigdy nie nosisz czapki?
No
proszę, Magdzie włączyły się macierzyńskie uczucia. Jakoś średnio widzę
siedemnastolatkę, upominającą chłopaka, żeby nosił czapkę…

– A ty dlaczego nie nosisz? Nie nosisz, a potem kichasz.
– Pewnie przeskoczył na mnie ten wirus Józefa. Mam za swoje.

Zachorujesz? – ucieszył się jak dziecko Ignacy Grzegorz. – Zachoruj!
Będziesz leżała w łóżku!!! Będę ci czytał!!! Będziesz miała gorączkę!
Ciotka Ida wystawi ci zwolnienie. I nie będziesz musiała wyjeżdżać!
I zostaniesz na zawsze u nas, wchłonięta, ubezwłasnowolniona, unieruchomiona, wessana przez kołchoz! Jak fajnie!

Ignacy
tłumaczy się, po co mu właściwie kłódka z Werony – że “w Poznaniu nie
ma takiego zwyczaju, ale gdyby tak ktoś go zapoczątkował…”

– Na przykład – my? Ty i ja?
– No, tak… Miałabyś coś przeciwko temu, żeby – no, ja i ty… to znaczy: ty i ja…?
– Nie miałabym – powiedziała Magdusia głosem dziwnie czułym i zarazem zagadkowym.
– Nic a nic? – wybuchnął cichą radością Ignacy Grzegorz.
– Nic a nic.

Dobrze! Bądźmy więc prekursorami! – otworzył kłódkę jednym z trzech
kluczyków i zawiesiwszy ją na poręczy, upewnił się: – W tym miejscu?
– W tym… – odrzekła Magdusia i niespokojnie zatrzepotała rzęsami, po czym wstrzymała dech w tajemnym oczekiwaniu.
A Ignacy zatrzasnął złocistą kłódkę i przyjrzał się jej z autorskim zadowoleniem.
– Wisi! – powiedział. – Na zawsze!
I zaraz oddał Magdusi kluczyki. Wszystkie trzy.
Wspaniale,
kłódka zawieszona, trzy kluczyki schowane do kieszeni, jeszcze okręćcie
się dookoła, odpukajcie w niemalowane drewno i nasłuchujcie grzmotu, a
wasz związek będzie szczęśliwy, mimo że niewiele was łączy.
Ich NIC nie łączy. Kompletnie NIC.
Jak to nic. Kłódka to nic?

Btw, byli prekursorami co najwyżej pod względem wyboru miejsca, bo – jak wytropiło czujne forumsam zwyczaj w Poznaniu już istniał, tyle że dotyczył Mostu Jordana, nie Teatralnego.

Skoro Ignaś już szczęśliwie wydany za… tfu, zakłódkowany, to możemy wracać do Gabrieli.

Spod
ronda znów dobiegały wrzaski. Popychano tam jakieś odurzone dziewczyny,
ktoś się słaniał i wymiotował, ktoś ryczał, ktoś inny miotał
przekleństwa, policji nie było widać, więc Gabriela, stojąc u szczytu
schodów w wejściu od Dworcowej, po raz kolejny uznała, że woli nadłożyć
drogi.
Och,
po co w ogóle się z tym Pyziakiem spotykała, wokół taki motłoch się
panoszy, trzeba było okopać się w bastionie Borejków, zamknąć szczelnie
okna przed pijackimi okrzykami i razem z mężem zatopić się w
synchronicznej lekturze dwóch egzemplarzy tej samej książki, całując się
po każdym rozdziale.

Zawróciła – jak zwykle z poczuciem bezsilności.
Nie lubiła tak się czuć.
To zupełnie jak Józef kilka dni temu. Ile jeszcze razy przeczytamy, że ktoś czuł się źle i nie lubił się tak czuć? A ja lubię!

I,
na domiar wszystkiego, ten Janusz! – i to: „Pewnie już się nie
zobaczymy”! I cały ten odjazd, tak melodramatyczny, że czuła
zażenowanie.
Ja po przeczytaniu tego akapitu czuję zdezorientowanie…

A
jednak – ledwie jego pociąg odjechał, ledwie ona sama ruszyła w drogę
powrotną, zaczęły ją nachodzić niedobre, niejasne przeczucia.
…Teraz jeszcze większe.
A
propos: postanowiłam sprawdzić, o której to Janusz mógł odjechać.
Dotarłam do rozkładów jazdy sprzed kilku lat (dzięki, Orszulo!) i
okazało się, że ostatni pociąg do Berlina odchodził podobnie jak dziś,
około godz. 21.30. Zapamiętajmy, ok?

A
przecież była trzeźwą realistką! Tak zwane przeczucia to tylko synteza
mimowolnych obserwacji, jakie człowiek poczynił, sygnałów, które
nieświadomie zarejestrował, i sposobu, w jaki je sobie przetwarza.
Cóż.
Na podstawie zarejestrowanych sygnałów przeczuwam, że Pyziaka już nie
zobaczymy – w następnym odcinku otrzymamy tylko informację, że zszedł
był samotnie w obcym, zimnym, berlińskim szpitalu, pozostawiając jedynie
list, w którym jeszcze raz kaja się i prosi o wybaczenie, że nie umiał
kochać. Oraz ewentualnie długi.

A cóż ona mogła takiego zarejestrować – przecież wszystko układało się tak dobrze!
Podsumujmy:

Goszcząca w ich domu nastolatka jest obrażana, karcona za chęć wzięcia dokładki i wpędzana w zaburzenia odżywiania.
Siostra
obraża ich gości, nie poświęca swoim dzieciom czasu, ewentualnie rzuca w
twarz syna szklanym przedmiotem i robi mu zimny prysznic, wywołując u
niego chorobę.
Matka
jak zwykle mówi wszystko karcącym tonem, decyduje za wnuczkę, w jakim
stroju ma wziąć ślub i jakie trzymać kwiatki, mimo że wnuczka ma na ten
temat własne, odmienne zdanie.
Siostrzenica jest irytującą mądralą, wytykającą gościom błędy językowe.
Siostrzeniec
jest mrukiem, nie potrafi zachować się w towarzystwie, ma skłonności do
agresji, uczy młodszego brata, że bicie innych jest chwalebnym
przejawem męskości.
Córka
zalicza wpadkę, a rodzina utwierdza ją w przekonaniu, że jako młoda
mama nie musi nic robić, kształcić się ani pracować, bo wszyscy będą się
na realizację potrzeb jej i dziecka składać.
Druga
córka bierze ślub z traktującym ją protekcjonalnie facetem i uważa go
za dar od niebios, poza tym wciąż nie uporała się z wielkim obciążeniem
psychicznym, jakim jest dla niej brak ojca.
Sama
Gaba po dwudziestu kilku latach wciąż zachowuje się, jakby była kobietą
świeżo porzuconą z dwójką dzieci, a nie od kilkunastu lat szczęśliwą w
ponownym związku.

Wszystko układa się tak dobrze!

Hmmmm…
“synteza
mimowolnych obserwacji, jakie człowiek poczynił, sygnałów, które
nieświadomie zarejestrował, i sposobu, w jaki je sobie przetwarza”
Jakiś
czas temu doszłam do wniosku, że pani MM jest jak kamera – obserwuje,
rejestruje i wiernie odtwarza zapisany obraz – ale go NIE ROZUMIE. Nie
ma bladego pojęcia, co NAPRAWDĘ zobaczyła. Komentarzem odautorskim
próbuje tłumaczyć czytelnikowi, że WSZYSTKO JEST DOBRZE, użalająca się
nad sobą Gaba jest dzielna, rzucająca słoikiem w syna Ida –
spontaniczna, poszukiwanie ojca przez córkę jest grzechem ciężkim, a
kompletna utrata własnej woli i osobowości to właśnie wielka miłość. A
jeśli czytelnik uparcie nie chce zrozumieć i trwa przy swoim – to
powtórzymy mu to jeszcze raz! Dziesięć razy! Dużymi literami!
Umoralniającymi przykładami! Wepchniemy bohaterom w usta słowa, których z
własnej woli nigdy by nie wypowiedzieli, ale teraz mają złożyć
samokrytykę, bo Ja, Autorka, tak każę!!!
Bez
komentarza odautorskiego saga rodu Borejków byłaby całkiem niezłą
realistyczną opowieścią o rodzinie, w której relacje są mocno
nieidealne, a momentami wręcz patologiczne. Może czymś w stylu cyklu “
Niedoskonałe” Nepomuckiej? Z komentarzem – przeradza się w miłą i dzielną groteskę.

Wchodziła
w uporządkowany nowy rok. Zapowiadał się wspaniale: Laura w końcu
spokojna i taka szczęśliwa, nowe dziecko Róży w drodze, u Elki –
podobnie, w domu wszyscy cali i zdrowi, a od dziś nawet o Januszu
wreszcie będzie mogła myśleć nie z bólem i urazą, lecz życzliwie.
Przebaczyła
już dawno, ale do dziś myślała o nim z urazą? A ja się dziwiłam, że jej
córka zupełnie nie rozumie, na czym polega wybaczanie…
“Przebaczenie”
Gabrieli, podobnie jak jej energiczność i dzielność, istnieje wyłącznie
w strefie deklaracji. Już w “Sprężynie” snuje rozważania o tym, jak to
“wszystko się dawno, dawno wybaczyło i zapomniało” – a jak się
zachowuje, gdy Janusz ponownie pojawia się na horyzoncie?

Hola, hola! – jak, jak? – pomyślała, nagle rozeźlona na siebie. Życzliwie? – jeszcze czego!…
Ja tylko nieśmiało przypomnę… „Przebaczyłam, Janusz. Przecież wiesz. Już dawno.”
Parafrazując Ewę Jedwabińską: “Przebaczyłam, tylko… nie umiem tego okazać!”.

…Ponieważ przyznał, że nie kochał jej nigdy?
A jednak… tak! Dlatego. Właśnie dlatego. Po pierwsze: to wszystko wyjaśniało. I nawet było jej z tym lżej.
„Wyższy
poziom… eee… wszystkiego.” (Nagualini) Remedium na cały ból było
powiedzenie jej, że ojciec jej dzieci nigdy jej nie kochał??? Jej
ukochany wieszcz miał trochę inne wyobrażenie o kobiecej psychice:
Tylko dla mej pociechy niech wiem przed rozstaniem,
Że twoja skłonność była prawdziwem kochaniem,
Że to nie był żart tylko, nie rozpusta płocha,
Lecz miłość; niech wiem, że mnie mój Tadeusz kocha!
Niech słowo jeszcze raz z ust twych usłyszę,
Niech je w sercu wyryję i w myśli zapiszę;
Przebaczę łacniej, chociaż przestaniesz mnie kochać,
Pomnąc, jakeś mnie kochał
No,
mamy przecież wyjaśnienie Anutka: jest jej lżej, bo zyskała
potwierdzenie, że w najmniejszym stopniu nie jest odpowiedzialna za
rozpad ich małżeństwa, to wszystko wina Człowieka, Który Nie Umiał
Kochać.

Po drugie: jakaś wielka przegrana Janusza kryła się za tym całym wyznaniem.
Raczej wielka ściema, kiepsko obmyślona, której nikt poza Gabą nie kupuje.

Właściwie – okazał się bezradny wobec życia; i został z pustymi rękami.
Tylko że to nie była jego wina. A czyja? – Niczyja.
Właśnie dlatego trzeba się zdobyć na wielkoduszność.
Eno,
wielkoduszność to byłaby, gdyby wybaczyła mu (naprawdę, nie
deklaratywnie) rzeczywiste winy. To, co teraz przeżywa, przypomina
raczej litość nad upośledzonym dzieckiem, które przecież nie ma wpływu
na to, że jest, jakie jest.

Zdobycie się na wielkoduszność to przecież nie porażka.
Nie, poważnie???

To jest zawsze – w jakimś najgłębszym, podstawowym sensie – zwycięstwo.
To
moralne zwycięstwo, które teraz Gabriela ubiera w napuszone słowa,
odniosła wyłącznie dlatego, że nie potrafiła znaleźć konkretnej osoby,
którą można by obarczyć winą za doznane krzywdy.

Wicher uderzył mocniej. Gabriela zadrżała, opatuliła się ciaśniej szalem; i zaraz poczuła, że spieszno jej do domu. Do domu!
Spiesz się, spiesz. Do domu z dworca masz około 20 minut na piechotę, dużo ci to nie zajmie. *chichocze w rękaw*

Podejdzie,
jak zwykle, pod oświetlone okna i zatrzyma się na długą, miłą chwilę;
Grześ wyczuje jej bliskość i spojrzy wyczekująco.
A
Grześ, jak rozumiem, kiedy żona wychodzi z domu, spędza całe godziny
przymurowany do okna w kuchni, nie oddalając się nawet do łazienki? Bo a
nuż kontrola się zjawi akurat wtedy, gdy zniknie na pięć minut?
Grześ – żywy monitoring na Roosevelta:

Na choince będą błyszczały świeczki i chwiać się będzie na jej czubku naiwny, papierowy anioł.
Najbliżsi
czekają, aż ona wróci. Jest im potrzebna. Popatrzy więc sobie z
zewnątrz, tylko przez moment, na tę malutką, ciepłą kropkę światła w
posępnej, mrocznej bryle planety – i może powróci jej poczucie
bezpieczeństwa. Póki ludzie dobrej woli wciąż tu są, nie poddają się,
pracują, myślą i czytają, spieszą z pomocą, spoglądają na bliźnich z
sympatią i szacunkiem, ze współczuciem i zrozumieniem
[oprócz tych, którzy są ŹLI i nie należy im się] – póty istnieje dobra przyszłość.
Ach,
tak. Przyjrzyjmy się zatem, z jakąż to sympatią i szacunkiem Gabriela
oraz osoby z jej otoczenia spoglądają na swoich bliźnich:
I
od razu wpadła w grupę półprzytomnych, agresywnych wyrostków; bili się!
(…) Byli wściekli, szczelnie zamknięci w swoim świecie, i tak obcy,
jak stworzenia z innej planety. (…) Ale teraz, już dorosła i
doświadczona, wiedziała dobrze, że tuż obok żyją ludzie, z którymi
raczej trudno się porozumieć i że są nawet tacy, których można się już
tylko obawiać.
To na początku powieści. A pod koniec?
Spod
ronda znów dobiegały wrzaski. Popychano tam jakieś odurzone dziewczyny,
ktoś się słaniał i wymiotował, ktoś ryczał, ktoś inny miotał
przekleństwa, policji nie było widać, więc Gabriela, stojąc u szczytu
schodów w wejściu od Dworcowej, po raz kolejny uznała, że woli nadłożyć
drogi.
I
tak w kółko. Pasażerowie na dworcu też tylko przepychają się, klną i
wrzeszczą. “Elita finansowa miasta” to w oczach Bernarda “nuworysze i
hochsztaplerzy” (i nie będziemy pokazywać palcem, kto tu z autorskim
błogosławieństwem oszukuje Urząd Skarbowy). Dla Łusi bliźni są tylko
skarbnicą zabawnych błędów językowych. Borejkowie seniorzy wyrażają się
pogardliwie o tych, co oglądają telewizję. Niestety, w “McDusi” ludzie
dobrej woli już nie wysyłają Eksperymentalnych Sygnałów Dobra, nie
próbują zmieniać świata, tylko odcinają się w swych bezpiecznych
domowych azylach od jego zła i brutalności.
Opis
sylwestrowej nocy spędzanej na dworze poraża. Cud, że uszłam z życiem z
tegorocznego sylwestra na Kamiennej Górze i nikt z tych obcych ludzi, z
którymi się wyściskałam, nie zasadził mi kosy w plecy!

Na
pewno. Mroczna, posępna planeta?! Przecież ona naprawdę, naprawdę jarzy
się i błyszczy! Przecież w tym domu i na tej ulicy, i w tym mieście, i w
całym kraju, i dalej – jest jeszcze wiele takich właśnie jasnych okien –
jest ich „tyle mnogo”.
Wiem, że to cytat. Ale i tak mnie irytuje.

Przypomniała sobie twarzyczkę Łusi – i uśmiechnęła się. Są dzieci! – Wciąż nowa nadzieja. A ludzi dobrej woli jest więcej!
A
ile mnie dobrej woli kosztowało doczytanie do końca twoich wynurzeń,
Gabrysiu… I ta wizja grammarnazi Łusi na końcu wcale mnie nie
pokrzepiła.

Odświeżyłam sobie niedawno Opium w rosole
i teraz już nawet w tej książce irytowała mnie Gabrysia, bo wiedziałam,
jaka czeka ją transformacja. I tak na przykład jej zapewnienia o tym,
jak to dla Pyzy chce zmieniać świat na lepsze, można między bajki
włożyć. Później pośle Pyzę w podróż pod opieką kobiety, która nie
potrafi zająć się sama sobą, a co dopiero dziećmi; niezbyt przejmie się
wiadomością, że obie gdzieś zaginęły, bo będzie już zajęta snuciem
kolejnych wzniosłych przemyśleń o przyszłości nowo narodzonego syna.
Kiedy z kolei w lesie zaginie ten syn, zaatakowany przez szerszenie,
Gaba w ogóle nie zwróci na to uwagi…
To jest właśnie przekleństwo Neojeżycjady: że psuje nam odbiór nawet tych starszych, najfajniejszych części…
Ja
już w ogóle nie czytam Jeżycjady, nawet starej. Nie potrafię lubić –
przykładowo – siedemnastoletniej dziarskiej Gabrysi wiedząc, jaką będzie
47-letnią Gabrielą.

Zegar na cesarskiej wieży pokazywał, że do północy brakuje już tylko minut.

Eeee… że co?
Przypomnijmy: Janusz odjechał około 21.30. Zaraz po odjeździe pociągu Gabriela ruszyła z powrotem. Co prawda trasą nieco bardziej okrężną, ale nie nadłożyła drogi aż tak dużo. I już jest za pięć dwunasta???
Ach, wiem, Doktor po
prostu urwał te dwie godziny z sylwestrowego wieczoru, żeby dosztukować
je do dnia ślubu, dzięki temu wszyscy zdążyli do Kostrzyna!

Przeszła
po pasach na drugą stronę ulicy. Z otwartych okien olbrzymiego Zamku,
gdzie bawili się notable, słychać było znajome tony poloneza Ogińskiego.
W lokalu zaś, mieszczącym się w zamkowych podziemiach, trwała dzika
zabawa; towarzyszyły jej krzyki, a dochodzący z głębi łomot basów niósł
się po całej okolicy, jak gorączkowy puls jakiegoś wielkiego,
chorego organizmu.
Jeśli słyszysz łomot basów, to wiedz, że coś się dzieje
“Krzyki”, “łomot”, “dzika”. Taaaa.
Zdumiewa
mnie to, że w księdze gości na oficjalnej stronie MM czytelnicy
dziękują za kolejną książkę pełną ciepła i dodającą otuchy. A przecież
McDusia ma
przekaz dokładnie odwrotny: świat jest zły, wszędzie chamstwo, przemoc i
prostactwo, nie warto rozmawiać z nikim spoza rodziny, wyjście z domu w
noc sylwestrową to jak zstąpienie w najniższe kręgi piekielne…

Plac
lśnił pustką. Odgarnięto tu już śnieg do czysta, białe płatki opadały
na czarną nawierzchnię. Wicher łopotał flagami na wysokich masztach obok
pomnika Czerwca. Opodal chmurny Mickiewicz stał na połyskującym cokole,
a u jego stóp ledwie pełgał chwiejny płomyk. Od wielu lat, przed każdą
Wigilią, tajemnicza ręka wiernie i uparcie zapalała mu takie
imieninowo-urodzinowe światełko, a potem ponawiała ten znak pamięci co
wieczór, aż do sylwestra.
Mimo to granitowy poeta wydawał się bardzo samotny.
Złapała
się na tym, że najzupełniej odruchowo posyła mu swój matczyny,
krzepiący uśmiech – jeden z tych, które produkowała niegdyś dla
pocieszenia własnego synka, gdy twierdził, że nikt go nie rozumie, a i
on nie rozumie nikogo.
Po
tych wszystkich opisach bezradnej Gabrieli w zdegenerowanym świecie ów
krzepiący uśmiech posyłany spod dzielnej grzywki wyobrażam sobie
tak.
Och,
mam ochotę załadować matczyny, krzepiący kop w dupę DZIELNEJ Gabuni, co
bierze się za pocieszanie wieszcza na pomniku, a dla żywego człowieka
ma tylko banalne zwroty i oziębłe milczenie.

Przesunęła
lampkę za krawędź cokołu, osłaniając ją od wiatru, który wył i
świszczał, hulał po placu i szarpał koroną wielkiego drzewa, rosnącego
tuż obok, na skraju trawnika. Była to wierzba płacząca, z gęstą, długą
czupryną bezlistnych witek, sięgających zazwyczaj aż do samej ziemi;
teraz ich pasma falowały, układając się zgodnie z pędem powietrza.
Rosła
tu już od tak dawna! Zakochani lubili się chować pod jej osłoną, jak
pod wielkim namiotem; a prawdę mówiąc i Gabriela się tam kiedyś ukryła –
z Januszem! – chyba niedługo po pierwszej sylwestrowej prywatce! – i
całowali się do utraty tchu!
Trzydzieści sylwestrów temu? – A może i więcej! Nie do wiary.
Dziwne – jeszcze wczoraj obeszłaby to drzewo szerokim łukiem, odwracając głowę.
Od prawie dwudziestu lat szczęśliwa ponowna mężatka, już dawno wybaczyła eksmężowi…
Dobry redaktor zauważyłby rozbieżność gabrysinych deklaracji i jej instynktownego zachowania. Jakikolwiek redaktor.
Redaktor
zauważyłby przede wszystkim, że Borejki z przyległościami nie powinny
się zachowywać, jakby Janusz na ślubie Laury pojawił się znienacka po
dwudziestu pięciu latach braku kontaktu! Redaktor wyłowiłby pomyłki w
wieku postaci (Łusia), skorygował ich sposób wyrażania się (Józkowe
“niech cię dunder świśnie”), sprawdził, ile czasu jedzie się z ulicy
Roosevelta do Kostrzyna (gugielmapki nie gryzą, a i samemu przejechać
się można) itd. Niestety, obawiam się, że to, co tutaj występuje pod
nazwą redakcji, było tylko korektą techniczną.

Teraz,
impulsywna jak zawsze, już miała zanurkować pod kotarę wierzbowych
witek, gdy nagle, z tak bliska, usłyszała szmer rozmowy, a potem –
siarczyste kichnięcie. Ktoś tam był.
Wydmuchiwał głośno nos.
Zastygła w pół ruchu, z wyciągniętym przed siebie ramieniem.
–Tak!
Ty Koszałku–Nieśmiałku! Bo już wiem, że mnie kochasz! – zakrzyknął
znienacka, w ciemnościach pod wierzbą, jakiś szczęśliwy, dziewczęcy
głosik.
Kichnąłeś z takim uczuciem!

Gabriela
wycofała się cicho i ruszyła w kierunku Opery, aleją starych platanów.
Zupełnie nagle nastrój się jej całkowicie odmienił, ogarnęła ją wielka
radość i otucha. I coś w rodzaju rozrzewnienia.
Szła i śmiała się do siebie.
Ależ trafiła! Co za moment! To dobry znak. Wszystkiego najlepszego w nowym roku, młodzi nieznajomi!
Ależ zmienność nastrojów z byle powodu. Czyżby przedmenopauzalny okres klimakterium?

…W ogromnym, świętym natchnieniu Boga
Wszystko powstaje z miłości.
Te słowa! – jakby smuga światła przepłynęła nagle miękko przez jej pamięć.
Ach,
co za wiersz. Przeżył straszliwą wojnę i tułaczkę. Uszedł cało. Skazany
na nieistnienie, przetrwał – wbrew wszystkiemu – w tak niepewnym i tak
bezpiecznym zarazem schowku: w pamięci ludzkiej.
No
doprawdy. Myślałby kto, że to rozważania o pieśniach ludowych,
zbieranych właśnie przez jakiegoś Kolberga, a nie o wierszu, który
wydany został w książce (
Wielka Niedźwiedzica,
1923) i przedrukowany współcześnie w co najmniej jednym zbiorze – i
stamtąd właśnie zaczerpnęła go autorka, nie z niczyjej pamięci.

Mrucząc
pod nosem, jakby jednak naprawdę była gadającą do siebie babcią,
Gabriela wchodziła coraz dalej w głąb huczącej alei, a jasne słowa
wkraczały w ciemność razem z nią, zgodnym rytmem towarzysząc jej krokom:
W różne rozchodząc się wiecznie strony
I gwiazd szukając na jednym niebie,
Z głębi jej uczym się nieskończonej
Rozumieć wszystkich i siebie.
Kazimierz Wierzyński, Czy nas uwiodła radość uboga
A
w tej ciemnej alei mroczna strona Poznania ponownie daje o sobie znać,
Gaba zostaje zaatakowana przez wampira i jako zwampirzona już po wieki
wieków będzie nawiedzać swój milutki, jaśniutki, cieplutki domek,
towarzyszyć kolejnym potomkom w nocach poślubnych i czerwonymi oczami
posyłać krzepiące spojrzenia spod dzielnej grzywki, łopocząc żeglarską
peleryną.

To byłoby chyba mniej absurdalne niż te wszystkie syrenko-sarenki i CKNUK-i.

Dochodziła
już prawie do rozjarzonej Opery, kiedy zewsząd rozległy się huki,
eksplozje, krzyki, odgłos wielu klaksonów i kanonada. Ponad dachy i
wieże miasta wystrzeliły naraz dziesiątki tysięcy kolorowych smug,
miliony syczących gwiazd i fontanny fajerwerków, a z drzew poderwały się
stada ptaków i z krzykiem poleciały wyżej, znikając na zadymionym
niebie.
We wszystkich kościołach biły dzwony.
Zaczął się nowy rok.
I zakończyła nasza męka.
Amen.
Enter.


Spod pomnika Mickiewicza, wymieniając się matczynymi i krzepiącymi uśmiechami, pozdrawiają: Melomanka z duszą z pogrzebacza, Dzidka zajadająca poezję Whitmana, a wypluwająca Herberta i Kura z grubą księgą rozkładów jazdy PKP,

a dzielny Maskotek z ulgą wiesza na cokole transparent z napisem (MIŁY) KONIEC.

65 komentarzy do posta “8. Zimą piniendze się nas trzymią, czyli Ballada o Januszku, co nie umiał kochać (McDusia, cz. 5)

  1. Obrzydliwe to jest. Serio, to ciągłe wspominanie, jacy to okropni, straszni, bogaci (tfu!) ludzie żyją poza miłym mieszkankiem Borejków (nie licząc kilku "chwalebnych" wyjątków), a dwie linijki dalej pierniczenie o kochaniu bliźnich i sygnałach dobra.

    Podkreślanie na każdym kroku tego, jak bardzo Janusz jest głupi, jak bardzo nie ma gustu i jak bardzo nie umie sklecić zdania, a chwilę później dorzucanie tekstu, jacy to Borejkowie są mili, ciepli, kochający i wyrozumiali.

    Rozważania dzielnej Gaby pod wierzbą pominę wymownym milczeniem.

    Nie chciałabym mieszkać z takimi ludźmi, gdybym poznała samą autorkę, uciekłabym pewnie z krzykiem.

    Teraz weselsze aspekty. Porównanie Janusza do klopsa zmiotło mnie z krzesła. To jeden z takich momentów, gdzie się człowiekowi wydaje, że nikt tego nie mógł napisać na poważnie. Starcie Ignasia z dresami i jego pierwotne okrzyki – tego nawet nie śmiem komentować szerzej…

    Analiza "McDusi" w całości bardzo dobra. Mało zabawna, za to bardzo przerażająca i budząca autentyczny niesmak (mowa o fragmentach książki). Nie wiem, czy jeszcze kiedyś odważę się sięgnąć po którąś ze starszych części Jeżycjady. Jeszcze niedawno wspominałam je z sentymentem, teraz myślę o nich z niechęcią, delikatnie mówiąc.

    Pozostaje mi tylko pogratulować Wam cierpliwości i stalowych nerwów.

  2. W następne książce Ignaś zrobi wrażenie na Magdusi, wychodząc na słoneczną polanę i skrząc się niczym miliony diamentów. A Józinek zakocha się w Dziubie.

    Toż to nawet nie zasługuje na metkę 'Still a better love story than Twilight'!

    A zwracania się do niej per Magdusiu nie czepiałabym się tak bardzo, ja mam lat 21 i znajomi rodziców też zwracają się do mnie superzdrobnieniem.

  3. Co do zdrobnienia – jak kto woli. Ja tam bardzo lubię, jak moi bliscy znajomi mówią na mnie "Kasieńka", no ale różne są przecież gusta.

    Co do analizy – przepiękna! Ja tam się ukwikałam po pachy i spłakałam ze śmiechu. Co innego można robić po zetknięciu z taką dawką absurdu? Im dalej w książce, tym gorzej. Kiedy Ida rzucała słoikiem w swojego podpitego syna to miałam jeszcze siłę na złapanie się za głowę… Ale teraz tylko rechoczę nad tą MIŁĄ powieścią.
    Powiedzcie mi, gdzie to ciepło, którego powinniśmy doświadczyć po lekturze tego… e… (u)tworu? Ja tam czułam tylko zniesmaczenie.

    Wielkie, WIELKIE brawa i ukłony dla dzielnej ekipy Analizatorów (przez duże A!) za przebrnięcie przez ten bełkot. Podziwiam Was, serio.

    K.

  4. Nie samo zdrabnianie mi zgrzyta, ale jego forma. "Magdusia" brzmi tak słodziusio, że nie wydaje mi się naturalne stosowanie takiego zdrobnienia przez wszystkie postaci w książce, bardziej lub mniej (głównie mniej) Magdzie bliskie, w wieku od lat dwunastu (rzekomych) do siedemdziesięciu, a już u nieznoszącej Magdy Idy brzmi to po prostu fałszywie.

    Melomanka

  5. A tak nawiasem mówiąc…
    "(Dobra, napiszę to. Naprawdę jest normalnym, że szesnastolatek podpisuje się jako Ignacy Grzegorz?)"
    Tak. Jako szesnastolatka namiętnie podpisywałam się jako "Sylwia Karolina", przeszło mi dopiero po dwudziestce. Czyli niedawno.

  6. Analiza świetna. Jeszcze bardziej mnie utwierdziła w tym, że Pyziak to ten normalny.
    Rozmowę w taksówce odebrałam trochę inaczej – Janusz poprosił o ściszenie muzyki, bo chciał porozmawiać z Gabą, a nie dlatego, że nie zna czy nie lubi Niemena. Myślę, że jak się zapytał taksówkarza "Kogo?" to po prostu nie dosłyszał nazwiska (pamiętamy, muzyka była bardzo głośna). I dodał "Nie, nie o to chodzi.", bo mu było wszystko jedno jaka to muzyka (czy ją lubi czy nie), byle kierowca ją ściszył. Tak ja przy czytaniu to zrozumiałam… Ale po tej rozmowie był od razu przeskok do kolejnej sceny, a całej McDusi nie czytałam, więc nie wiem co było w tym wyciętym momencie. Może coś co przeczy mojej interpretacji. 😛

  7. Aż smutno, jak się pomyśli, z jakim zapałem czytałam starą Jeżycjadę… Razem z mamą się zaczytywałyśmy. A teraz to jakaś kiepska parodia, a nie fajne, zabawne książki.
    Najbardziej mnie drażni zepsucie Laury. Dziewczyna z charakterem, pomysłowa, inteligentna, nie mogłam się doczekać, aż dorośnie i zacznie organizować sobie życie po swojemu. A tu Laura okazała się być znienacka diwą operową, choć wcześniej nic nie wskazywało, żeby miała jakiś wielki talent muzyczny. No i oczywiście życia sobie nie wyobraża bez rodzinki Borejków. I oczywiście wychodzi za mąż za jakiegoś słodkiego do porzygu gościa.
    O Róży nie chce mi się nawet pisać, bo to komiczna postać.
    I rzeczywiście, zachowanie bohaterów jest zupełnie inne niż to, jak ich opisuje MM. Nie sądziłam zresztą, że jest aż tak niesympatyczną osobą, zlewającą czytelników. A w swoich felietonach tak pięknie pisze o listach od Kochanych Czytelniczek xd

    Lina

  8. "A nie zamierzał poprzestać na byle czym, zwłaszcza że Janicka przecież lubi pudełeczka.
    A to skąd nagle wie? Pewnie dedukuje z tego, że Janicka jest babą."

    A nie z tego, że jego prezent zapakowała w milion pudełek i pudełeczek? 😉

  9. Melomanko, przyznaję Ci jednak rację. Ta książka promuje złe wzorce, niezależnie od której strony na nią patrzeć.
    Dziwi mnie ta rzekoma "trudność" sonetu. Gdyby Ignaś próbował pisać jambem albo strofą soficką, to rozumiem, a przecież sonet to tylko odpowiedni układ wersów i rymów…
    Pozdrawiam i kłaniam się nisko, Wypłosz

  10. Czuję się jakby mi ktoś napluł na ukochane zabawki z dzieciństwa..
    bo dziewczyna już, dzięki Bogu, jest szczęśliwie wydana za mąż… –
    to są"Chłopi" czy powieść napisana przez wykształconą kobietę w XXI wieku?I ktoś to kupuje,akceptuje, uważa za ciepłe?
    już się wyrywam, wiersz o puzonie i Waligórski-świetne
    Wierzył głęboko, że strumień poezji uderzy kiedyś z całą swą ożywczą mocą w mur obojętności, otaczający duchową wrażliwość Magdusi -też mi się robi niedobrze
    przykład kożuch z mleka -o,bratnia dusza!
    Ten tort był przewidywalny jak cholera.Ja bym roztargnionemu kretynowi poważnej -dla mnie – roboty nie powierzała,ale to ja.
    Nie spotkałam taksówkarz,a który by snuł refleksje muzyczne.
    Tych scen z Pyziakiem to już mi się nawet komentować nie chce,zabrakło pręgierza..
    Rozdzielają się, matka i córka, już na zawsze. To już koniec. -może trzeba było przed ślubem pomyśleć?
    Niewiele myśląc, jednym ruchem ściągnął szalik, przetknął go przez ramię kłódki, ścisnął szal za oba końce i zaczął wywijać tą bronią – to jest serio?!
    Przypomni mi ktoś, od kiedy zaczęło się (i trwa) to przysrywanie MM wszystkim nauczycielom, oczywiście z pominięciem Wybrańców? -Jedwabińska już była niesympatyczna i robiła ankiety,które się kojarzyły z donosami.
    Choroba lokomocyjna jakoś mi po zawarciu związku nie przeszła – może to na bezbożników nie działa
    Odwaliliście masę dobrej roboty podziwiam.

    Chomik

  11. Analiza ogólnie fajna, ale przywołanie kretyńskiego memu o honorze przestępczym w środku rozrywkowego tekstu było bardzo nieprzyjemne i przywołało u mnie kilka wciąż bolesnych wspomnień.

  12. Przeczytałam analizę kiedy była na forum, teraz zrobiłam to jeszcze raz. Sama analiza jest bardzo dobra, ale pozostaje niesmak po książce. Zwłaszcza dwa punkty są okropne – to, że tylko Borejkowie i przyległości są cacy (bo znają się na poezji, gardzą telewizją i mieszkają w kamienicy), a cała reszta świata to zło. I tak traktują tych innych ludzi, jakby od razu byli wrogami.
    I po drugie to, że ci wspaniali Borejkowie ze sobą nie rozmawiają. O niczym. Recytują poezję, przerzucają się cytatami i złotymi myślami, ale nie porozmawiają ze sobą o niczym. Nawet o rzeczach banalnych, o filmach, zepsutych tramwajach itp. Nie mówiąc już o rozmowach o rzeczach dotyczących ich bezpośrednio. A dzieciaki z problemami zostają same, bo za pożalenie się jest zaraz krytyka, a nie normalna rozmowa o problemie i próbie jego rozwiązania.

    Kiedyś byłam dumna, że o moim mieście pisze się książki. Teraz mam trochę mieszane uczucia. Bo niby to nadal Poznań, ale już nie mój Poznań.

    Co jeszcze mi się rzuciło w oczy – przez dwa lata mieszkałam w pobliżu Ronda Kaponiera, więc musiałam przechodzić pod nim przynajmniej dwa razy dziennie, o różnych godzinach. I nigdy nie natknęłam się tam na bójkę, nigdy nie poczułam się zagrożona, ot przejście jak każde inne. A tu w książce w ciągu kilku dni bójki pod Rondem zdarzają się dwa razy (jak Gabrysia odbiera Magdusię z pociągu i w czasie Sylwestra). Czy to autorka ma takiego pecha, czy przejście pod Rondem aż tak się zmieniło?

  13. @Kasiolkowa: zmieniło o tyle, że od zeszłego roku jest w przebudowie;) Nigdy nie widziałam tam żadnej bójki, za to pozytywnie zakręconych ludzi – całe mnóstwo. Może punki grające na gitarach albo panie sprzedające konwalie budzą w MM przerażenie?
    Analiza znakomita. Z każdym przeczytanym zdaniem Gabriela wzbudzała we mnie coraz większą odrazę. Wstrętny wampir emocjonalny, ohydna manipulatorka, persona toksyczna do bólu, pozbawiona cienia empatii i wiecznie zapatrzona w siebie, napawająca się swoim rzekomym cierpieniem. I taką mendę parszywą MM kreuje na świętą, cudowną, ciepłą i dzielną!? Biedne jej dzieci, biedny mąż. Powinni od niej uciekać jak najdalej, bo inaczej już wkrótce wszyscy będą rozpaczliwie potrzebować pomocy psychologa. Ba, już potrzebują, bo smutna scena, w której Laura wypłakuje bratu, że KRZYWDZIŁA matkę, świadczy o tym, że jej psychika została przeorana totalnie.

  14. Dopiero przy tym torcie zrobiło mi się naprawdę przykro.
    Kiecka – ok, ślubne fatum. Kwiatki – no dobra, kaprys babci, irytujące ale możliwe. Tymczasem przy torcie całe rzekome przesłanie o miłości, co to liczy się bardziej niż oprawa, przeszło w proste "Buahaha, Laura, naprawdę myślałaś, że cokolwiek pójdzie zgodnie z twoim życzeniem?!"
    Wychodzi na to, że autorka się uwzięła, bo sensu w tej przygodzie za grosz.

    Hasz

  15. Co do pytanie czy szesnastolatek podpisuje się dwoma imionami, to chyba rzecz trudna do określenia. Zależy jak mówią w domu, to raz. Dwa, że jak on takim poetą jest, to mu to może ładniej brzmieć, a ze brzmienie i poezja… no i tak dalej. Móc niby może, ot się koledzy mogą temu dziwować. 😛 Sama od lat posługuję się często gęsto dwoma imionami, bo pierwsze i nazwisko mam krótkie i statystycznie jak się przedstawiam tylko nimi, to ludzi słyszą ostatnią sylabę nazwiska xD

    Do tulania Magdy za jej uwagę o porach roku się przyłączam. A jakby ktoś zamawiał kontener insuliny po przeczytaniu sceny dramatycznego spotkania i Ignasiowego ratowania damy w opresji, to skłonnam się dołożyć. To było straszne >.>

    Analiza całej książki jest miła… Nie no, bardzo mi się podobała; cała seria. Śmieszna – bardzo, pouczająca – a jakże. Przy materiale źródłowym, który nie leży na poziomie interpunkcji i literówek poza dobrą zabawą z czytania analiz wyciągam coś jeszcze – tu w bonusie nabawiłam się zwyczaju stalkowania ESD 😛 Zatem dzięki wam analizatorzy za wkład, wnikliwość, poczucie humoru i wyrazy podziwu za takie wgryzienie się w tę książkę; ja po drugiej części analizy probostwom ją przeczytać, ale nie podołałam.

  16. Co do "honoru dresów" z moich obserwacji (szczęście nie doświadczenia) wynika raczej sytuacja odwrotna, większa jest szansa że zaczepiony zostanie facet w towarzystwie kobiety niż sam. Nie wiem z czego to wynika, może chcą mieć widownie?

  17. Ojej, chyba coś źle wyszło, bo autentycznie ŻAL MI PYZIAKA. Przy tym fragmencie normalnie mi go żal. Za to Gaba jest albo egocentryczna i pozbawiona empatii, albo głupia. Że co? Że to nie tak, pani Autorko?

    Forumowe wyjaśnienie pyziakowego wyznania bardzo mi się podoba. Niestety, w zamyśle pani MM na pewno tak być nie mogło. To po prostu CKNUK.

    Mam pytanie do którejś z analizaotrek lub do kogokolwiek, kto czytał całą serię. W której części Pyziak porzuca Gabrielę? Bo pamiętam jedynie jakieś fragmenty z Januszem-jeszcze-potrafiącym-kochać, a potem takie z Gabrielą samotnie wychowującą Pyzę. Brakuje mi środka.

  18. Jak pierwsze cztery części analizy loffciam, tak drugą połowę tej części czytało mi się naprawdę ciężko. Bynajmniej nie z powodu analizatorów!
    Pod sam koniec (powrót Gabrysi ze stacji) czytałam już tylko Wasze komentarze, bo zwyczajnie nie mogłam zdzierżyć tego musierowiczowskiego bełkotu. Dopiero wtedy wyobraziłam sobie, jak bolesne musiało być przeczytanie całej McDusi .
    Pozdrawiam, jednocześnie podziwiając.
    Dora

  19. Tak na początek: soczysta inwersja!

    A po kolei: co mogłoby się zepsuć na weselu? Moja pierwsza myśl: Łusi skleją się pierwsze strony "Pana Tadeusza" i biedaczyna nie będzie mogła odczytać z powagą inwokacji na dobre rozpoczęcie imprezy!

    Co do pocałunku, ja rozumiem Łusię: JAK ONI MOGLI? Nie tylko seks, nawet pocałunki dopiero po ślubie. Nawet pocałunki w czoło.

    Ale przede wszystkim: W JAKI URNA SPOSÓB LAURA SKRZYWDZIŁA MATKĘ? W sensie, ze była czasem wredna, nie rozumiała jej problemów? Gdyby to było takie przytłaczające, to wszyscy ludzie przechodzący z wieku nastoletniego w dorosły nic by nie robili, tylko płakali, jak to oni nie krzywdzili rodziców.

    PS Nie chcę cię martwić, Ignasiu, ale ze swoim talentem we współczesnych czasach (stawiających na zimną, białą, arytmiczną poezję często pełną neologizmów) to ty możesz najwyżej "poezję patriotyczną" pisać.

  20. W "Brulionie Bebe B" (akcja dzieje się w roku 1988) dowiadujemy się, że Janusz porzucił Gabrielę kiedy Laura była w drodze i nawet jej nie chciał zobaczyć. Wyjechał znowu za granicę (do Alzacji na winobranie? jakoś tak) i tyle go widzieli.
    "Brulion" jest w ogóle książką, w której pierwszy raz dochodzi do głosu ten jakiś taki pesymizm, depresyjność, przekonanie, że świat jest zły. I zaczyna się psucie wszystkich wcześniejszych pozytywnych zjawisk, np. Lisieccy, których Ida próbowała wyprowadzić na ludzi, okazują się jednak młodocianymi bandytami…

  21. Jestem kulturalna i obyta w towarzystwie jednak czytając najnowsze dzieło MM kwitowałam je pod nosem następującym zdaniem: "Nie zesraj się". MM ma rację, buractwo z każdego w końcu wyłazi.

  22. Dobrze, że to już koniec, chociaż zżyłam się z analizami "McDusi" (nie z samą "Mcdusią" oczywiście!).

    Pierwotny głos Ignasia mnie rozwalił. Gdybym ja taką scenkę zobaczyła, to padłabym ze śmiechu! Chłopak obraca jakąś kłódką owiniętą szaliczkiem i ryczy na bandę dresów. Hahaha. Jestem ciekawa jak bardzo chora byłaby ta historia, gdyby ją tak zekranizować. Wtedy widz miałby czysty obraz "miłości" w domu Borejków, bez nietrafionych komentarzy narratora. Może wtedy autorce otworzyłyby się oczy, gdyby zobaczyła swoich bohaterów takich, jacy są naprawdę.

    Czekam teraz na drugą część opka o One Direction. ;))

  23. Insomnia: nie, o porzuceniu Gaby dowiadujemy się post factum, a potem zaczyna się całościowe dorabianie gęby Pyziakowi.

  24. Dzidka, dziękuję.
    Hm… ciekawa jestem czym sobie Pyziak zasłużył na tak straszną musierowiczowską nienawiść, że go ot tak z normalnego bohatera zmieniła w zło absolutne.

  25. Melomanko, to dość oczywiste, że nie jesteś w stanie. Ale "honor przestępczy" jest ideą dość obrzydliwą i opowiadanie o nim lekkim językiem, bez równoczesnego zrównania go z ziemią, jest bardzo mocno nie na miejscu. Dodatkowo teksty ciężkie czytam, gdy mam na to nastrój, a analizy opek, gdy jestem zmęczony i bez barier psychicznych. Myślę, że nie tylko ja.

  26. Hmmm, zastanawia mnie, czy pani MM chadza w okolicach Kaponiery… Pod samym rondem ani ja ani nikt z moich znajomych nigdy nie napatoczyl sie na bojke, nigdy tez nie czulam sie tam zagrozona – a przechodzilam tam bardzo czesto idac na autobus nocny, ktorych gniazdo znajduje sie wlasnie na rondzie.
    Gabriela zawracajac od ronda w kierunku zamku musiala za to przejsc przez krotkie acz upiorne przejscie podziemne pod ulica Dworcowa, o ktorym slyszalam nieprzyjemne historie, i ktorego zazwyczaj unikam przebiegajac ulice Dworcowa na szage (ale przeciez nasza praworzadna Gabriela nie przebiegla by ulice nie na przejciu; bo przeciez gdyby bylaby gotowa to zrobic nie nadrabialaby drogi az do przejscia kolo Zamku.)

    Co do reszty… opadaja mi rece i biust.

  27. Przypisywany sobie przez mojego rozmówcę "honor" przywołałam w celu oceny prawdopodobieństwa zajścia opisanego w książce zdarzenia. Jeśli ktoś jest bardziej obeznany w temacie i uważa, że statystyka jest wręcz odwrotna (obecność kobiet częściej prowokuje do napadów), to może sprostować w komentarzu. Natomiast nie widzę potrzeby wstawiania do tego fragmentu rozbudowanej dygresji z moralną oceną dokonywanych przez dresiarzy aktów przemocy, która to zresztą ocena wydaje mi się dla każdego czytelnika oczywista.

    Melomanka

  28. piękna analiza. Brak mi słów. Chyba nigdy już na Jeżycjadę nie spojrzę tak, jak dotychczas… wielkie dzięki za to, co mi uświadomiliście.
    pozdrawiam MIŁO – Adria 😉

  29. Dziewczyny, tą analizą zniszczyłyście mi dzieciństwo 🙂
    Nie miałam pojęcia o stoczeniu się MM, ostatnia jej książką jaką czytałam była Noelka albo Nutria i Nerwus, sama już nie pamiętam teraz, bo to było lata temu (a z powodu skromnych zasobów biblioteki tylko 4 pierwsze części czytałam chronologicznie, potem kilka losowych)… O ile samej Gaby nigdy specjalnie nie lubiłam – neutralne uczucia w stosunku do niej miałam – tak Ida była jedną z moich ulubionych bohaterek… Szalenie mi przykro z powodu tego, co z nią zrobiła ałtorka 🙁 Ta sama Ida, która nawet będąc zazdrosną o piękną Paulinkę z grzeczności oddała jej połówkę kurczaka, teraz na prawo i lewo obraża i terroryzuje gości, koszmar. W ramach odtrutki musiałam przeczytać Idę Sierpniową i Szóstą Klepkę, czuję się więc trochę pocieszona.
    Niemniej odwaliłyście kawał dobrej roboty, należało się ałtorce! A mi przynajmniej już nigdy nie przyjdzie do głowy sięgać po nowsze części cyklu 🙂

    Yumi

  30. Czy ktoś może mnie oświecić o co biega z tym "potrząsaniem jak szczurem"? Jako właścicielka stadka szczurów nie jestem w stanie żadną miarą ogarnąć co poet(k)a miał(a) na myśli…

  31. Te łkania Laury w trakcie wesela "Już cię żegnam luba matko,
    chowałaś mnie zawsze gładko,
    a juz nie będzies …” to jak z XIX-wiecznego wesela chłopskiego. Panna musiała płakać nawet gdy wyprowadzała się do sąsiedniej chałupy, inaczej ludziska by pomyśleli, że świntuszka nie może się doczekać seksu małżeńskiego.

  32. "Zdumiewa mnie to, że w księdze gości na oficjalnej stronie MM czytelnicy dziękują za kolejną książkę pełną ciepła i dodającą otuchy". Odpowiedź jest prosta i oczywista. MM po prostu wywala z księgi gości większość komentarzy i zostawia tylko te MIŁE. Wiem, bo sama napisałam do MM już dawno, dawno temu i nie doczekałam się odpowiedzi ani nawet mój komentarz nie ukazał się na stronie. Napisałam o tym, jak wiele znaczyła dla mnie postać Laury, jakim była dla mnie wzorem w dzieciństwie, że wzięłam sobie jej imię na bierzmowanie, taki to był dla mnie idol! Tylko w ostatnim zdaniu napisałam, że żałuję, że została pozbawiona osobowości i zapytałam, czy jest jeszcze szansa na zmianę – pewnie dlatego mój komentarz nie pasował do pozostałych i musiał zostać unicestwiony. Był za mało MIŁY, za mało pocieszny, potulny i ciepły.

    Co do Waszej analizy. To druga moja ulubiona analiza obok Achai. Mam nadzieję, że zabierzecie się za więcej książek, a może już nawet tylko za książki.

    Pozdro, dbajcie o zmysły i psychikę. Niech święta Gabryjela otacza was blaskiem swojej dzielności i innych MIŁYCH cech charakteru.

    PS. "ciepłą kropkę światła w posępnej, mrocznej bryle planety" – idealne podsumowanie świata Borejków, pani MM.

    PS2. Nie wiem, jak w Poznaniu, ale u nas w Gdańsku ludzie wieszają kłódki miłości po kilku latach związku. A frytkożerna i Pan Inwersja nie są nawet parą (chyba, że przytulenie się to już związek – w takim razie byłam już pewnie w kilkudziesięciu związkach).

  33. …teraz mi przyszło do głowy takie skojarzenie. McDusia przypomina mi tekst napisany przez… kleryka (ew. młodego księdza, który głosi pierwsze kazanie). Młodzika, który nic nie wie o życiu, TOTALNIE NIC, a poucza o tym, jaki to świat jest. Naprawdę. Mogę wam zeskanować opowiadanie młodego księdza z naszej parafii, które czytałam niedawno w gazetce parafialnej i nie wiedziałam już, czy się śmiać, czy płakać i w ogóle o co mu chodzi. Z niczego niewynikające morały niepowiązane z resztą historii wciśnięte na siłę itp.

  34. "(Dobra, napiszę to. Naprawdę jest normalnym, że szesnastolatek podpisuje się jako Ignacy Grzegorz?)"

    Nooo… tak. Zjawisko dość powszechne, a zwłaszcza teraz, ta aura hipsterstwa…
    Ja dość często przedstawiam się dwoma imionami i nie jest to dla mnie nic niezwykłego – ale inna sprawa, że od wczesnej podstawówki swoim imion używam, hm, wymiennie. (No a czasami to podaję dwa, bo to tak śmiesznie brzmi ^^)

    die_Kreatur

  35. PS Tak mi się przypomniało… Moja poprzednia szkoła urządzała co rok konkursy na zapamiętywanie szczegółów z książek. W jednej edycji lekturą było "Tygrys i Róża". Było to moje pierwsze zetknięcie z Jeżycjadą; lsiążka spodobało mi się niesamowice, praktycznie odnalazłam w niej siebie. Niestety nie znałam jeszcze wtedy o sympatiach ałtorskich… i w efekcie baaaardzo współczułam Laurze wyrodnej mamy i rodziny, która jej nie rozumie oraz ma ją gdzieś. 😀
    dK

    kod: nsioail. Nasiona? Hm, w sumie niezłe ziółko z tego Pyziaka wyrosło, a i od początku źle się zapowiadał. 😀

  36. Jeszcze trzy luźne przemyślenia.

    1. Najwyraźniej taksówkarze lubili Gabrysię, bo nie jeździła taksówkami i mieli z nią święty spokój.

    2. Mój brat (kończy dziś lat 16, czyli mniej więcej jest w wieku książkowych bohaterów) mówi, że w dzisiejszych czasach nie mówi się "niech go dunder świśnie" tylko "niech go w dupę ciśnie".

    3. Wczoraj porwałam z biblioteki Tygrysa i Różę i za jednym posiedzeniem przeczytałam prawie całość. Dopiero teraz uświadomiłam sobie coś, czego nie dostrzegałam wcześniej. Że każdy w Poznaniu zna Gabrysię i każdy ją kocha. Za co, ja się pytam, za co?!

  37. Eeeej, to w takim razie wszystko jasne z tym dunderem (dundrem?)! Pani MM usłyszała, ale nie zrozumiała i uznała, że młodzież mówi "dunder" 😀

  38. A mi to się marzy, żeby u Borejków zmaterializowała się jakaś osoba, płci obojętnej, której to zresztą nie dało by się rozpoznać na pierwszy rzut oka spod makijażu, kolczyków i dziwacznych ubrań w klimatach mocno alternatywnych. Nieznosząca historii i łaciny, mówiąca prostym językiem. Czytająca białe wiersze, lub, czemu by nie, nie tykająca poezji. Buddystka lub ateistka i to w dodatku biseksualna. Amen.

  39. Czy Wy musicie, do krocset i cholery jasnej, pisac takie rzeczy, żebym jeszcze grubo po północku czytała, zapluwała monitor i budziła rodzinę miłym rżeniem???!!! To jest znęcanie się!

  40. Kurcze jakby się tak zastanowić to gdyby tą książkę napisal ktos inny mielibyśmy ciekawą powieść o rodzinie snobów ktorym wydaje się że są kochani i mili a rzeczywistość wygląda z goła inaczej tylko nie chcą tego dostrzec. Ogolnie jestem w szoku 🙂
    Maria

  41. Czytałem tę rozkminkę i co chwila wybuchałem śmiechem. Komentarze odautorskie celne i pełni oddające klimat tej niby "miłej, dobrej i pełnej ciepła" książki. A kiedy będzie "Wnuczka do orzechów"? Niedawno skończyłem i czekam na Waszą rozkminkę.

  42. [[na uczcie weselnej będzie tylko grono bliskich i przyjaciół ]]

    Że co? Rze kotka?
    Przecież Laura nie wychodzi za sierotę z dietdomu ani za wagabundę skłóconego z życiem i rodziną, tylko za syna przedsiębiorcy z miasteczka.
    To swoją drogą dopiero byłoby ciekawe, te wszystkie ustalenia i uzgodnienia między dwiema tak różnymi rodzinami, a w środku tego państwo młodzi, którzy też coś chcą mieć do powiedzenia. To bywa pasjonujące nawet przy mniejszych różnicach i po dłuższym narzeczeństwie.
    Już nie mówię o tym, z jaką ochotą włączyłaby się w te przygotowania Pulpa (co skądinąd wszystkim by zapewne wyszło na zdrowie).

    [[Chłopak był mądry, zdolniacha, ten Czesiek…]]
    hrrrr. A skąd ta familiarność, panie taksówkarzu, bruderszafta wypiliście?]

    U łe. Z „Dziadkiem”, „Ordonką”,”Lechem” i „Królem Stasiem” też większość osób tak o nich mówiących nie piła.

    [[Powiedziała mi, że nadużywam zaimka ,ja”. Czy ty też to widzisz? Że ja nadużywam zaimka „ja”? ]]

    …na co Gaba, która jest wszak filologiem, a nie psychologiem, z miejsca odpowiedziała:
    – Owszem. To zrozumiałe u człowieka posługującego się na co dzień językiem pozycyjnym. Układasz sobie wypowiedź po niemiecku i tłumaczysz na polski.

    [jakoś mi się nie chce wierzyć w to pospolite ruszenie ludności – akurat w Sylwestra wieczorem. ]

    …na dodatek pociągiem, który w Berlinie będzie jakoś po północy, a wcześniej staje pewnie w Rzepinie. Może jeszcze w Świebodzinie.

    [I po to się właśnie przy spowiedzi mówi: “Więcej grzechów NIE PAMIĘTAM”.]
    [Oraz, chyba, “ZA WSZYSTKIE serdecznie żałuję”, także i za te, o których się zapomniało?]

    …a zapomniane należy wyznać na najbliższej spowiedzi.
    Ale są skrupulaci, którzy w takiej sytuacji przeżywają, że spowiedź może nieważna, komunia świętokradcza, aj waj, giewałt. No są tacy, nie poradzisz nic.

    [na weselu Józek bez żadnego problemu zajął krzesło najbardziej mu pasujące, czyli takiej organizacji nie było. Laura nie dość, że miała w nosie, czy zdąży na własne wesele, to jeszcze nie zadbała o to, żeby każdy usiadł przy stole w towarzystwie, w którym będzie się czuł swobodnie. ]

    …uważając być może, że każdy gość będzie sam wiedział, w czyim towarzystwie będzie się czuł swobodnie.
    Zresztą pal sześć bileciki, skoro cała koncepcja jest skrajnie nieprawdopodobna. A jeśliby się kto upierał przy imprezie domowej, to prędzej u Górskich.

  43. Łeeee !!!

    Jeżuuuu !!!

    Kocham Was
    I jak wielu innych powiem Wam – odczyniliście Mnie …
    z NeoJeżycjady.
    Kocham Jeżycjadę, czytając Opium w Rosole z latarką pod kołdrą nawet nie przypuszczałam, że kiedyś będę mieszkać rzut beretką od Jeżyc.

    A teraz mieszkam w zasięgu paralotni od MM – tfu, paskudztwo (znaczy paralotnia) podobne Smartfonom, TV płaskim i wypukłym, lapkom, tabletom oraz czytnikom EBooków … tfuj, pfuj oraz et caetera (j. łaciński) lub et cetera (j. angielski oraz j. szwedzki).

    Przeczytałam właśnie "Feblika", którego zażyczyłam sobie pod choinkę. Stąd powyższe.

    O ja niepoprawna !!! Czyżbym czekała na na cud, czyli na książkę, która wymasuje mi brzuch oraz pozwoli zasnąć z błogim uśmiechem ???!!!

    To se ne wrati (chyba jęz. czeski, ale nie jestem pewna)

    Ale może jest jeszcze światełko w tunelu (silver lining – jęz. angielski)
    Może jeszcze wróci dobra i miła MM, kochająca młodzież, a w szczególności ludzi oraz zwierzęta duże i małe (a także tereny zielone), pisząca tak, jak w MCDusi opisywała 31 grudnia czwartek, punkt 3., str. 266-271, wydanie I,2012, wydawnictwo AKAPIT PRESS etc.

    Po prostu śmiałam się tak, jak dawno się nie śmiałam.
    Czyli tak, jak przy pierwszych tomach Jeżycjady. To była (BYŁA) siła tej Autorki.
    Czy jest szansa, że porzuci skądinąd niezrozumiałą chęć pouczania oraz nawracania na rzecz po prostu radowania się ???
    Pozostaję z nadzieją
    Kobieta lat 49 (którą życie już nauczyło, że nadzieja to … etc.)

  44. Trochę późno komentuję, ale dopiero teraz trafiłam na tę analizę. Czytając Wasze dopiski oraz komentarze doznałam olśnienia!
    Większość pisarzy wzoruje swoje fikcyjne postacie na osobach, które znają. Jestem więcej niż pewna, że Gabrysia jest odzwierciedleniem samej MM. I MM opisuje ją w samych superlatywach, idealizuje, gdyż sama siebie tak postrzega! Nie mam bladego pojęcia o biografii autorki, ale gdyby była rozwiedziona – wszystko do siebie pasuje. To mogłoby tłumaczyć nagłe demonizowanie Pyziaka.
    Chyba za bardzo odpłynęłam, ale taka teoria wydaje mi się prawdopodobna.
    Aurelie

  45. Pudło, MM nie jest rozwiedziona. Z pewnością pisarze wzorują swoje postaci na różnych osobach znanych im z życia, ale bardzo rzadko jest to skala 1:1. Oraz zdecydowanie nie popieram i wolałabym uniknąć grzebania w biografii MM i zastanawiania się, co z opisanych sytuacji zdarzyło się naprawdę w jej domu.

  46. Ja wiem, że to już nekromancja, ale uprzejmie donoszę, że jakikolwiek "honor dresiarza" to guzik prawda. Żródło: złamano mi nos na Rondzie Rataje, byłem w towarzystwie dziewczyny i siostry.

  47. A ja od KK nie lubiłam dziada Borejki. Żona w szpitalu, cztery córki do ogarnięcia a on tylko "dobrze, Gabrysiu, rób co chcesz, no to nie idź do szkoły". Oj, zakupy się nie zrobiły, oj, pieniędzy nie ma? Oj, trzeba ogarnąć mieszkanie, napalić, nakarmić dzieci, a ten dziad nie robi w tym kierunku NIC!!! Zapada za to na świnkę i marzy tylko, żeby wszyscy się odczepili, bo na niego czeka apetycznie pożółkła książka. Ćwok i dupa wołowa bez cojones. Przepraszam, ale musiałam.
    Agnieszka

  48. Ja też dopiero natrafiłam na tę analizę (choć czytam już od dłuższego czasu) i choć nie jest to zabawne to wciągające niemiłosiernie. Mówię o tej konkretnej analizie, która skłoniła mnie też do przekopania się przez kilka wątków na forum i powiem: po tym wszystkim mam okropną ochotę przeczytać fanfik Musierowiczowej, gdzie wszystkie te teorie spiskowe są prawdziwe. Gdzie Józinek powoli przyznaje się przed sobą że jednak jest gejem, że Laura wychodzi za mąż żeby uciec od Borejków, że Pałys ucieka od Idy, która ma problemy z samooceną albo czymś takim i zazdrości Magdzie tego beztroskiego jedzenia. Gdzie Łusi klasa albo nauczyciel nie lubi za to zarozumialstwo, gdzie Pyziak ma redeeming qualities. Przeczytałabym porządną książkę z tymi bohaterami. Niektórzy nadal mogą być tacy jak teraz – bohater negatywny zawsze na propsie. I jak ktoś napisał biseksualny buddysta z dużą ilością kolczyków – o mrau…

  49. Pozdrawiam z roku 2021! Wasze analizy czytałam po kilka razy i znam je niemal na pamięć 🙂 Na wiele kwestii i absurdów jeżycjadowych otworzyły mi oczy… a byłam bezkrytyczną wielbicielką Jeżycjady, jako prezent ślubny koleżanka dała mi wszystkie części tej sagi, a swoją magisterkę pierwotnie miałam pisać o języku rodziny Borejków… Ostatnie 3 tomy kupiłam jedynie z ciekawości, a już „Ciotkę Zgryzotkę” czytałam, dobudowując w głowie komentarze w stylu analiz z NAKW-y i dziwiąc się, jak bardzo autorka nie ma dystansu do samej siebie i do swojej twórczości, skoro prostuje wiele zarzutów, które m.in. pojawiały się u Was. Uważam, że ta książka zasługuje na porządne zjechanie jej od góry do dołu – nie wiem, czy Wy się kiedykolwiek podejmiecie tej radosnej twórczości – na szczęście jest kilka długich i bardzo celnych recenzji, choć to nie to samo, co porządna analiza. Cóż, pomarzyć zawsze można… Na koniec dodam, że nie byłam świadoma tego, że Autorka zbywała półsłówkami w stylu „nie przejmuj się, oj tam” u siebie w księdze gości większą liczbę osób, które wytykały jej różne nieścisłości. Ja też zostałam w ten sposób potraktowana. Kiedyś zapytałam, jakim cudem Laura, która jest starsza ode mnie o rok, zdawała maturę w tym samym roku, co ja? Z tego, co wiem, uczyła się w liceum, nie w technikum – ale może coś przeoczyłam? Autorka odpisała mi coś w rodzaju „Dziecinko, nie przejmuj się tym”. Pozdrawiam ciepło! 🙂

Skomentuj Anonimowy Anuluj pisanie odpowiedzi